Najbardziej zaskakujące w kontaktach międzykulturowych, zwłaszcza tych bardziej odległych – jest różnica kontekstowo-interpretacyjna. Która osobiście mnie powala i poniekąd solidnie utrudnia życie.
|
fot. blog Nerd Like you |
Tajwańczycy są dla mnie momentami jak kosmici. Serio. Nawet buźki mają podobne, wielkie głowy, nóżki jak patyczki i wytrzeszczone oczyska. A problem w kontakcie bezpośrednim wynika z ich rozumienia pewnych sytuacji… Przykłady można mnożyć.
Najprościej zacznę od tak łopatologicznego zagadnienia jak – TAK i NIE.
Polskie TAK = tak. Chińskie TAK tymczasem…
= tak (czasem), a czasem
= oczywiście, że się nie zgadzam z Tobą/Twój plan lub Twoje zdanie wywołuje mą reakcję odmowna, ale moja kultura nie pozwala mi powiedzieć „spadaj na drzewo” lub „do bani”, i żeby cię nie zasmucić lub nie zepsuć swojej doskonałej karmy mówię, że tak, i liczę na to, że się domyślisz, że niekoniecznie pałam radością i ochotą. Przy czym mówienie TAK z ostentacyjnym/ widocznym podejściem negatywnym nie wchodzi w rachubę, udają nad wyraz przekonująco…
- NIE
Polskie NIE oznacza zazwyczaj Nie! I basta!. Poza sytuacjami z podtekstem flirciarskim i seksualnym, gdzie wciąż trwa kampania feministek pt” Nie znaczy nie”
Chińskie NIE, jeżeli już się pojawi ( a pojawia się wyjątkowo rzadko jako odpowiedź na pytanie jakiekolwiek), oznacza – oczywiście, że TAK, tylko z rozmaitych względów nie mogę przytaknąć, bo mnie odsądzą od czci i wiary…
Brzmi skomplikowanie?
Kilka przykładów
- Jedziemy na motorach, zima (czyli poniżej 20C), pizga wiatrem jak nieszczęście. Ja trzęsę się, pomimo okutania w sweter, bambiego i windstoper oraz czapkę i szalik. Motor obok szyku zadaje koleżanka Miau (lubi koty, więc ma takie a nie inne angielskie imię… Studentki Wendzarni słyną z kreatywności na tym polu), odziana w przezroczyste rajstopki i szorty, oraz jakąś lichawą kurtałkę ( w sensie izolacji termicznej), bo poza tym śliczna była. Widząc podczas postoju na stacji benzynowej, że dziewczyna zdrętwiała z przemrożenia ledwo się rusza, zaproponowałam jej pożyczenie swoich dodatkowych dżinsów. Odpowiedź była mocno odmowna, więc zaproponowałam jeszcze raz, w pamięci mając chińskie certolenie się – czyli trzeba proponować kilkakrotnie, żeby nie narazić zbyt rychło przyjmującego propozycję na „utratę twarzy”. Znów usłyszałam – nie. Zanim zapytałam trzeci raz, Max pociągnął mnie za rękaw i szybko wyjaśnił – zrozum, ona chce twoje spodnie, ale musi powiedzieć nie, bo inaczej utraciłaby twarz, i uwidoczniłaby swoją głupotę… Jakby nikt nie zauważył braku rozgarnięcia koleżanki (i jej chłopaka, który w sumie powinien jej pilnować), która pojechała do domu się przebrać w strój odpowiedni na motorową eskapadę przez pół kraju- i zadziała krótki płaszczyk, zapominając o ciepłych gatkach…
- Spotkanie towarzyskie, mieszane – urodziny białasa, więc grono szeroko pojętych znajomych (białasów, albo szerzej – westernersów w zachodnich kolorach tęczy) i kilkoro lokalsów, w tym koleżanki na 100% mieszkające w akademiku (który o 22.30 zamyka swe podwoje szczelnie i nieodwołalnie).
