sobota, 3 listopada 2012

Bliżej do nieba

Z okazji zbliżającego się weekendu postanowiłam dać płucom odpocząć i ewakuować się w rejony górskie, gdzie powietrze nie zawiera aż tylu mikro i makroelementów, osadzających się szaro-czarną smugą na twarzy/ meblach/ oknach /wszystkim. 
Pojechałam odwiedzić moją koleżankę z zeszłorocznego kursu ( o nietypowej jak dla standardowej Polski znajomości z przekochaną Kokunią TU), siostrę porządku dominikańskiego (czy jak to się poprawnie zowie) Vicky Changcoco.
W zeszłym roku żyłam w przekonaniu, że Koko będzie pełnić działalność propagandowo-misyjną w aborygeńskiej wiosce i prowadzić pensjonat dla ludzi przygwożdżonych problemami życia codziennego. Ku mojemu zdziwieniu-okazało się, że Koko pracuje w czymś w rodzaju domu wycieczkowego/hotelu dla księży i ich trzódki, z marmurami i wodotryskami, zlokalizowanym na szczycie górki (bagatelka, jakieś 800 m npm, co to jest wobec tych okolicznych, ze średnią 1500m i tych wyższych, sięgających 4000m?), zaopatrzonym między innymi w wielki ekspres do kawy oraz inne dobra luksusowe w rodzaju kabiny prysznicowej (kiedy się zmobilizuję do wstawienia zdjęć z mojego również „luksusowego” jednoosobowego apartamentu w Kao, stanie się jasne dlaczego KABINA wywołuje we mnie stan krańcowej ekscytacji :D)





