poniedziałek, 30 grudnia 2013

Święta po tajwańsku

O moje święta pytano różnie - od ogólnego, jak się je tutaj obchodzi, po szczegółowe detale odnośnie wigilii, choinek, kolęd.
Śpieszę wobec tego poinformować, że Tajwańczycy nie wyobrażają sobie 24 grudnia bez bigosu, karpia, barszczu czerwonego, do tego śpiewają "Lulajże Jezuniu", a potem zapalają śniegowe lampiony i sankami jadą na pasterkę...

Yyyyy.... odrobinę poniosła mnie fantazja :D, wybaczcie. To z tęsknoty za barszczykiem i kapustką z grochem...
Bigos kilka tajwańskich rodzin wcina - zwłaszcza tych, w które wżenione są Polki lub Polacy, ceniący tradycje i mający zaparcie prowadzenia akcji poszukiwawczej w Carrrefour, gdzie obiektem pożądania będą: kiszona kapucha w puszkach, proszek z ziela angielskiego, kminek i inne drobiażdżki. Ale cała reszta, bez której Polacy nie wyobrażają sobie Wigilii,to abstrakcja.
Zaczynając od Wigilii zresztą. Wigilię świętuje się nad Wisłą, reszta świata celebruje 25 grudnia, czyli Boże Narodzenie, alias Boxing Day - i wówczas znajduje prezenty rzucone nocą przez urobionego po pachy spoconego dziadka od CocaColi.
Moja szkoła z okazji Bożego Narodzenia miała cały jeden dzień wolnego, ale we wtorek urządzili sobie celebrację i tak zwane "activity" czyli huodong i już od siódmej z minutami odchodziły na Wendzarni piski i muzyczki, niekoniecznie kołysankowe. Z typowo świątecznych atrakcji - były skarpety, obligatoryjnie wypychane zawartością o wartości około 25PLNów - głównie jakimś badziewiem typu czekoladki,pierdółki ze "sklepu z niczym", maskoteczki - w ramach "wymiany prezentów.
Na mnie czekała kartka 3D z zimowym miasteczkiem (na wypadek tęsknoty za zaśnieżoną ojczyzną), zestaw kubeczków z MM'sami (tak, jestem kubkoholiczką. Jak wchodzę do sklepu ogólnotowarowego, i przypadkiem mijam dział kubkowy, to muszę pomacać a czasem i kupić, pomimo jak najbardziej logicznej argumentacji,że nie potrzebuję).
Oraz z gatunku "ciul wi co ciul wi po co" taki piórniczek z piłeczkami, udający strączek roześmianych groszków, może niezbyt praktyczny ale niepomiernie "cute, kawaii, keai"
Tyle o mnie.
Na Tajwanie "Christmas" jest przede wszytskim świętem konsumpcyjnym. Tajwańczycy raczej mało kumają z filozoficzno-religijnej strony całego przedsięwzięcia, ale handlowcy, firmy i koncerny wtłoczyli im do wypranych mózgów - że w tym dniu trzeba się obdarowywać. I żreć. I zaliczyć jakieś "party". Dzień wolny nie przysługuje. Kiedyś był, nawet zagwarantowany ustawą - ale się jakieś ugrupowania polityczne zaczęły burzyć, że czemu marginalna mniejszość religijna ma narzucać swoje ferie reszcie społeczeństwa, zatem wolne diabli wzięli, ku chwale narodu tajwańskiego i jego pracoholizmu
Marginalna mniejszość chrześcijańska do kupy liczy sobie jakieś 7-10%, w zależności od sondażu. Z czego znamienitą większość stanowią prostestanci, bowiem sporo Tajwańczyków wyjechawszy do USA (lub planując to zrobić) przyjęło taką wiarę, w końcu Tajwańczycy kochają Amerykę bardziej niż minister Sikorski. Katolików jest znacznie mniej, i są to albo ekspaci (głównie Filipińczycy plus trochę tzw reszty świata), albo Aborygeni - nawróceni dosyć skutecznie z animizmu przez hiszpańskich misjonarzy. Co ciekawe, chrześcijanie na Tajwanie dosyć dobrze dogadują się i ze sobą, i z buddystami (ostatnio razem protestowali przeciwko aborcji i małżeństwom homoseksualnym), aczkolwiek mają opinię dziwolągów. Nie jestem zaskoczona, jak posłuchałam o czym bredzą neofitki jakichśtam dziwnych kościołów mormońsko-jehowicko-baptystycznych, sama zwątpiłam - pomimo, że pochodzę z dosyć przesiąkniętego religią kraju. 

