piątek, 16 listopada 2012

Na psa urok I !!! Pies z talerza, pies spod auta, pies rasowy (Formosa Mountain Dog)

      • Zdjęć psów kulinarnych nie będzie. Zainteresowanych odsyłam do zasobów wujka gugla.
        Pies z talerza…
        Tak, tak, decydując się na wyjazd do Azji należy się liczyć możliwością, że miejscowi w ramach uhonorowania/wkręcenia/zaoszczędzenia cennego mięska bydlęcego przemycą ci na talerzu psinę.
        Azjaci bowiem jedzą psy. Którzy Azjaci – ciężko wyczuć, oficjalnie bowiem nikt się do tego nie przyzna, zwłaszcza pytającemu wprost białasowi. Chińczyk z Szanghaju powie, że to na pewno Koreańczycy, Koreańczyk z Kraju Kwitnącej Robótki Ręcznej zaprzeczy z oburzeniem i paluchem pokaże na mapie że to może Korea Północna (bo z nimi nigdy nic nie wiadomo, ale psów to raczej już nie jedzą) albo Wietnam, Wietnamczyk zdegustowany zasyczy że może Japończycy i Tajwańczycy, bo oni pomiędzy Hanoi a HoShiMinh to mają świnie i krowy do jedzenia w swoim kraju socjalistycznego dobrobytu. Tajwańczyk palnie kazanie, że ich hotdog to jest ryżowo-wegetariański i nieładnie się nabijać z serwowanych przysmaków, bo Tajwan kraj cywilizowany i psów się tu NIE-JA-DA!!!
        Jakby się nie wykręcali, z niczego się taka szemrana propaganda nie wzięła. Na takim Tajwanie w 2001 roku ustawowo zabroniono spożywania psiego mięsa (popularnego przysmaku Aborygenów/tradycyjnych Chińczyków/starszego pokolenia) patrz link -> KLIK . W Chinach kontynentalnych nie ma jednolitego zakazu obowiązującego na całym terytorium, a psie mięso osiąga wysokie ceny ze względu na posiadane ponoć właściwości leczniczo- wzmacniające, zwłaszcza w dziedzinie libido oraz wytrzymałości ogólnej.  Z tego co wyczytałam, psy jadalne są traktowane jako odmienny gatunek niż te użytkowe/domowe. Wiem, że widok najlepszego przyjaciela człowieka przerabianego na kotlet może być nam niemiły – ale z drugiej strony, my jemy króliki (Ye laoshi i parę innych osób – oczy w słup, wielkie jak 5 zł i nieme pytanie – ale jak to??? bo tu króliki są zwierzątkiem domowym, tzw „pet”, podobnie jak nasze klatkowo akwariowe świnki morskie – jednocześnie peruwiańskim przysmakiem). Jak na razie psiną nikt mnie nie częstował. Ale poczęstowana nie odmówię, od razu uprzedzam. I proszę mnie za to nie sekować.
        Pies spod auta…
        Bynajmniej nie jest rozjechany na placek… Tutaj, podobnie jak w Polsce lat temu 20-30-40 psy biegają luzem. Część z nich jest bezpańska, część posiada właścicieli, ale korzysta z wolności nie dawanej tajwańskim dzieciom.
        Będzie dygresja:
        Wczoraj zademonstrowałam podstawowe figury drążkowo trzepakowe – bo znalazłam jakiś trzepak, na którym przysiedlismy wracając ze spaceru/wycieczki do parku (10m x30, jedna alejka, 4 ławki, parę rachitycznych drzewek plus kilka figowców ledwo dających radę w spalinach z rzadka rozcieńczonych tlenem, plus dziki tłum zażywający zdrowego ruchu wśród zieleni…). Ja przycupnełam na lajcie, na środku belki, a złażąc wykonałam zwykły przewrót, na co moi Azjaci mało palpitacji serca nie dostali. padło pytanie – Skąd ja to umiem? Opowiedziałam więc w trzech zdaniach o miejskim dzieciństwie na trzepaku i wakacyjnym odgniataniu dupki na drabinkach oraz ogólnym szukaniu guza