Znalazłam się bliżej nieba… Przez dwa dni rozwalałam się leniwie w zajebistym podwójnym wyrku, gdzie materac był dokładnie taki jak lubię (odrobinę miększy niż deska), pościel nakrochmalona i wyprasowana, poduszki twarde i ubite, do smu kołysał mnie chór cykad (ależ darły mordy! czy tam szeleściły tymi swoimi kończynami… 24/7, ani trochę ciszej w dzień czy w nocy…) a budziły poranne śpiewy Koko i Tulandi przy akompaniamencie gitary… Z minusów – musiałam się pojawić na mszy, w związku z czym idiom „siedzieć jak na tureckim kazaniu” zyskał synonim -”siedzieć jak na chińskiej mszy”… I co ciekawe, miałam instrukcję/alias listę dialogową/ alias ściągę w chińskim, pinyin i włoskim i dalej ni kumałam co ksiądz gada i kiedy mam się włączyć… Jedyne co rozumiałam to „jessu dzidu”…
Górę ZhengFu (co tłumaczy się jako Prawdziwe Szczęście/Błogosławieństwo) otaczają bambusowe gaje. I od razu mówię – ma się to nijak do tych zielonych patyków, jakie można kupić w IKEI. Bambus z bambusowego gaju ma jakieś 20-30 m wysokości, i faluje na delikatnym wietrze z niewyobrażalną gracją, a zielone listki na tle błękitnego nieba z oślepiająco białymi chmurami rysują się niczym koronka. I gdyby nie trzaskające skrzypienie takiego bambusa oraz upierdliwe komary, co wyczuły zagraniczną stołówkę i wpadły licznie na darmową degustację AB Rh+ Made in Poland – mogłabym u podnóża takowej kępki spędzić tyle samo czasu, co przy wodospadzie, z podobnym efektem odmóżdżenia i mysloodsiewni. Aczkolwiek nieco do myślenia dał mi pająk wielkości pięści, beztrosko rozpięty jakieś 10 m ode mnie, a potem metrowy niemal fragment wężowej skóry leżący w poprzek ścieżki… Tak, panno Madziu, tutejsze góry to nie bułka z masłem w rodzaju traktu na Morskie Oko… Po przejściu 200m, teren o małym nachyleniu i przeorany buldożerkiem oraz ubity – byłam mokra jak szczur kanałowy, w klatce piersiowej miałam zamiast serca wiewiórkę na amfetaminie i mroczki przed oczami (inteligentnie wybrałam się na spacerek koło południa… nie komentować proszę), ale widoki z pomniejszego szczytu warte wszystkiego…
W dodatku lokalny ksiądz, aby uhonorować moje stawiennictwo – zabrał nas na night market (o tej instytucji będzie osobna notka, bo to podstawa życia tutejszych!!!), zachęcił do spróbowania wszystkiego po trochu, w tym
* bananów – w rozmiarze chińskim :D serio, zowią się „finger bananas” i są esencją słodko-żółto- bananowej mniamniuśności, wielkości palca :D
*pomidorków koktajlowych, rozciętych i nafaszerowanych rodzynkiem (chyba do tego poprószonych odrobiną cukru trzcinowego  ale nie dam głowy) – dziwne połączenie, ale smakowite (po przekonaniu mojego mózgu i kubków smakowych, że pomidor to nie tylko z pieprzem, solą i cebulką na kanapce z serem białym)
* smażonych w głębokim tłuszczu -kawałków kurczaka, kalmara, kukurydzy, grzybów – i pieron wie czego jeszcze… Pyszne to było, pikantnie panierowane, aczkolwiek ciemności, uniwersalny kształt i panierka utrudniały nieco domysły
* lodów po tajwańsku… Lody tu to osobna śpiewka. Ze względu na gorąco, zwykłe śmietankowe czy sorbetowe nawet, są za słodkie i tak naprawdę nie chłodzą, a pobudzają pragnienie i po prostu ciężko się je wcina. I mówi to łasuch pierwszej klasy, czyli JA. Zamiast tego, sprytni i żądni słodkiej ochłody Tajwańczycy stosują patent:
owoce pokrojone w kosteczkę (taką grubszą),
tak samo pokrojona galaretka w ciekawych dla Europejczyka smakach (na przykład – kawowa, herbaciana…), pokrojony pudding (czyli budyń waniliowy, mleczny albo żółtkowy, serio jest taki smak! o konsystencji galaretki),
do tego kulka lub dwie lodów multismak – w mojej kulce była mięta, cytryna, wanilia, chyba truskawka, ułożone w kolorowe warstwy,
dżem,
albo sos owocowy,
albo syrop cukrowy,
i zwykły lód, alias mrożona woda, pokruszony i wsypany na spód, albo – w wersji wypasionej – drobno zmielony w śnieżek i nałożony w postaci kulek. Finito.
Tak wiem. Brzmi- egzotycznie. Ale stanowi zajebisty przysmak, zwłaszcza tak jak dziś, na ukoronowanie długiego, pełnego wrażeń dnia… Bowiem zaraz następnego poranka, bladym świtem, kochane siostry zapakowały mnie w samochód i troskliwie odstawiły do Kao, tak abym zdążyła na I lekcję o 8.10. :D
Prowadziła siostra Cięta Riposta Maribeth. I to jak!  zaraz po wyjechaniu z krętych wioskowych zaułasów, o szerokości pozwalającej przejechać autkiem ( ale piesi, skutery i autka z naprzeciwka mają już z lekka przeje…) – siostra depnęła w gaz, przecięła skrzyżowanie na „późno-zielonym”, pognała w kierunku autostrady… i dopiero tam z tropu z lekka zbił ją dziwny brzęczyk. Brzęczyk rozlegał się kilkakrotnie, po osiągnięciu prędkości 120km/h… Przypominam, na Tajwanie limit prędkości w wysokości 100 km/h na autostradzie egzekwują liczne kamery i zakamuflowane autka policyjne, dlatego też kochana Panda prowadzi swoje auteczka jak ostatni pizdet, nie przekraczając 90…
A dlaczego Siostra Cięta Riposta? No cóż, zakonnica jest chyba ostatnią osobą, od której spodziewasz się tekstu w rodzaju – ach, gdyby nie była zakonnicą, już dawno zjadłabym tego przystojniaka na podwieczorek… :D i zapewniam, nie był to jednostkowy wybryk, siostra Tulandi potrafi spointować dialog znacznie celniej niż ja :D
  • ~Agga
    Zabrzmi to dziwnie – ale chcę lody po Tajwańsku… ;D
    • Majia
      Oj, uwierz mi – świetne są… Algida i nawet lody ze Starowiślnej to pikuś :D No i micha taka wielkości większej michy sałatkowej z IKEI kosztuje max 10 zł, a raczej bliżej piątaka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...