Oczywiście, ze względów propagandowych i kulturowych, obrzędy i tło biblijne należało nieco zmodyfikować i nagiąć do wizerunku bliższego autochtonom. O, proszę.
Madonny z Dzieciątkami oraz "Anioł pasterzom mówił..."
Nota bene, Polacy zrobili to samo - i z Żydówki Maryjski uzyskali mimozę o oczach jak bławatki, a Jezuskowi oprócz złotych kędziorów (typowych w Palestynie) i zielonych/błękitnych względnie piwnych tęczówek (równie często spotykanych w tamtej stronie świata) dorobili zgrabny nosek, w żadnym wypadku nie semicki.
Jak wygląda msza wigilijna? W Wendzarni takowa "prawie jak pasterka"jest organizowana. Nawet się wybrałam. Niestety, z uwagi na ówczesną słabość w chińszczyźnie rozumiałam głównie wyświetlane na telebimie komendy "wstać"i "siadać", oraz "amen". Poza sferą językową, nie widziałam specjalnych różnic w obrządku, poza tym, że więcej jest śpiewania. Kolędy- chyba mieszane, trochę lokalnych zaśpiewów, trochę "międzynarodowych hitów" typu "Cicha Noc", która podoba się niezależnie od kraju i kultury.
Rozpoczynając podróż do Palau, w pociągu HSR w gazetce pokładowej (a potem także w samolocie) natknęłam się na artykuł o tajwańskich obchodach dnia Niepokalanego Poczęcia, 8 grudnia w wiosce Wanjin koło Wanluan. W tamtejszych okolicach działali hiszpańscy misjonarze, wywodzący się z tradycji bogatej w rozmaite procesje, co bardzo spodobało się nawracanym taoistom - którzy również w ramach obchodów świąt wynoszą swoich buddów na obchód dzielnicy. Efekt finalny wygląda tak:







Dla mojej mamy była to egzotyka absolutna, natomiast kolega wyraził odmienną opinię - gdyby nie te skosne oczy to bym myślał, że to Kalwaria... A jak wam się podoba Jezus i Maryja na modłę chrześcijańsko-aborygeńską (taką samą czapkę z piórami posiada też ksiądz, i nawet od większego dzwonu odprawia w niej liturgię raz na czas...)
Święta Rodzina według plemienia Paiwan
Pewnie ciekawi Was Św. Mikołaj w wersji skośnookiej? Słusznie... 
Pomocnicy św. Mikołaja i Iphone4S w promocji (premiera marki -przed świętami)
Chińskie mikołaje z chińskimi instrumentami, kapeluszem oraz kubrakiem i nosidłem
Pomimo, że powszechnie znany i rozpoznawalny, na Tajwanie może odpocząć - tak naprawdę tradycja dawania sobie przezentów bożonarodzeniowych się tutaj rodzi. Z zapytanych przeze mnie dzieciaków w wieku podstawówkowym ponad połowa, pomimo trąbienia w mediach i galeriach w ogóle nie wiedziała, że dziś wypada takie święto. Część wiedziała - głównie te bogatsze dzieciaki, które chodzą na angielski do szkółek z zajęciami prowadzonymi przez obcokrajowców, i ta część potrafiła nawet zanucić kawałek "Silent Night". Natomiast prezenty z okazji świąt dostało tylko kilkoro, w tym dwójka -urodzinowe, i były to niezbyt drogie gadżeciki typu piórnik czy portret (portret dostała dziewczynka, której dziadkowie mieszkali w Stanach).
Za to dekoracje świąteczne są powszechne i popularne, głównie dlatego, że Tajwańczycy jak dzieci - kochają wszystko co miga, świeci, mruga, dzwoni, gra melodyjki... 
Świąteczne "activity" Wendzarni - czyli zróbmy gwiazdkę do nieba z ludzi z latarkami. Po wszytskim - fajerwerki, czyli typowo chiński akcent. Choineczka sztuczna, ale za to wielka. 

