Przyleciałam na Tajwan nie wiedząc za wiele na temat tego kraju.. No wiecie, małe chińskie rączki składające breloczki do kluczy które piszczą na gwizdnięcie, kimona, ryż, kung-fu pandy i muzyka przypominająca miauczenie kotów. Aha, no i że Tajwan to Chiny ale nie Chiny.
Przylatując po raz pierwszy - zakochałam się w tym kraju, wszystko było super, mega, cudowne i w ogóle och ach Hellou Kitti, a Polska to 100 lat za Murzynami. Z powodu bardzo pobieznej znajomości realiów i języka łykałam propagandową słodko-tęczową papkę jak młody pelikan i jedyne co mi się nie podobało to fakt że musiałam wrócić do zimnego i burego kraju nad Wisłą. Kiedy przyleciałam za drugim razem - byłam już na własną rękę, parasol ochronny nieco przeciekał (bo już nie miałam uczelnianej opiekunki, co załatwiała każdą sprawę) i byłam coraz bardziej zdana na siebie i rozumiejąca po chińsku. No i rzeczywistość zaczęła nieco skrzeczeć. Ale po trzech latach spędzonych tu wiem, że Tajwan jest fajnym miejscem do życia - aczkolwiek rzecz jasna jak zawsze, są rzeczy które mi przeszkadzają.
Z drugiej strony - przywykłam do wielu niespotykanych dotąd aspektów dnia codziennego:
- komarów z dengą i bez, nieodmiennie powodujących wściekle swędzące bąble
- trzęsień ziemi
- tego, że wszyyyyyyyscyyyyy Tajwańczycy wyglądają tak samo (no dobra, po jakimś czasie zaczyna się widzieć różnicę, za to białasy zlewają się w jedną spoconą jasnoskórą masę)
- chodzenia w maseczkach na co dzień - szczerze mówiąc, nawet mi tego brakuje
- helloukitaśności i słitności wszytskiego, łącznie z papierem toaletowym w nadruk z usmiechniętych truskawek
- chodzenia z parasolką po ulicy i unikania słońca jak morowej zarazy (to odróżnia świeżo napłyniętych od tych co już nie jeden upał tu przeżyli i nie jarają się tak bardzo temperaturą +25 w końcu listopada) i wielu, wielu innych.
No ale Polak nie będzie Polakiem jak nie ponarzeka, bo inaczej fluidy wątrobowe zaleją organizm. Zatem proszę bardzo - co mi na Tajwanie nie pasuje i czego jeszcze nie umiem przyswoić / zignorować / przestawić się?
1. Stadność.
Jestem nieco aspołeczna, ale w Polsce dawałam radę. Jak miałam potrzebę, to spotykałam się ze znajomymi, jak ogarniały mnie psychopatyczne ciągoty to zaszywałam się w sobie i siedziałam na szezlongu w samotności mnisiej aż mi nie przeszło.
Tymczasem na Tajwanie wszytsko robi się pospołu. Zadania na zajęciach są prawie wyłącznie grupowe, obiady wciąga się - grupowo (przy czym z naszym "wyjściem na obiad" w kontekście komunikacji międzyludziej ma to mało wspólnego, ot chodzi o pospólne siorbanie zupy żeby zniwelować statystyczne prawdopodobieństwo ataku komara na stołującą się osobę), na zakupy do warzywniaka chadza się - a jakże, grupowo. Ba! nawet toalety (głównie męskie) są "grupowe", bez parawanów - czyli siusianie odbywa się, rzecz jasna - wspólnotowo.
Przy czym owa stadność ma charakter bardzo powierzchowny - zatem twój najlepszy obiadowy przyjaciel z którym stołujesz się od roku wcale nie musi być twoim kolegą. Ba, zdarza się że nawet zdecydowanie nie chce nim być, ale pasuje mu jeść w białoskórym towarzystwie (bo blada twarz ściąga pełną atencję komarów, więc zwykły skośnooki może spożywać w spokoju).
2. Tajwańskie nawyki żywnościowo-jedzeniowe
Nie, nie chodzi o menu - bo tu jednakowoż de gustibus .... , więc nawet te nieszczęsne lody o podłym smaku, krakersy waniliowe i pomidory z rodzynkami jakoś przełykam. Cudem i na głębokim wdechu ignoruję także sławetne cuchnące upiornie tofu, staram sie nie czuć cukru w kotlecie, nie zastanawiam się z czego "to" jest zrobione, w restauracji proszę o ograniczenie dosmaczenia mi posiłku kilogramem MSG (glutaminiam sodu). Da się żyć!
