Jadę z Młodym na koniec Tajwanu, czyli Sizihwan, takie wioskowe zadupie w obrębie metropolii Kao, zaludnione: populacją Sun Yat Sen Uni, lokalsami z okolic (w znikomej ilości) oraz żołnierzami siedzącymi w bazach wszędzie dookoła.
Pomijając szwejów, którzy stoją jak słupy przy bramach rozlicznych mini-jednostek (bunkier ogrodzony drutem kolczastym od ulicy a od plaży szmatą z napisem „tu je wojo, prosimy grzecznie – obywatelu, nie pchaj się tu) i nie pozwalają sięgać po aparat – panuje tu cisza, spokój i klimat idylliczny. Oraz ruch drogowy zbliżony do tego w Finlandii – czyli 3 samochody w ciągu godziny to już „high traffic”. Włóczę się po tych oto wertepach z asfaltową ulicą, gdyż jest to jedyne znane miejsce, gdzie w ciszy i spokoju mogę zgłębiać tajniki pomykania na skuterku.
Policja, mogąca zadawać niewygodne pytania w rodzaju – a ma pani prawo jazdy tajwańskie? A prawo jazdy na skuter? A OC, AC, Ka-ce i inne? – tu się nie zapuszcza, bo tu rządzi wojsko, a wojsko mnie ignoruje (tylko się ślepi udając obojętne wartowanie) dopóki nie zacznę szarżować tym skuterkiem na bramę główną jednostki, lub nie wyjmę aparatu. Pierdolec antyszpiegowski im nie przeszedł, o googlu earth nie słyszeli, i o wpadce koncernu Apple, co opublikował ściśle tajne położenie supertajnych tajwańskich baz w Iphonie5 też im nikt nie powiedział…Szczegóły -TUTAJ >KLIK<
No więc cała przejęta jadę tym skuterkiem – z zawrotną prędkością 20km/h, szybciej Młodociany nie pozwolił, twierdząc, że jest zbyt młody by umierać. Wszyscy mnie mijają, nawet piechurzy i rowerzyści… i żółwie i ślimaki… I nagle …Zobaczyłam małpę w krzakach, więc kierownica w lewo, i dawaj – zawierać przyjaźń.
A to, że jakiś koleżka jadący tuż za mną mało nie zaliczył widowiskowego orła, bo mu zajechałam drogę – e tam, szczególik. Max miał śmierć w oczach, i była to moja śmierć, dłuuuga i bolesna, ale po chińsku zaklął szpetnie, zasyczał jeszcze paskudniej i całkiem spokojnie stwierdził – Magdalena, ty musisz uważać, bo w mieście to już byś była karmą dla psów. Małpa uciekła.
A to, że jakiś koleżka jadący tuż za mną mało nie zaliczył widowiskowego orła, bo mu zajechałam drogę – e tam, szczególik. Max miał śmierć w oczach, i była to moja śmierć, dłuuuga i bolesna, ale po chińsku zaklął szpetnie, zasyczał jeszcze paskudniej i całkiem spokojnie stwierdził – Magdalena, ty musisz uważać, bo w mieście to już byś była karmą dla psów. Małpa uciekła.
Postanowiłam wracać, droga prosta… i taka refleksja mnie naszła, a gdzie tamten skuter? Drogą nie jedzie, bo długa prosta widoczna calutka, jak w mordę strzelił. W rowie nie leży, bo rowów jako takich tu nie ma. Z klifu nie spadł, bo klif solidnie obrośnięty drzewami, kamieniami i betonowymi opaskami. Skręcić nie skręcił, bo i gdzie, rozjazdów brak. To gdzie go wsiąkło? W tej okolicy bowiem już parę razy zdarzyło mi się zaobserwować zniknięcia motorków, słychać je ale nie widać. Max po wysłuchaniu mojego klu z lekka zszarzał i stwierdził – ale ja się nie boję duchów, nie boję się i nie boję…
Zaintrygowały mnie te duchy – i faktycznie, dobry duch mój opiekuńczo przygodowy jakiejś 50 m dalej pokazał mi ukrytą w krzakach wybetonowaną drogę w dół i kilka zaparkowanych rowerów i motorów. A po struchtaniu po dosyć stromej spadziźnie – nawet i samochód… Zaintrygowana, puściłam się rączym kłusem w prawo, i znalazłam miejsce widokowe, z parkingiem dla jeszcze większej ilości skuterów (Tajwańczycy chodzić nie lubią, gdyby mogli, to by skuterami wjeżdżali do sklepu i do mieszkania… Nawet na zakupy do 7-11 jadą a nie idą – choć to zazwyczaj 500m).