i obijaniu się totalnym, z braku lepszych rozrywek. Oczy znajomych zrobiły się jakby większe i maślane. W końcu Max wyartykułował tok myślenia całego stadka – on szczerze mi zazdrości, bo ze swojego dzieciństwa pamięta głównie bǔxíbān 補習班 , taką szkoło-świetlicę z intensywnym programem naukowym, a wakacje kiedy nie ma szkoły to przecież świetna okazja do nauczenia się czegoś nowego, żeby nie mieć tyłów w nowej klasie… Chciałam opowiedzieć o różnych durnych zabawach, ale taktownie zamilkłam. Biedni mali, pracowici Azjaci, od pieluch uczeni etosu Pstrowskiego przodownika pracy.
        Więc dzieciaki zakuwają angielskie słówka i podstawy matematyki oraz gry na cytrze, rodzice pracują, a psy biegają luzem. A że na Tajwanie gorąco i powszechnie wiadomo, że słońce powoduje niekorzystne zmiany skórne, więc zarówno psy jak i ludzie uciekają z pola rażenia. Ludzie chowają się pod parasolkami i innymi wynalazkami, a psy polegują pod autami, leniwie i z widocznym zdegustowaniem opuszczając plamę cienia i klimatyzowanego chłodku z drugiej ręki dopiero po zapaleniu silnika przez kierowcę.
        Tutaj widać tylko dwa, ale bywa i 5 upchanych pod szczególnie schłodzonym autkiem…
        Co ciekawe, nikt ich nie łapie, hycli nie zarejestrowałam, więc z tym większym zdziwieniem przeczytałam, że na Tajwanie jest jakieś schronisko dla psów, gdzie jakiś fotograf robi pamiątkowe zdjęcia pieskom przez uspaniem ich, dla upamiętnienia ich istnienia i refleksji ogółu. Artykuł - TU >>KLIK<<
        Pies rasowy
        Tajwan ma swoją własną rasę psów- Formosa Mountain Dog, albo 土狗. Jest to wyglądająca kundlowato, chuda, wielkoucha, skośnooka mieszanka w różnych kolorach, od beżu przez pręgowane brązowe po czekoladę i czerń. Badacze wśród przodków wymieniają – holenderskie owczarki, chińsko-mongolskie chow chow, japonskie akity oraz inne, niezidentyfikowane. Tugou/formosan ma fioletowy język, a miejscowi nie do końca zdają sobie sprawę z faktu że to lekki ewenement…
        Poniżej na fotkach Kobe, piesek mojego kolegi Maxa.
        Formosan jest opisywany jako pies towarzyski,jako pies stróżujący bywa nieco nieufny w stosunku do obcych – ale gdy już się przekona do nowego znajomego, zostaje przyjacielem na całe życie. Jest niezwykle lojalny i co ciekawe -naprawdę przyjacielski, obdarzony olbrzymią cieprliwością. Jako rasowy Azjata nie ma nic przeciwko hałasowi i tłokowi – może spokojnie polegiwać na chodniku tuż przy ruchliwej ulicy i przystanku, z milionem pieszych przełażących mu nad głową. Jest to właściwie piesek uniwersalny – może być stróżem, psem pracującym czy po prostu towarzyszącym.
        Pomimo, że to rasa endemiczna, jest na Tajwanie naprawdę rzadka. Spotyka się trochę krzyżówek, beztrosko pelentających się po ulicach, ale osobników „czystej krwi” nie ma zbyt wiele. Tajwańczycy kochają importowane brązowe pudle (nader paskudne), yorki, torebkowe chihuahua poubierane w cudaczne ubranka oraz z większych odmian – labradory i goldeny. Aczkolwiek po drugiej stronie ulicy mieszka też husky (przypominam, tu w lecie jest 40C!!!), oraz paskudnie spasiony budog, z pyskiem równie wrednym jak charakter jego właściciela.
        Jeszcze jeden raz – Kobe. Nie mogę się powstrzymać, tak mi się spodobał :D