Sztuczny ogień z żarówki, wiatraka i chustki higienicznej
świąteczna dekoracja choinkowa w Taipei


Zatem jak to z tą gwiazdką, wigilią i świętami? Podobne czy nie?

sobota, 28 grudnia 2013

O lesie mangrowym i krokodylach - Odc. 6 Opowieści o Palau

Wróćmy do ciepłego, rajskiego Palau, gdzie woda jest ciepła i czysta, flora i fauna bogata, a całość przypomina raj. Tak... I tu właśnie włączyło mi się myślenie - to za piękne, aby było prawdziwe, gdzieś musi być haczyk, coś głęboko skrywanego, brudny sekrecik, który zrujnuje tę bajkową scenerię...
Były komary. Ale trzmały się na przyzwoitą odległość od mej białej powłoki cielesnej, wysmarowanej tajwańskim mazidłem antykomarowym (Z kolei tajwańskie komary zlewały to mazidło sikiem prostym i podkręconym, i żarły aromatyczną pieczeń z białasa z niegasnącym entuzjazmem).
Były ceny... hm... na poziomie pułapu cen usług i towarów w krajach wysoko rozwiniętych. Znaczy się - drogo straszliwie, powiedzmy że Japończykom, Norwegom i Australijczykom węże w kieszeniach by nie piszczały. Mój prawie zawału dostawał na widok jakiejkolwiek metki z ceną, ale ja jestem kutwa i sknerus. Poza tym przed lwią częścią wydatków ocaliła mnie gościna u Tatiany i Toma, którzy sponsorowali mi jedzonko i spanko oraz transport.
Czyli co, Palau nie ma minusów, czegoś piekielnego, paskudnego i przywracającego wiarę w sprawieliwość boską oraz prymat Krainy Falującej Orchidei w każdej kwestii?
Ma!

Mangrowce.
Czyli takie drzewa, o których czytałam kiedyś dawno. Chyba pierwszą książką, która zasiała ziarenko idei upiornego lasu - był któryś z "Tomków" Alfreda Szklarskiego. Chyba nawet w książce do biologii była fotka, ale - chyba jakaś słabo oddająca ideę namorzynów. Ot, przyjęłam że to takie coś, co ma duże korzenie, wygląda jak drzewo parasolowe na sawannie z kreskówki o Królu Lwie i rośnie na bagnie, a górą ma bardzo zielone liście i ładnie się komponuje z błękitem nieba. Naiwna...
Pierwsze ostrzeżenie padło, gdy skuszona lazurem wody widzocznej z balkonu chciałam kłusem puścić się ku brzegowi i wbiec z rozbryzgiem w fale, piersią przeorać fale etc etc - a Tatiana wyraziła pewną wątpliwość i zaproponowała szybką wycieczkę na publiczną plażę pod mostem. Jak argumentowała - Airai ma kiepskie dojście do wody z uwagi na las mangrowy. O, taki mniej więcej.
Późnym popołudniem udałyśmy się do tzw resortu, czyli kompleksu hotelowo-golfowo-restauracyjno-basenowo-wodotryskowego, leżącego po sąsiedzku z hacjendą Tatiany. Za wejście na który trzeba płacić (o ile nie jest się gościem hotelu) - co sprytnie ominęłyśmy ignorując strażnika w budce ze szlabanem. Który to strażnik miał tak palauańsko nieśpieszne ruchy, ze nim się zebrał z reakcją, że właśnie przed nosem przemaszerowała mu nielegalna sześciosobowa wycieczka plus pies - cała nasza czereda, łącznie z mopsowatą Vespą na krótkich nóżkach - zdążyła się oddalić na jakieś 50m.
A potem poznałam mangrowiec i las namorzynowy z bliska.