Wiadomo, że posiadanie w znajomych na fejsie bladej twarzy daje +50 do rispektu na dzielnicy, a słit focia z bladą twarzy to już +100 do zajebistości – zaproszenie na białe urodziny to nie w kij dmuchał… Więc siedziały te Azjatki w kątku, grzecznie obserwowały konwersację między samymi-swoimi, jadły bardzo drogie i bardzo niesmaczne białe żarcie polecone przez kogoś z kasty bladoskórych-uprzywilejowanych, i nudziły się zapewne setnie, bo jakoś nikt, łącznie z zapraszającym – organizatorem spotkania, jak i solenizantem, nie zwracał na nie większej uwagi. Podejrzewam, że nie rozumiały za wiele, bo ja osobiście nie ogarniałam rozmaitych odmian chińskiego i angielskiego na różnych stopniach zaawansowania – i zniekształcenia (by ł tam i Francuz, i Belg, i Niemiec, i Ruski, i Ukrainka,i Portorykanka, i Mex, i Teksański, i Kalifornian, i chicagowski Murzyn i Polak niepomiernie kaleczący każdy możliwy język, i Węgierka posługująca się dziwacznym miksem wielu znanych narzeczy, i wielu innych, równie barwnych).
Na moje pytanie, czy nie muszą wracać do akademika – tylko się uśmiechnęły, i stwierdziły, że nie ma problemu. OK, no problem to no problem, może sobie wyżebrały jakąś dyspensę od noclegu za kratami Konwentu Sióstr Urszulanek. Zabawa trwała, a ja koło 10 stwierdziłam, że mam dość, nie odpowiada mi lokal, towarzystwo, atmosfera – i czas się ewakuować. Zadzwoniłam po taksówkę, pożegnałam solenizanta i kurtuazyjnie spytałam, czy ktoś nie chce się ze mną zebrać… W życiu nie widziałam równie szybko przebierających nogami Chinek
W taksówce nerwowo patrzyły na zegar i minutę przez zatrzaśnięciem wrót biegusiem wpadły za bramę… Jak się okazało – no przecież nie wypadało im nie przyjść, a tym bardziej wyjść z powodu tak prozaicznego jak zamknięcie akademika… Nie wypadało się zresztą to podobnie trywialnej okoliczności przyznać….
- Szkoła. Nauczycielka tłumaczy i tłumaczy i tłumaczy, niestety, tłumaczenie gramatyki po chińsku niesie drobne ryzyko – zakumasz, albo nie zakumasz, albo załapiesz - szkoda tylko, że źle. W moim wypadku – nie łapię. No nie łapię i basta . Za cholerę nie jestem w stanie przyswoić sobie dziwnej konstrukcji, gdzie jest słówko typu „kto, który, dlaczego, jak, po co etc” plus „razem” plus konstrukcja z miękkim nie (w odróżnieniu od nie twardego, oznaczającego całkowite zaprzeczenie… Coś w rodzaju – nie zjadłem miękkie w domyśle - jeszcze nie zjadłem, no śniadania, ale za chwilę owszem skonsumuję, nie zjadłem twarde w domyśle - nie, bo niesmaczne, albo nie chcę, albo nie lubię, albo się odchudzam), co razem daje - wszyscy z wyjątkami wykonujemy czynność x. No abstrakcja.
Nauczycielka rysuje schemat… No ale nie mam problemu z budową, mam problem z logiką wypowiedzi – bo nie potrafię ułożyć sobie co z czym i dlaczego, i w jakim kontekście w ogóle stosować ów niezwykle wybajerzony twór. Co mi się zdaję, że już wiem, i zgłaszam się mówiąc, dowiaduję się – a kto ma inną propozycję - czyli mój domysł był nietrafiony… Ale dlaczego? po 45 minutach wałkowania tematu nie jestem ani trochę mądrzejsza.
Zostaję na przerwie, czekam, aż wyjdą inni uczniowie, i proszę – Proszę mi to jeszcze raz wytłumaczyć, może po angielsku, będzie łatwiej. Dlaczego? No bo nie rozumiem po chińsku, a po angielsku może mi się uda przyswoić. Nie, nie nie… Ty masz tego używać. Ale jak mam używać czegoś, co jest dla mnie czarną magią w białych trampkach? No masz używać i już, a jak nie rozumiesz, to znaczy, że się nie starasz. Używaj, to doznasz oświecenia. Inni jakoś nie mieli z tym problemu.