14 komentarzy:

  1. ~Mantis
    16 Listopad 2012 17:26
    Nikt się nie chce przyznać, a to chodziło o Kraj Falującej Orchidei, gdzie psi smalec jest cudownym lekarstwem na raka, reumatyzm, zapalenie płuc i gardło. Dumny naród z pięknego kraju nad Wisłą nie widzidzi belki w swoim oku, lecz źdźbło w czyimś, a psa to w woku u Chińczyka.

    OdpowiedzUsuń
  2. 16 Listopad 2012 18:54
    W to z kolei mi nie chcieli uwierzyć… że jak to, że białasy też psa używają? Nota bene, także w celach kulinarnych (nazwa hot dog pochodzi ponoć od parówek faszerowanych psiną, wtykanych w bułkę).
    Konwersacja przytoczona wyżej miała miejsce dziś, w klasie. A pytał Jierre, biały kolega z Kalifornii.
    Właściwie, porównując potencjalne zastosowanie psa i jego przetworów w Polsce i Chinach – wskazania są podobne. Psinę jada się jesienno zimową porą, aby wzmocnić i „rozgrzać organizm”, ponadto rosołek na psich siusiakach ma cenne właściwości wzmacniające potencję, erekcję i zapobiegające rakowi…
    A psa w woku u Azjatów – zauważyć łatwo. Mnie jednak jak dotąd ominął ten widok.
    Wiem, że po zabłądzeniu o jedną uliczkę za daleko w Szanghaju jeden ze znajomych partnerów handlowych został zadeklarowanym wegetarianinem.
    Wiem że zupa z psa jest tradycjnym daniem kuchni koreańskiej – i na czas odbywających się tam w 2002 Mistrzostw Świata w piłce nożnej urzędowo zakazano podawania tego frykasu w restauracjach obsługujących obcokrajowców.
    Wiem,że na rynku w Hanoi można wybrać sobie szczeniaka do uszlachtowania i przetworzenia na rosół na miejscu i nie jest to incydentalny przypadek, a bulionik takowy jest uznawany za niezykle aromatyczny, smaczny i zdrowy.
    Wiem też, że Polacy jadają gołębie i łabędzie (w Irlandii). Co do smarowania psim smalcem -osobiście nie spotkałam nikogo, kto by taką terapię stosował. Ale nie będę kłamać, że o uszy się nie obiło… a nawet jakiegoś pieska nam „na smalec” w rodzinie skradziono, co zaowocowało końcem procedury wypuszczania psa luzem i lanksem, żeby wrócił i zadrapał w drzwi jak mu się już bieganie po osiedlu znudzi…
    Przypomnę też, że w 2009 roku krakowski sąd uniewinnił mężczyznę zajmującego się zabijaniem psów i produkcją smalcu. Uznano, że skoro można zabijać zwierzęta do celów gospodarskich, to psy nie powinny stanowić wyjątku.
    http://tvp.info/magazyn/po-godzinach/przysmak-czy-makabryczny-proceder/4525420
    Czy mnie to oburza? Częściowo. Częściowo zaś przyjmuję jako objaw innej kultury o odmiennych smakach i standardach. O ile małpiego mózgu nie ruszę, wódki mi raczej nie podadzą, bo to danie dla panów, to psiny – jeżeli trafi się okazja, spróbuję.
    PS. Sama pytałaś o myszy i koty.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. ~Mantis
    16 listopada 2012 o 20:22
    Jak zjadłabyś psa, to dlaczego nie małpę?

    OdpowiedzUsuń
  5. Majia
    17 listopada 2012 o 03:05
    Małpa jest spożywana na surowo. Nie zjem z tych samych względów, dla których nie jem tatara.

    Pies smażony/gotowany, poddany obróbce termicznej. Owszem, mniej z głodu a bardziej z ciekawości. I dlatego, że jestem ciekawa, zjadłam już i śmierdzące tofu (oooo…. naprawdę śmierdzące), i kurze łapki (nie nóżki a łapki), i stuletnie jajo, i jajo herbaciane i nawet jajo- baluta, i dziwne owoce i zupy wglądające co najmniej podejrzanie ale smakujące bosko – zamiast stołować się w pobliskim MakDonaldzie. Kiedy mi proponują coś lokalnego- z rzadka odmawiam.