Mangrowia to tak zwana roślinność pionierska - rozwijająca się jako pierwsza na nowopowstałej wyspie/plaży, na styku słonej i słodkiej wody, na ubogiej piaszczystej glebie, zalewanej podczas przypływu. Drzewa mangrowe posiadają bardzo silnie rozwinięte wszelkie mechanizmy pomagając im przetrwać na gołej plaży:
* silnie rozwninięty system korzeni (żeby ich ze sztormem nie zmyło)
Foto: NatGEO.
* korzenie oddechowe czyli pneumatofory, takie wspomaganie zwykłych korzeni, zbierające substancje mineralne nad ziemią (bo pod ziemią zbyt ubogo), mające postać... no, takich sterczących końcówek, które mi kojarzą się z kawałem o panu, który chciał sobie wacusia opalić...

* zwieszające się z koron odnóżki - podobne nieco do tych, które opisywałam w poście o żarłocznym figowcu (KLIK). Nie wiem, czy to korzenie powietrzne, czy też jakaś forma rozrodcza (jak u figowców-trumniaków)
* "dzietność" przywyższającą cygańską rodzinę, stado królików, tasiemca i nawet kurzajki - bo odłupany kawałek mangrowca staje się momentalnie zaczątkiem nowego drzewa. Prawie jak z dżdżownicą ciętą na kawałki, albo inną hydrą.
* ambicje kolonizatorskie - większe niż ja podczas spania. Mangrowce starają się rosnąć wszędzie, gdzie mają dostęp do słodkiej i słonej wody - czyli na wybrzeżach, przybrzeżnych bagnach i w deltach rzek strefy międzyswrotnikowej. Ich wielkie nasiona dryfują i podczas dryfu pączkują, gotowe do abordażu na jakikolwiek skrawek suchego lądu...
Nie straszne im piaski, skały czy słona woda. Mangrowce są roślinami pionierskimi - ich gęste korzenie stabilizują grunt, to co się zapląta pomiędzy nie -gnije i użyźnia glebę. U podnóża wyrośniętych drzew mangrowych schronienie znajdują kraby, podskoczki (takie pół ryby pół płazy) małże, a także węże i krokodyle.
I choć szłam szeroką kładką w tunelu wyrąbanym w gęstwinie, momentami pod otwartym niebem - wrażenie było przejmujące... Pomimo stabilnej powierzchni pod nogami - czułam się właśnie jak Tomek Wilmowski przedzierający się przez deltę Amazonki, albo Vasco de Balboa, który jako pierwszy przeszedł wpoprzek Ameryki Środkowej i zobaczył Ocean Spokojny- i głęboko im współczułam konieczności brodzenia w szlamie przetykanym korzeniami.
Jeżeli kiedykolwiek będzie potrzebny obrazkowy synonim wyrażeń spooky&creepy, to las mangrowy idealnie oddaje ową atmosferę...
Jest tam nieznoście cicho- bowiem wszelkie odgłosy i echa tłumione są przez gęstą plątaninę gałęzi. Jednocześnie wcale nie jest cicho... Rozlegają się dziwne trzaski, skrzypienia, chlupnięcia, mlaśnięcia, delikatne bulgotanie oraz ledwosłyszalne bzyczenie w wysokiej tonacji, zwiastujące obecność komarów. 
Ściana wyblakłych patyków pokrytych białawym nalotem - czy to soli, czy pleśni- zaczyna się już pół kroku od krańca kładki. Ale kto by się zapuszczał w taką zbitą gęstwinę? Bez piły? W życiu! Dno wygląda na mokre i grząskie, trąci bagienkiem. W kałużach koloru ciemno-podgnitego coś wypuszcza bąbelki. Jakiś ptak skrzeczy, kładka lekko skrzypi. Pochylam się, aby zrobić zdjęcie formacjom drobnych muszelek oklejających zwalone drzewo, utknięte w połowie drogi między niebem i ziemią... W nos bucha mocniejsze Eau de Trzęsawisko... I nagle kalkulator (komórczak) niemal wypada mi w błocko, dostrzegam drgającą rękę...
Ręka rusza się pomiędzy korzeniami, wygrzebując i odrywając większe małże. Za chwilę dostrzegam szeroki uśmiech starszej Palauanki, która wraz z koleżanką wybrała się na zbiory - owoce morza będą prawdopodonie dodatkiem do dziesiejszej kolacji...
Trwożliwie pytam Tatianę konwersującą z paniami (jak się okazuje- to koleżanki sąsiadki Tatiany, więc nie wolno być nieuprzejmym i olać nie wyjaśniając co to za nowa twarz, bowiem wieść o tym straszliwym wykroczeniu rozejdzie się po całej dwudziestotysięcznej populacji Palau lotem błyskawicy) - czy one nie boją się pijawek?
- Pijawek tu nie ma - ciepliwie tłumaczy mi druga z dziarskich zbieraczek. - Pijawki nie żyją w słonej wodzie.
Kiwam ze zrozumieniem głową, patrząc wymownie na jej kolorowe kaloszki, ukidane lepkim błotkiem.
- Są czasem węże, czasem pająki... Ale to drobiazg, bać się trzeba tylko krokodyli...
- ??? Kro-ko-dyli???
- Przecież mangrowce to ich dom.
Wieczorem, podczas kolacji Tom (biolog morski) wyjaśnia mi, że krokodyle spotyka się na Palau dosyć często. Nie są agresywne, ale na wszelki wypadek należy unikać pojawiania się w okolicy ich żerowisk, bo mogą zaatakować nawet kajakarza. Po czym pokazuje mi zdjęcia na fejsbuku znanego mi z imprezy na łódkach Sama - i jego trzech synów bawiących się małym, zdechłym krokodylem, którego nzaleźli gdzieś w okolicy domu...
zdjęcie dzięki uprzejmości Sama...