- Szkoła II. Z moim learning partnerem umawiamy się na 12, Godzina jest dziwna – bo to przerwa na lunch, ale skoro LP nie chce nic jeść to mi pasuje, bo ja spożywam obiadek około 15. OK, Czekam. Mija minut 10,15, 20. Dzwonię.Dzwonię drugi raz – bo może nie słyszy, jedzie skuterem albo co. No i czego się dowiaduję (od osób trzecich po jakimś czasie, żeby nie było)? Że mój LP tak naprawdę nie chciał się spotkać, tylko nie wypadało mu powiedzieć mi w oczy, że nie ma czasu/ochoty/whatever – więc podał taką godzinę, żebym się domyśliła, że on nie przybędzie. A w ogóle moje dzwonienie było nachalne i nieuprzejme, wręcz na-gan-ne!
- Zakłady produkcyjne dużej niemieckiej firmy, kolega pracuje z lokalnymi robotnikami. Pytanie do robotników: Czy wiesz co masz zrobić? Taaaaak jeeest! Czy wiesz jak masz to zrobić? Taaaak jest! Kiedy to będzie gotowe – za godzinę!
Godzinę później – efektu finalnego ani widu ani słychu. Kolega jeszcze raz pokazuje, co i jak, z czym i do czego. Czy już wiesz? taaaaak jest! wiesz jak? taaaaak jest! wiesz co? taaaak jest! to za godzinę? Taaaak jest! Za godzinę – wiadomo… Bo pan robotnik nie powie wielkiemu nadzorcy, że on nie wie i nie kuma – bo nadzorca może go okrzyczy, a może premię utnie… Więc zamiast tego rżnie jarząbka… Kolega walił konkretne piwsko za piwskiem, żeby czasem swoich podwładnych nie wytłuc…
- Klub wspinaczkowo - turystyczny, zapisy
Ale na pewno nie będę dla was problemem? Bo mówię słabiej po chińsku, a raczej po angielsku… Nie, nie, w żadnym wypadku! Nasza sekcja jest bardzo dumna z tego, że uczestniczą w niej studenci z róznych krajów – faktycznie, na liście kilkanaście nazwisk nagryzmolonych łacińskim alfabetem. Ale nie będę dla was na pewno problemem? Nie chcę takiej sytuacji, w której ktoś będzie miał do mnie pretensje, ze czegoś nie rozumiem, albo robię inaczej niż to przyjęte… Oh, daj spokój! Nie jesteś pierwszym obcokrajowcem w naszej sekcji, jesteśmy otwarci na wzbogacające doświadczenia inter-kulturalne… OK. 3 wyjazdy, podczas których bardzo staram się nie zakłócać niczyjego spokoju duszy, nie odstaję od normy sprawnościowej etc. Gdy rozmawiam z Bellą (prezes klubu) w styczniu – bez problemu mogę uiścić składkę po przyjeździe. Przyjeżdżam, i idę się dopytać o kalendarz wycieczkowy i zonk – ale ty nie możesz jechać z nami, bo nie opłaciłaś składki, trzeba było do końca grudnia zapłacić za nowy semestr. ??? Ale jak to?? Rozmawiałam z Bellą i powiedziała co innego. Niemożliwe. Pokazuję maila. Ale Belli tu nie ma, poza tym pewnie się jej coś pomyliło. Bo ogólnie to nasz klub jest dla studentów Wendzarni… A ja to niby co? Z byka? Zresztą rozmawiaj z Bellą. Bella telefonu nie odbiera. Na fejsie się nie odzywa, na maile nie odpisuje. Aha. Co jej pocisnęłam w myślach, to moje.
Takie historie można mnożyć, Często kończy się tylko na lekkim kwasie, który rozchodzi się po kościach. Jak dotąd tylko dwukrotnie miałam poważniejsze scysje ( w zeszłym roku szkolnym), które zaowocowały ochłodzeniem kontaktów do poziomu zera absolutnego. Ale chyba łatwo zauważyć, że poziom frustracji może tu dość szybko osiągnąć wartości krytyczne… I bardzo łatwo o spore nieporozumienia. O które nie można oskarżyć Tajwańczyka, bo „no one is to blame”… A tak czasem myślę - pokazowy łomot z waleniem po krzywych szczękach szybko by im podniósł rozumienie ze zrozumieniem…
Ale z drugiej strony – po prostu tacy są, I basta. Trzeba się przyzwyczaić…