    Tajwan jest mało harkorowy pod względem jedzenia, wiadomo -egzotyczny, ale to kraj bogaty i dosyc silnie zwesternizowany… ALe już taka Indonezja czy Chiny za kanałem, Wietnam itp…

    OdpowiedzUsuń
  6. ~Mantis
    16 listopada 2012 o 20:48
    Bo to nie chodzi o to, że jesteś straszliwie głodna – jak rozumiem, albo o to, że nie masz wyboru tak jak na przykład dzikie plemiona w amazońskiej puszczy, które spożywając tłuste larwy lub mrówki uzupełniają sobie niedobory białka. Ty po prostu jesteś ciekawa! A ludzkiego mięsa też byś popróbowała?

    OdpowiedzUsuń
  7. Majia
    17 listopada 2012 o 05:40 · Odpowiedz
    Ludzkiego to już próbowałam… Kiedyś podczas bójki wygryzłam napastnikowi niezły kawał ramienia… A i w język gryzę się ostatnio zdecydowanie za często… Średnio smaczne, więc w wiekszych ilościach pewnie niezjadliwe.

    A poważnie – poruszyłam temat tabu, więc widzę że reakcje są ostre.

    Moje zdanie jest takie – co kraj to obyczaj, kropka. Jadąc do Azji, akceptujesz ich kod kulturowy, zapraszając do siebie wymagasz tego samego ( o tym niestety zapomina się w pięknie tolerancyjnej i humanitarnej UE, stąd rozbestwienie imigrantów mających głęboko gdzieś szczytne ideały zjednoczonej Europy, za to korzystający obficie z korzyści, jakie Unia naiwnie daje bez stawiania wymagań.). Ja zjem psa, oni wychłeptają kwaśne mleko do kaszanki ( a potem ich pokara polska flora bakteryjna, oj pokara….) – w ramach doświadczeń kulturowych.

    Co do ludzkiego mięsa II – w Chinach podobno oferują wywary z martwo urodzonych noworodków i usuniętych płodów – w celach medycznych. Wiem też, że na mojej odżywce do włosów jak wół stoi PLACENTA – łożysko (z informacją, że zwierzęce). Czy mam zaprzestać jej stosowania, pomimo naprawdę dobrych efektów, bo obrzydliwe? Kiedyś maziano się i ptasią kupą po twarzy, aby cera była biała i czysta… Tak jak mówiłam, co kraj to obyczaj…
    http://zdrowie-i-uroda.wieszjak.pl/wlosy/289415,Placenta-nietypowa-kuracja-dla-wlosow.html

    OdpowiedzUsuń
  8. ~Mantis
    19 listopada 2012 o 04:06
    Twoje doświadczenia kulinarne i obyczajowe, to zdaje się jest zaprzeczenie dżinizmu. Ciekawa jestem z jakimi wierzeniami spotkałaś się tam na miejscu. Czy były związane z jakimś kultem animistycznym, z konfucjanizmem, taoizmem, a może z chińskim buddyzmem? Czy twoi znajomi odwiedzają jakieś świątynie? Z jaką filozofią się utożsamiają? Czy może ta sfera zeszła obecnie na dalszy plan?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Majia
      19 listopada 2012 o 05:30
      Najdziksze odmiany chrześcijaństwa… buddyzm o wielu twarzach, plus narodowa religia tajwańska, wiara w przodków łączona z czymś innym… ale nie wiem jeszcze wiele na ten temat, poza tym że jest i że duchy są ważne i potężne… Poszpieguję, napiszę :D

      Usuń
  9. ~Agga
    16 listopada 2012 o 21:55
    Kiedyś próbowałam zrozumieć dlaczego są kraje w których nasi czworonożni przyjaciele są zjadani. Wytłumaczyłam to sobie że skoro my zjadamy: świnie, krowy, konie, osły to oni mogą psy, koty czy szczury. Trudno mi to sobie wyobrazić, ale to zapewne wynika z różnic kulturowych.

    My bawimy się z psem, śpimy z nim, kochamy go, głaszczemy – NIE ZJADAMY. Z kolei w krajach azjatyckich mogą bawić się w ten sposób świnią a my ją zjadamy!