wtorek, 24 grudnia 2013

O kartkach świąteczno- tajwańskich

Niektórzy zapewne pamiętają zmierzchłe czasy mego pierwszego wyjazdu na Tajwan, gdy świąteczną porą z małej wyspy w świat ruszył desant pocztówkowy w wydaniu dalekowschodnim...

Tak, niektórzy do dziś wspominają owe zziębnięte koale podpisane - wasze święta, i te w trawiastych spódniczkach, hulające na plaży, symbolizujące "nasze święta", i jeszcze desant misków w ciemnych okularach i czerwonych kapotkach tudzież mikołajkowych czapkach, niosących z tajniaka wielką choinkę, i te karteczki maleńkie ale za to pełne wyskakujących akcentów.
Zatem gdy ogłosiłam rekrutację na "listę ostatniej szansy", parę osób się skusiło...

A czym różnią się tajwańskie kartki świąteczne od polskich? No cóż, tak naprawdę to niczym.
Żartowałam.
Mniej jestr scenek religijno- stajenkowych, bo Tajwańczykom nic to nie mówi. Święta znają głónie z amerykańskich filmów i chłytów małketingowych. Pewna (nieduża) część jest "chrześcijanami" rozmaitej maści, od Świadków Jehowy przez mormonów i innych baptystów, po naszych rzymskich katolików, ale reszta (jakieś 85%) to buddyści, taoiści i czciele Iphona. Zatem polska stajenka stanowi akcencik folklorystyczny i "uroczy", ale absolutnie abstrakcyjny.

