piątek, 22 marca 2013

Zagadka Znikających Skuterków


Jadę z Młodym na koniec Tajwanu, czyli Sizihwan, takie wioskowe zadupie w obrębie metropolii Kao, zaludnione: populacją Sun Yat Sen Uni, lokalsami z okolic (w znikomej ilości) oraz żołnierzami siedzącymi w bazach wszędzie dookoła.

Pomijając szwejów, którzy stoją jak słupy przy bramach rozlicznych mini-jednostek (bunkier ogrodzony drutem kolczastym od ulicy a od plaży szmatą z napisem „tu je wojo, prosimy grzecznie – obywatelu, nie pchaj się tu) i nie pozwalają sięgać po aparat – panuje tu cisza, spokój i klimat idylliczny. Oraz ruch drogowy zbliżony do tego w Finlandii – czyli 3 samochody w ciągu godziny to już „high traffic”. Włóczę się po tych oto  wertepach z asfaltową ulicą, gdyż jest to jedyne znane miejsce, gdzie w ciszy i spokoju mogę zgłębiać tajniki pomykania na skuterku.

Policja, mogąca zadawać niewygodne pytania w rodzaju – a ma pani prawo jazdy tajwańskie? A prawo jazdy na skuter? A OC, AC, Ka-ce i inne? – tu się nie zapuszcza, bo tu rządzi wojsko, a wojsko mnie ignoruje (tylko się ślepi udając obojętne wartowanie) dopóki nie zacznę szarżować tym skuterkiem na bramę główną jednostki, lub nie wyjmę aparatu. Pierdolec antyszpiegowski im nie przeszedł, o googlu earth nie słyszeli, i o wpadce koncernu Apple, co opublikował ściśle tajne położenie supertajnych tajwańskich baz w Iphonie5 też im nikt nie powiedział…Szczegóły -TUTAJ >KLIK<
No więc cała przejęta jadę tym skuterkiem – z zawrotną prędkością 20km/h, szybciej Młodociany nie pozwolił, twierdząc, że jest zbyt młody by umierać. Wszyscy mnie mijają, nawet piechurzy i rowerzyści… i żółwie i ślimaki… I nagle …Zobaczyłam małpę w krzakach, więc kierownica w lewo, i dawaj – zawierać przyjaźń. 
A to, że jakiś koleżka jadący tuż za mną mało nie zaliczył widowiskowego orła, bo mu zajechałam drogę – e tam, szczególik. Max miał śmierć w oczach, i była to moja śmierć, dłuuuga i bolesna, ale po chińsku zaklął szpetnie, zasyczał jeszcze paskudniej i całkiem spokojnie stwierdził – Magdalena, ty musisz uważać, bo w mieście to już byś była karmą dla psów. Małpa uciekła.
Postanowiłam wracać, droga prosta… i taka refleksja mnie naszła, a gdzie tamten skuter? Drogą nie jedzie, bo długa prosta widoczna calutka, jak w mordę strzelił. W rowie nie leży, bo rowów jako takich tu nie ma. Z klifu nie spadł, bo klif solidnie obrośnięty drzewami, kamieniami i betonowymi opaskami. Skręcić nie skręcił, bo i gdzie, rozjazdów brak. To gdzie go wsiąkło? W tej okolicy bowiem już parę razy zdarzyło mi się zaobserwować zniknięcia motorków, słychać je ale nie widać. Max po wysłuchaniu mojego klu z lekka zszarzał i stwierdził – ale ja się nie boję duchów, nie boję się i nie boję…
Zaintrygowały mnie te duchy – i faktycznie, dobry duch mój opiekuńczo przygodowy jakiejś 50 m dalej pokazał mi ukrytą w krzakach wybetonowaną drogę w dół i kilka zaparkowanych rowerów i motorów. A po struchtaniu po dosyć stromej spadziźnie – nawet i samochód… Zaintrygowana, puściłam się rączym kłusem w prawo, i znalazłam miejsce widokowe, z parkingiem dla jeszcze większej ilości skuterów (Tajwańczycy chodzić nie lubią, gdyby mogli, to by skuterami wjeżdżali do sklepu i do mieszkania… Nawet na zakupy do 7-11 jadą a nie idą – choć to zazwyczaj 500m).
I tak trafiłam do mojego własnego, prywatnego skrzętnie ukrytego Tajemniczego Ogrodu zwanego też Małym Rajem albo Tajwańskim Waikiki. W prawo ścieżka ekwilibrystyczna, po klifie w dół (dobra dusza zabezpieczyła zejście w solidnie umocowane poręczówki – czyli takie liny, co się ich można trzymać). Stromizna w połowie przechodziła w taras, na którym stały resztki stanowiska ogniowego – taki mały okrągły bunkier, z duuuużym panoramicznym oknem, z lekka nadgryziony zębem czasu, dokładnie jak to się fachowo nazywa niestety nie wiem – kolega dbający o rozwój mej wiedzy z dziedziny fortyfikacji i militariów niestety już moim kolegą nie jest i nie mam kogo spytać…