    To nie w tym leży problem i nasze złe nastawienie. To warunki w jakich one są przetrzymywane, w jakich przeżywają swoje ostatnie chwile życia i to w jaki sposób giną! Jak można zachować się tak niehumanitarnie do żywego stworzenia? Jem krowę ale czy obieram ją żywcem ze skóry żeby była lepsza, czy że łatwiej jest mi się tej skóry pozbyć??!! NIE.

    Nie bardzo jesteśmy wstanie zmienić kolej rzeczy i ochronić te tysiące zwierząt. Ubolewam.
    Jak żyję nigdy nie zjem psa ani kota dla zaspokojenia ciekawości. Zjeść psa z ciekawości – jak to w ogóle brzmi?! Dziś wiem że choćbym walczyła o życie, do tego czynu bym się nie posunęła.

    …a pomimo to musimy pamiętać że dopóki nie znajdziemy się w sytuacji w której by ona tego od nas wymagała – nie powinniśmy mówić – nigdy.

    OdpowiedzUsuń
  10. Majia
    17 listopada 2012 o 03:42
    Agunia, tu chyba rzeźni przemysłowej w cywilizowanym kraju nie widziałaś…

    Ja widziałam taką średniej wielkości w Polsce, ale mimo wszystko jem mięso nadal. Piszesz o głaskaniu, ostatnich chwilach, humanitarnym uboju… Powiem ci tak – w rzeźni różowo nie jest, muzyka relaksacyjna nie gra, prosiaków czy koników nikt nie głaska… Jest podobnie jak na chińskim targu, jeśli nawet nie gorzej. Ale schabowego wcinasz? To, że nie robisz tego osobiście, naprawdę nie oznacza, że takowe procedury nie istnieją. Naprawdę, łatwiej skóruje się sparzone mięsko, żywe – bo o świeżość tu chodzi. I dlatego polskie konie wiezie się żywe w ciasnych przyczepach do Włoch, tam je przerobią na kabanosy i ze smakiem spożyją…

    Masz rację – tabu żywnościowej jest warunkowane kulturowo. Pamiętaj, że np świnki morskie i chyba szynszylki w Ameryce Południowej możesz spotkać w postaci sznycelka, bo tam takie samo mięsne zwierzę jak świniak regularny. Żółwiki też się jada (jadłam), pomimo że u nas to śliczna dekoracja akwarium.

    Szanuję twoje podejście, o Bronka bać się nie musisz. Jednak uważam, że będąc w Azji nie spróbować lokalnych specjałów, nawet nieco obrzydliwych – to po prostu bez sensu.Z drugiej strony u nas też bywa ciekawie/nietypowo/dyskusyjnie, może mniej hardkorowo niż z azjatyckim psem, ale – kaszanka z krwi, kwaśne mleko, kiszone ogórki, galareta na ozorku, baszcz czerwony w dziwnym kolorze, makowiec… Wiesz, że kwaśne mleko jest w sumie mlekiem zgnitym, podobnie jak małosolne? A mak w większości krajów uważany jest za narkotyk (w szkole średniej byłam nawet na dywaniku u dyrektora za poczęstowanie koleżanki z Niemiec takim właśnie „drug cake”, szczęśliwie się wyjaśniło co to za niedozwolone substancje jej wciskałam)? I jak moim zagranicznym gościom się nie podoba, nie wmuszam na chama, ale spróbować zawsze daję (wyjaśniając proces produkcyjny później)…

    Co do dziwacznego żarcia w cywylizowanej Europie – jadłam i szkockiego haggisa (z ciekawością ale i ze smakiem), norweską rybę wigilijną oraz norweską rybę śmierdzącą, bo podgnitą dla smaku. Jadłam też owczy łeb pieczony, oskórowany połowicznie, i owcze oko z tego łba łypiące (to też danie norweskie tradycyjne). I podtrzymuję swoje stwierdzenie -że kiedy pojawi się szansa, zjem co podadzą, marudzić nie będę. Zjadłam nawet (z pewną rezerwą) żółwia – pomimo, że swoje żółwie w domu wyhodowałam od maluchów wielkości kapsla.