Co zatem mają Tajwańczycy w kartkach świątecznych? Ano, święte Mikołaje w rozmaitych mutacjach. Tańczące i desantujące miśki koala. Scenki rodzajowe z ośnieżonym ryneczkiem miasta, kościółkiem czy chatynką pośród zasp. Smartfony. Pingwiny. Krokodyle i orangutany. Hello Kitty, Doraemony, Misie Puchatki. Choinki w rozmaitym stopniu upackania kolorami i hologramami oraz akcentami 3D.





Korzystając z okazji... Tym, którym nie udało mi sie wysłać życzeń telefonicznie lub pocztowo, oraz wszytskim innym, za pomocą tajwańskiego rękodzieła mikołajkowego życzę:





Wesołych Świąt i spełnienia życzeń świątecznych.

sobota, 21 grudnia 2013

Godni następcy misiów Haribo - japońskie misie Koala i inne tajwańskie słodycze

O moim grzesznym upodobaniu do słodyczy wie chyba każdy, kto miał pecha mnie gościć. Na widok słodkiego tasiemiec w mym wnętrzu wije się i skręca, a ja pomna zewu żołądka spiętego na krótko z mózgiem zaczynam się ślinić i ogólnie zachowywać w sposób nieprzystający tzw pannie z dobrego domu, którą poniekąd jestem.
Na piedestale stoją - raffaello, krówki, żelki-malinki oraz takie nadziewane, sprzedawane w półkilowych torbach w Lewiatanie, a ponadto czekolada nadziewana i misie Haribo. Których to przysmaków na Tajwanie niestety nieco jakby bardzo brak. Mocno brak, w dodatku.
Tajwańskie słodycze to w sporej części znane z Europy produkty korporacji międzynarodowych słodkie przysmaki w słonych cenach - albo ja jestem nie na czasie, albo Kinder Bueno zdrożało ze 1.80 na 36 kuajów (czyli 4 zł), podobnie wzrosła wartość Marsów (znanych uwgaga - jako ROSYJSKIE batoniki), Snickersów, Skittelsów i reszty cukierniczej międzynarodówki. Do tego dochodzą frykasy "made in Meiguo", czyli amerykańskie Ovaltine, Quakers i inne, omijane szerokim łukiem (nie ufam FDA, genetycznie modyfikowanej kukurydzy i amerykańskim hitom eksportowym. Dlaczego nie ufam płodom rolniczym z Nebraski i innego Ohio? Kto słyszał o "Dzieciach kukurydzy" ten wie...).
Lokalne słodkości jakoś mnie nie powaliły. Karnie wcinam brązowy cukier, ale ani rozbełtane tofu z półsłodkim groszkiem w cukrowym sosie (rzyyyg) czyli douhua, ani herbaciana drożdżówka z marmoladą, ani pudding z łez Hioba (kolejny heftowny rarytasik) jakoś nie stały się hitem i powodem do ślinotoku łamane przez nagły napad pożądania. 

Tutejsze ciasta to już w ogóle syf nad syfy i przerost formy nad treścią (czyli nawalone ozdobników i miszmasz smakowy, a na smak zapału nie starczyło), a nietypowe dodatki (np bardzo zdrowy szczypiorek...) w słodkim cieście mogą ostudzic nieco zapał eksploratora w chyba każdym. Zaś apetyczna douhua wygląda tak, gdyby ktoś pytał.