Ale - do urff urfff nędzy, z Tajwańczykami jeść nie mogę. Nie jestem w stanie i basta. Od dziecka wpajano mi "kto mlaszcze dostanie w paszcze" "kto siorbie dostanie po torbie" i "nie chwal się tym co przeżuwasz", a także "najpierw przełknij, potem mów". Taki standard znaczy... No właśnie, mnie, w Europie. Bo Tajwańczykom - nie. Zatem standardem są gromkie "siooooorb" i "sluuuuurrrrrp" odbijające się echem w całej okolicy jadłodajni plus pokrzykiwania w takiej tonacji, barwie i koloraturze że mi się aż pałeczki gną w chińskie osiem. No dobra, wyłączmy fonię, Ale wizji już nie umiem, a tu z każdej strony czyha na mnie otwarta paszcza, w ktorej pieczowłowicie przeżuwana i przegryzana strawa memlana jest na podobieństwo prania wirującego a pralce...
Normalnie jadam sama, ewentualnie z Mlodocianym, ktory po dłuższej indoktrynacji zaczął jeść bardziej cywilizowanie - tzn zamyka paszczę i siorbie półgłosem (osiągnięcie tego stanu wymagało długiego i grupowego wysiłku, czyli wszyscy Polacy w Kao przeciwko krowiemu przeżuwaczowi! - ale dalismy radę), ale czasem wypada mi zjeść wyszukańszy posiłek z kimś innym,na przykład kontrahentem... To czasem robi się coraz częstsze, a moja waga leci w dół (to akurat pozytywny skutek, bo na MSG i innych frykasach z wiotkiej trzcinki robiłam się babmbusem na sterydach), a na brzuchu mam kratkę bez Ewy Chodakowskiej, dzięki rozpaczliwemu zaciskaniu zawartości żołądka chcącej dołączyć do biesiady na górze...
3. Gry uliczne
Są dwie podstawowe: jedna - głupi białasie wywal się na wypolerowanym do połysku marmurowym chodniku przed mą hawirą (za wybite zęby, obite kolana i podzelowane oczy przyznawane są dodatkowe punkty) - bo tajwańskie chodniki (o których pisała na przykład Dorota) to istny labirynt o zmiennej wysokości i sliskości, o ile rzecz jasna w ogóle są.
Druga to; "i tak cię przejadę i jeszcze zaparkuję, o!". Tajwańczycy jeżdżą tak, jakby w zamiast kursu na prawo jazdy ciupali w GTA, a samo prawo jazdy dostawali za naklejki w Sevenie... Serio, jeżeli kiedykolwiek zachce się wam kląć w niebiosa bo jakiś europejski patafian zamiast zwolnić przed przejściem pocisnął w gaz i ochlapał was kałużą - to zapraszam na Tajwan, bo po tej wycieczce będziecie takiemu kierowcy błogosławić i dziekować za wspaniałomyślność... A tajwańskie parkowanie - na przejściu dla pieszych, na wjeździe, na bramie, na ścianie, w salonie to jest temat na epopeję.
4. Trudna sztuka komunikacji
To jest dla mnie największy problem. Niby cośtam kumam po chińsku, niby Mlodociany tłumaczy mi oczywistke oczywistości jak upośledzonemu dziecięciu - więc cośtam łapię, ale porozumiewanie się na poziomie jakimkolwiek grzecznościowym stanowi dla mnie labirynt z przeszkodami. Dodatkowo - przecież mówię po chińsku więc taryfy ulgowej brak... Przytoczę wam przykład, udział biorą Ja, Młodociany i Becky (studentka z Wendzarni, z którą chodziłam na jakieś zajątka 2 lata temu).
Becky: O, cześć Majia, jak super cię spotkać, dawno się nie widziałyśmy!
Ja: O, cześć (yyyy kto to urffa jest???).... Becky, sto lat cię nie widziałam!