    Tak naprawdę większość naszego jedzenia jest pozyskiwana w sposób niehumanitarny, tylko dostając poćwiartowane kawałki w markecie – nie mamy aż takiej świadomości, że to był kurczaczek puchaty, cielaczek wielkooki, świnka itp. Myślisz że nigdy psa nie zjadłaś? A w kebebach jadasz? W orientalnych knajpkach? W barze mlecznym? Skąd wiesz, co tam do gara wrzucili?

    Co do tabu żywieniowego – wiem, że nawet człowieka zjeść się da, gdy już przeżujesz inne alternatywy, w tym własne buty (dlatego preferuję skórzane). Z głośnych przypadków – rok 1612 na rosyjskim Kremlu, Wielki Głód na Ukrainie, wypadek lotu 571 w Urugwaju…

    Chińczycy, jako nacja naprawdę doświadczona głodem, są mistrzami wykorzystania wszystkiego, zaiste prawdą jest, że zjedzą ze smakiem i mlaskaniem – wszystko co ma 4 nogi oprócz stołu, oraz wszystko co lata, poza niektórymi częściami z samolotu. Uważam też, że próba narzucenia im naszych, zachodnich zwyczajów – byłaby zwyczajnym nieporozumieniem, bo co, my biali niby lepsi?

    Co do jedzenia z ciekawości… ja zjem, chyba wszystko (poza daniami niosącymi naprawdę wysokie ryzyko zarażenia się jakimś świństwem większym od przejściowej sraczki, przede wszystkim surowe mięso i mózgi ssaków, ewentualnie jeszcze gruczoły jadowe kobry sobie odpuszczę bo serce mogłoby nie wytrzymać). Natomiast na korridę nie pójdę. Może niezbyt konsekwentnie – ale robienie szoł z ubijania zwierzęcia jest dla mnie obrzydliwe.

    Mamy po prostu różne podejście do kwestii talerza – ty stawiasz na komfort psychiczny, ja na zaspokajanie głodu i ciekawości.

    OdpowiedzUsuń
  11. ~Agga
    16 listopada 2012 o 22:00
    Kilka słów do Majia – ten wpis był straszny!!

    Znam Cię i Twoje nastawienie, ale chyba słuchać tego, a czytać o tym – jest diametralna różnica.

    Co do TRAFIAJĄCEJ CI SIĘ OKAZJI – nie mów! jeśli Ci się taka nadarzy, a tym bardziej o niej nie pisz!

    OdpowiedzUsuń
  12. ~Mantis
    16 listopada 2012 o 22:53
    Czemu? Przecież sama w jednym z komentarzy przytoczyłaś słowa MM, że „nie ważne jak o tobie mówią, ważne żeby mówili”?
    Ot, pokrętne lustereczko…

    OdpowiedzUsuń
  13. Majia
    17 listopada 2012 o 06:29
    Modliszko, wyjątkowo cenię sobie twoje celne spostrzeżenia w dziedzinie konsekwencji poglądów. Zwłaszcza, że sama łapię się na wyjątkowym relatywizmie moralnym połączonym z niechęcią do cudzej hipokryzji… (Połączenie wyjątkowo irytujące, z boku patrząć)

    Kwestia budowy spójnego światopoglądu o zasadach jasnych i prostych niczym gramatyka niemiecka lub esperanto – wciąż otwarta w moim przypadku. Zastanawiam się, czy jest w ogóle możliwa, czy wówczas mózg nie zmieni się w komputer działający według wybranego algorytmu

    Inna sprawa – wszyscy o burkoburgerach, ale już o żywych egzemplarzach, nie predestynowanych do kotła – to nikt!!! A 2/3 tematu poświęcone jest wesołym, szczekającym, machającym ogonami…

    Agu :D Bez Twoich uwag, zachęt, podpowiedzi i całego pozytywnego wsparcia – pisać by mi się nie chciało… Jak już pisałam, tu na Tajwanie psów nie jedzą, więc nie spróbuję. A małpiego mózgu nie ruszę, więc spokojnie czytaj dalej. Aczkolwiek polecam zapoznanie się fragmentami polskiej kreskówki i Jerzym Jeżu, poświęconym barowi orientalnemu Ni-hu-ja (całość jest zbyt…. yyyy…. no po prostu nie da się tego obejrzeć) i potem zrewidowanie kwestii czy aby na pewno wiesz co jesz…

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...