Owszem, kanałami zdobywałam raz na czas paczuszkę Goldbaren czyli niemieckiego owocowo- żelkowego złota - ale niestety, od kiedy Młodociany odkrył smaki Haribo, zwartość paczuszki kurczyła się w rekordowym tempie.... Cóż, etap rozkoszowania się smakiem, ssania i podgryzania przychodzi po wpier..leniu kontenera miśków, wcześniej zaś musimy przeżyć cza promiskuityzmu oraz nieokiełznanej, łapczywej wciągliwości. Wiem, bo przeszłam.
Zatem zapychałam się plastikowymi żelkami prawie-mango i herbatnikami z nadzieniem bogatym w całą tablicę Mendelejewa, a potem płakałam pogrążona w kalorycznej żałobie i nękana cukrowym kacem gigantem. Ale któregoś dnia zupełnie przypadkiem skusiłam się na koale. 

Koale to przebój japońskiego giganta spożywczego Lotte - tego samego, który kupił Wedla, więc być może kiedyś koale będzie można kupić razem z miśkami Haribo w jednym sklepie (i nie będą to internetowe delikatesy amazon) w Polsce. Ale póki co, przedstawiam mój chrupki hiciorek na zimowe i letnie dni.

Koara no Machi, albo Koala's March to kruche ciasteczka w kształcie koali, z różnym nadzieniem. Ciasteczkowy brzuszek wypchany jest kremem truskawkowym, maślanym lub czekoladowym, bardziej fantazyjne smaki trafiają się sezonowo - na przykład (chyba) lody waniliowe (aczkolwiek opis wskazuje na ...sernik) w lecie.

 Zadziwiające podobieństwo między małym czekoladowym koalą a Dużym Żółtym Koalą... Szczególnie ten wyraz pyszczka plus wielkie, kanciaste okularki, kryjące małe oczka w kształcie przecinków...
Miśki są drukowane w różne wzory - jeszcze nie tafiły mi się dwa takie same w jednej paczce. Ponoć wzorów jest 200, ale jak dotąd nie miałam tyle cierpliwości, aby miśki rozłożyć, obejrzeć, sfotografować i skatalogować, a następnie porównać z poprzednimi.
Paczka wygląda tak - nie sposób się pomylic i nawet dla nierozgarniętej jełopy czyli mnie wyraźnie jest narysowane co zawiera. Więc z mydłem ani pastą do zębów nie pomylę (patrz dwa wpisy wcześniej…), smaki wyrysowane są tak wyraźnie, że raczej nie zaskoczy mnie coś dziwnego (aczkolwiek w ojczyźnie Maszerujących Koali czyli Japonii można znaleźć sezonowe smaki, np fortepianu, glona, dyni, cukinii i czego też Japończycy nie wymyślą).
Zatem - już niebawem pod Wawelem, odbędzie się wielki pojedynek, Koala vs Haribo... :D Zanim Lotte się połapie w potrzebach i modlitwach polskich konsumentów, planuję wpakować kilka paczek do bagażu (i nie zeżreć podczas drogi).

czwartek, 19 grudnia 2013

Szczotka, pasta... - o myciu zębów

Ostatnio o myciu zębów wspominałam przy okazji zakupów kosmetycznych, kiedy to z uwagi na nieco wybiórczą znajomość języka tutejszego usiłowałam wyszorować wnętrze paszczy klejem do protez (KLIK).
Od tego czasu znajomość krzaczków mi się polepszyła, profilaktycznie obadałam też teren polowania na artykuły pierwszej potrzeby  i nie zdarzyły mi się jakieś większe ekscesy, oswoiłam się z dziwnymi tajwańskimi wynalazkami typu maseczka na cyc oraz asortymentem drogerii i innych sklepów w okolicy. I wszystko było w jak najpiekniejszym porządalu, grało, buczało i migało niczym dobrze naoliwiona reklama tajwańskiego stoiska z czymkolwiek... Do wczoraj.