B: Oooo (ekscytacja), cudownie cię spotkać! Musimy pogadać, to może obiad? Chodzmy na pierogi, będzie super! Mam ci tyle do opowiedzenia, ty pewnie też! I w ogóle twój chiński, no jestem pod wielkim wrażeniem (ekscytacja do sześcianu)!
J: Jasne, pierogarnia... To o 12? Spróbuję zająć dobry stolik, żebyśmy się zmieścili wszyscy.
B: Pewnie, kochana! Cudowna jesteś, jak się cieszę że cię spotkałam! W ogóle to musisz wpaść do nas na treningi pływackie, tak ci dobrze szło i wszyscy za tobą tęsknimy! Pogadamy przy pierogach! (Becky znika w czeluściach bramy do Wendzarni)
Młodciany: Dobra, zabiorę cię na obiad na wieprzowinkę i lody. Tam przy plaży, ok?
J: Ale... Ale... Ale? Sam mówiłeś że mam się integrować i poszerzać koło znajomych! Pierogi, choć nam obojgu wyłażą już uszami strzelając farszem?
M: No tak, ale ona wcale się z tobą nie umówiła na obiad. Tylko była uprzejma, bo nie mogła przejść obojętnie bo akurat na nas wlazła i tak wypadało. Wieprzowinka! Jak się pośpieszymy to jeszcze dostaniemy taką dobrze wygrilowaną, więc ruchy kluchy!
No ale jak dogadać się z ludzmi, którzy nie potrafią mówić tak i nie, tzn nie w sensie wydawania odgłosu gębą, ale w sensie słownikowym?
5. Ostatnia rzecz do której nie umiem przywyknąć na Tajwanie.
Fakt, że 28 listopada w sobotę zamiast wbijać się w bilion kurtek i ciepłych futrzanych bamboszy oraz wełnianych desusów mogę kibicować Młodocianemu pobierającego pierwszą lekcję surfingu na miejskiej plaży w Sizihwan...
Powyższy post powstał w ramach projektu Klubu Polki na Obczyźnie z którymi bloguję od jakiegoś czasu. Jeżeli ciekawi cię, do czego nie mogą przywyknąć Polki mieszkające - w Szewecji, Singapurze, Islandii, Szewcji, Maroku, Bahrajnie i innych zakątkach globu - zapraszamy!
Projekt dedykujemy akcji „AUTOSTOPEM DLA HOSPICJUM” - Przemek Skokowski wyruszył autostopem z Gdańska na Antarktydę, by zebrać 100 tys. zł. na Fundusz Dzieci Osieroconych oraz na rzecz dzieci z Domowego Hospicjum dla dzieci im. ks. E. Dutkiewicza SAC w Gdańsku. Wciaz brakuje ponad 30 tys. Jeśli podoba Ci się nasz projekt, bardzo prosimy o wsparcie akcji dowolną kwotą.
Dla każdej osoby, która zdecyduję się wepsrzeć dzieciaki kwotą większą niż 25 zł, dziewczyny z Klubu przygotowały małą nagrodę niespodziankę - czyli pocztówkę z wybranego miejsca na świecie. Akurat w akcji pocztówkowej nie biorę udziału - ale egzotyki i ciekawych miejsc z których można dostać kartkę nie brakuje.
Projekt dedykujemy akcji „AUTOSTOPEM DLA HOSPICJUM” - Przemek Skokowski wyruszył autostopem z Gdańska na Antarktydę, by zebrać 100 tys. zł. na Fundusz Dzieci Osieroconych oraz na rzecz dzieci z Domowego Hospicjum dla dzieci im. ks. E. Dutkiewicza SAC w Gdańsku. Wciaz brakuje ponad 30 tys. Jeśli podoba Ci się nasz projekt, bardzo prosimy o wsparcie akcji dowolną kwotą.
Dla każdej osoby, która zdecyduję się wepsrzeć dzieciaki kwotą większą niż 25 zł, dziewczyny z Klubu przygotowały małą nagrodę niespodziankę - czyli pocztówkę z wybranego miejsca na świecie. Akurat w akcji pocztówkowej nie biorę udziału - ale egzotyki i ciekawych miejsc z których można dostać kartkę nie brakuje.
PS. Kochani, brakujące liki odsyłające załączę po weekendzie, bo piszę z tableta (komputer padł) a tu linkowanie czegokolwiek grozi wieczystym potępieniem i rozpętaniem III Wojny Światowej