I tak trafiłam do mojego własnego, prywatnego skrzętnie ukrytego Tajemniczego Ogrodu zwanego też Małym Rajem albo Tajwańskim Waikiki. W prawo ścieżka ekwilibrystyczna, po klifie w dół (dobra dusza zabezpieczyła zejście w solidnie umocowane poręczówki – czyli takie liny, co się ich można trzymać). Stromizna w połowie przechodziła w taras, na którym stały resztki stanowiska ogniowego – taki mały okrągły bunkier, z duuuużym panoramicznym oknem, z lekka nadgryziony zębem czasu, dokładnie jak to się fachowo nazywa niestety nie wiem – kolega dbający o rozwój mej wiedzy z dziedziny fortyfikacji i militariów niestety już moim kolegą nie jest i nie mam kogo spytać…
Bunkra broni pole (chyba) opuncji – czyli takich kaktusów, których dodaje się do zielonej herbaty w celu poprawienia smaku i aromatu. Z tarasu można zleźć na kamienistą plażę – składającą się z – głazisków wielkości ciężarówki, głaziorów rozmiaru terenówki, głazów zbliżonych gabarytowo do lodówek i innych mebli, oraz pomniejszych głaziątek, pomiędzy którymi chyżo biegają spłoszone pająki… Eee! To nie pająki! To kraby! Uaaaa! Pierwszy raz widzę kraba na żywo! I dlaczego on nie jest czerwony?
Bunkra broni pole (chyba) opuncji – czyli takich kaktusów, których dodaje się do zielonej herbaty w celu poprawienia smaku i aromatu. Z tarasu można zleźć na kamienistą plażę – składającą się z – głazisków wielkości ciężarówki, głaziorów rozmiaru terenówki, głazów zbliżonych gabarytowo do lodówek i innych mebli, oraz pomniejszych głaziątek, pomiędzy którymi chyżo biegają spłoszone pająki… Eee! To nie pająki! To kraby! Uaaaa! Pierwszy raz widzę kraba na żywo! I dlaczego on nie jest czerwony?
Młodociany patrzy na mnie jakbym się z choinki urwała. No tak… Krewetki, raki i inne skorupiaki przed ugotowaniem nie są czerwone, śliczną różowo-malinową barwę zyskują za sprawą kąpieli we wrzątku. W naturze są umaszczone w sposób nieco bardziej ułatwiający kamuflaż, dopiero po zdechnięciu i solidnym wygrzaniu truchła w promieniach palącego słońca zyskują odcień biało-pomidorowy, jaskrawo odcinający się od piasku.
Wracamy – moje buty i strój nie zachęcają do uprawiania free runningu po skałach, nie dziś. Siedząc na ławeczce i patrząc w morze zauważyłam małpki skaczące w dół klifu i za nimi podązyłam, cały czas bowiem przyświecała mi idea znalezienia w miarę osłoniętego miejsca, gdzie będę mogła rozebrać się do bikini bez robienia za obleśny obiekt siejący zgorszenie swym ekshibicjonizmem, i gdzie wejdę do wody po kolana a nawet po pas, nie ryzykując awantury ze strażnikiem plaży, który gwiżdżąc na mnie gwizdkiem mało płuc nie wypluł, a potem warczał że w Kaohsiung obowiązuje zakaz pływania. Przy czym definicja pływania w Azji włącza w swój zakres także włażenie do wody po kostki…
W dół prowadzi droga po sypkich, miękkich, suchych liściach bambusa. Grzęznąc w suszonym runie odganiam komary i natrętne mysli o wężach i karaluchach, pająkach i innych jadowitych stawnonogach, które w Azji zyją i mają się świetnie. Tajwańskie węże nie należą może do największych, ale za to są jadowite nad podziw. Podobnie pająki i skolopendry wijące, bleee… Tup, tup, szuuuuuur, tup tup, sliiiiiiizg.