 Bunkra broni pole (chyba) opuncji – czyli takich kaktusów, których dodaje się do zielonej herbaty w celu poprawienia smaku i aromatu. Z tarasu można zleźć na kamienistą plażę – składającą się z – głazisków wielkości ciężarówki, głaziorów rozmiaru terenówki, głazów zbliżonych gabarytowo do lodówek i innych mebli, oraz pomniejszych głaziątek, pomiędzy którymi chyżo biegają spłoszone pająki… Eee! To nie pająki! To kraby! Uaaaa! Pierwszy raz widzę kraba na żywo! I dlaczego on nie jest czerwony?
Młodociany patrzy na mnie jakbym się z choinki urwała. No tak… Krewetki, raki i inne skorupiaki przed ugotowaniem nie są czerwone, śliczną różowo-malinową barwę zyskują za sprawą kąpieli we wrzątku. W naturze są umaszczone w sposób nieco bardziej ułatwiający kamuflaż, dopiero po zdechnięciu i solidnym wygrzaniu truchła w promieniach palącego słońca zyskują odcień biało-pomidorowy, jaskrawo odcinający się od piasku.
Wracamy – moje buty i strój nie zachęcają do uprawiania free runningu po skałach, nie dziś. Siedząc na ławeczce i patrząc w morze zauważyłam małpki skaczące w dół klifu i za nimi podązyłam, cały czas bowiem przyświecała mi idea znalezienia w miarę osłoniętego miejsca, gdzie będę mogła rozebrać się do bikini bez robienia za obleśny obiekt siejący zgorszenie swym ekshibicjonizmem, i gdzie wejdę do wody po kolana a nawet po pas, nie ryzykując awantury ze strażnikiem plaży, który gwiżdżąc na mnie gwizdkiem mało płuc nie wypluł, a potem warczał że w Kaohsiung obowiązuje zakaz pływania. Przy czym definicja pływania w Azji włącza w swój zakres także włażenie do wody po kostki…
W dół prowadzi droga po sypkich, miękkich, suchych liściach bambusa. Grzęznąc w suszonym runie odganiam komary i natrętne mysli o wężach i karaluchach, pająkach i innych jadowitych stawnonogach, które w Azji zyją i mają się świetnie. Tajwańskie węże nie należą może do największych, ale za to są jadowite nad podziw. Podobnie pająki i skolopendry wijące, bleee… Tup, tup, szuuuuuur, tup tup, sliiiiiiizg.
Za wykrotem znienacka otwiera się panorama na morzę. I nie tylko. W dół prowadzą schodki z kamienia, obramowane krotonami i difenbachią. Mamusia hodowała oba, stąd wiem, jak wyglądają… Tylko, że mamusine sięgały mi po kolana, a te – liście mają większe niż moja twarz. Dywan mięciutkiej, gęstej trawy rozpościera się przed przewiewną, zacienioną wiatą z bambusowymi ławami i stołem. Wycięte w drewnianej deseczce znaki głoszą – Ogród Radości, i – Szanowny gościu, prosimy nie niszcz tego miejsca i nie śmieć.
Na bambusowej ławeczce w cieniu siedzi starszy pan i na mój widok rozjaśnia się – Hello, hello – wita i zaprasza w zrozumiałam angielskim, naprawdę ucieszony. Pytam – czy to jego ogród, i czy mogę wejść? Pan uśmiecha się i mówi, że to miejsce dla wszystkich, i jak najbardziej mogę, a nawet powinnam tu wrócić z przyjaciółmi. 
Opowiada – już po tajwańsku, jeszcze bardziej ucieszony, że Max włada tym językiem (obecnie młodzi Tajwańczycy mówią po chińsku, tajwański i dialekt Hakka ewentualnie rozumieją, ale rzadko posługują się płynnie)- historię magicznego ogrodu. Gdy siedem lat temu przeszedł na emeryturę, wraz z dwoma przyjaciółmi zaczął budowę tego miejsca. Sami, za swoje pieniądze – tak po prostu. Cztery lata temu słynne supertajfuny Morakot i Sinlaku „urwały” kawał trawiastego „pola golfowego”, ale starsi panowie nie poddali się, zrekonstruowali co mogli (trawnik kończy się niespodziewanie prawie pionowym spadem ładnych paręnaście metrów w dół) i rozpoczęli rozbudowę nieco wyżej… Na własnych plecach znosząc elementy meblowe i konstrukcyjne – deski, stoły, tafle szkła, kamienie i elementy dekoracyjne…





 Plaża jest odludna, woda czysta, a po taplaniu można spłukać sól w tryskającym wprost z glinianej ściany źródełku ze słodką, zimną wodą. Innymi słowy – będę tu wracać, szkoda tylko, że to tak daleko…

1 komentarz:

  1. Gdzie diabeł nie może tam Magdę pośle...ale czasem chyba warto?! Piękno czai się za każdym rogiem, po naszej stronie jest chęć jego odnalezienia.

    Ty jesteś właśnie taką osobą - wszędzie wlezie, wszystkiego dotknie i spróbuje. I właśnie dlatego Ty jesteś w kraju pełnym egzotycznych i tajemniczych miejsc, a my siedzimy w naszym kraju gdzie wszystko nas omija. Nawet Wiośnie jest trudno do nas trafić....

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...