Ale zacznijmy od początku.
Po śniadaniu wycisnełam doszczętnie resztkę pasty, zakamuflowaną w najodleglejszym rogu tubki, pomagając sobie w tym celu nawet nogą i drzwiami do łazienki - bo stawiała pewnien opór i na hasło "Policja, wychodzić" nie reagowała stosownie. Ba, wykazała się takim posłuchem wobec komendy jak dresiania z mojego osiedla, czyli złosliwie zignorowała me wysiłki werbalnej zachęty.
Pasta notabene nazywała się "Czarnuch"... "Murzyn"? A, winno być poprawnie politycznie "Afroamerykanin"? Ależ to durno brzmi, biorąc pod uwagę tubkę, na której jak wół stoją dwa znaczki 黑人. Pierwszy oznacza "czarny", drugi "człowiek". 

Notabene, obecnie pasta nazywa się w podtytule "Darlie", ale jeszcze niedawno nosiła dumne miano "Darkie". 
W każdym razie "Blackman- all white" lub "Blackman - white specialist" to hasło reklamowe godne zapamiętania. ROTFL
Gdyby ktoś poczuł się urażony dowcipasem rasistowskim, i nie chciał popełniać większego przewinienia na tym tle, zawsze może sobie zarzucić pastę białych ludzi... :D Serio, tak się nazywa -白人牙膏, Whitemen Toothpaste
Miałam też, i stosowałam - a jak. Ta pasta jakoś częściej spotykana jest w zestawach hotelowo-podróżnych, nie wiem czemu. Mogłabym dorzucić jakieś ksenofobiczne wyjasnienie zapewne, ale boję się potencjalnych procesów o szerzenie treści podżegających nienawiśc rasową (art. 190, 212, 216, 255 i 256 polskiego Kodeksu Karnego).

W każdym razie zdecydowałam się na zakupy, tym razem czegoś specjalistycznego, na krwawiące oraz opuchnięte dziąsła. Patrzę - a tam znajome tubki, znajome loga, więc bez kombinowania sięgam po to, co polecała moja polska dentystka (pozdrawiam serdecznie!). I zadrżała mi ręka, bo oprócz zwykłych opakowań dostrzegłam takie wypaśniejsze, z gratisem.
No to bierzmy gratis...
Pasta specjalistyczna smakowała specjalistycznie paskudnie, jakby kitem z plasteliną i innymi miksturami Harrego Pottera, więc sięgnęłam po ów gratis. Mała, estetyczna tubeczka z pipetką, biała, opis po chińsku i chemicznemu-poetyckiemu angielskiemu (czyli nadal po chińsku można rzec).

Wśród zrozumiałych słów w obydwu językach przewija się zielona herbata, oraz biel i mycie. Oki, może być, co prawda smak zielonej herbaty w kosmetykach stomatologicznych jest bezmiernie beznadziejny i nijak się ma do oryginału, ale nutkę zapachową "Green Tea" uwielbiam.
Wyciskam zatem kropelkę, i myję, myju myju. Jak na koncentrat przystało, pieni się oszałamiająco, smak - wiadomo bez rewelacji, ząbki fajne i gładkie, oddech świeży. 
I byłoby wszystko OK, gdyby mnie jakaś niewidzialna rączka sumienia z Szerlokiem Holmesem nie pchneły ku kontemplacji składu po raz wtóry. Skład - po angielsku, bo nowe kosmetyki i nie tylko kosmetyki mają już składniki podane w języku tzw krajów i ludów cywilizowanych, zgodnie z wytycznymi bóg wi czego. Kiedyś myslałam, że to Unia każe, ale teraz wychodzi, że to jakiś twór od Unii wiekszy, co swymi mackami uchwycił i Tajwan. Czytam i mimo znikomej wiedzy w dziedzinie coś mi nie pasuje... Na wszelki wypadek sprawdzam ze specjalistyczną pastą - część się pokrywa. W końcu przełukam gulę w gardle i indaguję Młodocianego - a co to? Bo dostałam w gratisie i nie wiem...

***
***
***

W końcu się dowiaduję, Młodociany tłumaczy obszernie i dokładnie etykietę.
***
***
***
Przez trzy dni myłam sobie zęby... mydłem do twarzy. 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...