Za wykrotem znienacka otwiera się panorama na morzę. I nie tylko. W dół prowadzą schodki z kamienia, obramowane krotonami i difenbachią. Mamusia hodowała oba, stąd wiem, jak wyglądają… Tylko, że mamusine sięgały mi po kolana, a te – liście mają większe niż moja twarz. Dywan mięciutkiej, gęstej trawy rozpościera się przed przewiewną, zacienioną wiatą z bambusowymi ławami i stołem. Wycięte w drewnianej deseczce znaki głoszą – Ogród Radości, i – Szanowny gościu, prosimy nie niszcz tego miejsca i nie śmieć.
Na bambusowej ławeczce w cieniu siedzi starszy pan i na mój widok rozjaśnia się – Hello, hello – wita i zaprasza w zrozumiałam angielskim, naprawdę ucieszony. Pytam – czy to jego ogród, i czy mogę wejść? Pan uśmiecha się i mówi, że to miejsce dla wszystkich, i jak najbardziej mogę, a nawet powinnam tu wrócić z przyjaciółmi.
Opowiada – już po tajwańsku, jeszcze bardziej ucieszony, że Max włada tym językiem (obecnie młodzi Tajwańczycy mówią po chińsku, tajwański i dialekt Hakka ewentualnie rozumieją, ale rzadko posługują się płynnie)- historię magicznego ogrodu. Gdy siedem lat temu przeszedł na emeryturę, wraz z dwoma przyjaciółmi zaczął budowę tego miejsca. Sami, za swoje pieniądze – tak po prostu. Cztery lata temu słynne supertajfuny Morakot i Sinlaku „urwały” kawał trawiastego „pola golfowego”, ale starsi panowie nie poddali się, zrekonstruowali co mogli (trawnik kończy się niespodziewanie prawie pionowym spadem ładnych paręnaście metrów w dół) i rozpoczęli rozbudowę nieco wyżej… Na własnych plecach znosząc elementy meblowe i konstrukcyjne – deski, stoły, tafle szkła, kamienie i elementy dekoracyjne…
Plaża jest odludna, woda czysta, a po taplaniu można spłukać sól w tryskającym wprost z glinianej ściany źródełku ze słodką, zimną wodą. Innymi słowy – będę tu wracać, szkoda tylko, że to tak daleko…
Opowiada – już po tajwańsku, jeszcze bardziej ucieszony, że Max włada tym językiem (obecnie młodzi Tajwańczycy mówią po chińsku, tajwański i dialekt Hakka ewentualnie rozumieją, ale rzadko posługują się płynnie)- historię magicznego ogrodu. Gdy siedem lat temu przeszedł na emeryturę, wraz z dwoma przyjaciółmi zaczął budowę tego miejsca. Sami, za swoje pieniądze – tak po prostu. Cztery lata temu słynne supertajfuny Morakot i Sinlaku „urwały” kawał trawiastego „pola golfowego”, ale starsi panowie nie poddali się, zrekonstruowali co mogli (trawnik kończy się niespodziewanie prawie pionowym spadem ładnych paręnaście metrów w dół) i rozpoczęli rozbudowę nieco wyżej… Na własnych plecach znosząc elementy meblowe i konstrukcyjne – deski, stoły, tafle szkła, kamienie i elementy dekoracyjne…
Plaża jest odludna, woda czysta, a po taplaniu można spłukać sól w tryskającym wprost z glinianej ściany źródełku ze słodką, zimną wodą. Innymi słowy – będę tu wracać, szkoda tylko, że to tak daleko…
Gdzie diabeł nie może tam Magdę pośle...ale czasem chyba warto?! Piękno czai się za każdym rogiem, po naszej stronie jest chęć jego odnalezienia.
OdpowiedzUsuńTy jesteś właśnie taką osobą - wszędzie wlezie, wszystkiego dotknie i spróbuje. I właśnie dlatego Ty jesteś w kraju pełnym egzotycznych i tajemniczych miejsc, a my siedzimy w naszym kraju gdzie wszystko nas omija. Nawet Wiośnie jest trudno do nas trafić....