sobota, 30 marca 2013

Spacer wokól wzgórza Wiktorii



Do Hongkongu/Perły Orientu/Wonnej Przystani mało kto lata czysto turystycznie. To punkt przesiadkowy, centrum biznesowe i brama na komunistyczną Strefę Taniej Produkcji czyli SSE Shenzhen. 

Ostatnia nazwa – jest dokładnym tłumaczeniem znaków Xiang – kadzidło, zapach i Gang -przystań, czyli chińskiej nazwy Hongkongu. Dawniej, zanim nastała era kolonizacji, cyfryzacji oraz przemysłu bankowego – miasto leżące u ujścia Rzeki Perłowej słynęło z wyrobu kadzideł, w buddyjskim i daoistycznym świecie chińskiej religii zużywanych w ilościach monstrualnych.
Hongkong – jak pisałam, jest dla mnie miastem z żelbetu, stali i szkła, kompletnie wertykalnym i dającym wrażenie zimna, oraz duszącej ciasnoty. Ale – dla mnie odstręczające jest już warszawskie centrum, z wieżowcami po 20 pięter… Niby wychowałam się w blokowisku, ale – blokowisku na obrzeżach miasta, z małą ilością wyższych budynków, z parkiem i alejkami słusznych rozmiarów – więc betonowa dżungla niezbyt mnie fascynuje, stąd moje wycieczki na Sizihwan i po wszystkich parkach w okolicy.






Całe szczęście, oprócz terenów przeznaczonych pod zabudowę  jeszcze Brytyjczycy za czasów kolonialnych wytyczyli strefy parkowe, i to w czasach, kiedy pojęcie „ekologia” nie istniało, a jeżeli istniało – to tylko w słowniku wyrazów trudnych oraz rzadkich. Jednym z rezerwatów stało się Wzgórze Wiktorii – strome, zalesione wzniesienie -najwyższe na Wyspie Hongkong (581 m). Ze względu na ukształtowanie terenu i położenie, w dziwny sposób w tym miejscu natura utworzyła naturalną oazę klimatu umiarkowanego ciepłego, w kontraście do okolicznych upałów, zabijających dżentelmenów we frakach i cylindrach oraz ladies w krynolinach.






Tęskniący do chłodnego i mglistego Londynu Anglicy rozpoczęli sezon wycieczek na szczyt, obowiązkowo w lektykach wnoszonych przez kulisów po wyrąbanej w gęstym lesie drodze, a potem powolne stawianie rezydencji na stokach nachylonych pod kątem 45 stopni  Najpierw stacja sygnałowa radia i telegrafu, potem szpital – niestety, pomimo zmiany klimatu, ozdrowieńców nie przybywało, więc szpitalik opuszczono. Potem rozpoczęto mozolną budowę tzw letnich domów, u nas znanych jako „działki” a u sąsiadów zza Buga jako „dacze” (należy pamiętać, że Wzgórze Wiktorii było rejonem podmiejskim… Podobnie jak znajdująca się na ul. Królewskiej/Podchorążych w Krakowie siedziba Wydziału Architektury Polibudy Krakowskiej kiedyś dawno była podmiejskim, letnim pałacykiem królewskim we wsi Łobzów). Wraz z uruchomieniem cudu techniki, czyli tramwaju na linie – okolica z rekreacyjno-wypoczynkowej zmieniła charakter na luksusowe osiedle mieszkaniowe dla elity. I takie status quo utrzymuje się do dziś.
Ze szczytu góry można podziwiać rozciągającą się, mniej lub bardziej zamgloną i ukrytą w rudej kurzawie zanieczyszczeń panoramę najwyżej sięgającego miasta świata. Istnieją nawet mapo-plansze, informujące o punktach topograficznych. A jest tych wieżowców sporo, właściwie co jeden to lepszy… Azjaci mają bowiem specjalności budowlane. Chińczycy budują hotel z papieru w 3 miesiące a nawet tydzień, i mają specjalną machinę do autostrad… Wrzucasz z przodu piasek, smołę, asfalt, kamienie i co tam jeszcze, machina jedzie powoli jak żółw ociężale, a z tyłu wychodzi gotowa droga :D Japończycy budują konstrukcje odporne na trzęsienia ziemi, a mieszkańcy Hongkongu nabyli umiejętność stawiania stabilnych konstrukcji w miejscach gdzie przestrzeń jest łaska ale zlokalizowana pod bardzo niekorzystnym kątem w stosunku do linii horyzontu….
Domy są tu piekielnie drogie, ceny podaje się w milionach dolarów. Zaiste – rozumiem, bowiem widok jest niesamowity, w dodatku można się odgrodzić od dzikiego tłumu piszcząco-miauczących Chińczyków, rześka bryza odgania smog przyganiany rudą chmurą wraz z wiatrem znad przemysłowego Shenzhen. Tym większym zaskoczeniem był wypatrzony za zakrętem domek – wyraźnie opuszczony i z lekka zrujnowany.




Phoebe (moja dobra dusza i anioł stróż w Hongkongu) wyraziła nawet przypuszczenie, że dom jest nawiedzony – bo nie zostawia się takiej miejscówki tak po prostu… Elewację zdobiły nieliczne grafitti, w tym – Go out i inne pokrewne po chińsku. Ze środka nikt nie wyniósł ani nie odbił – mebli, marmurów, sztukaterii i stiuków, nawet okna nie były wybite. Straszno tam było i nawiedzały mnie mroczne wizje jakiej upiornej łapy albo innej Sadako pojawiającej się znienacka…
Nie śmiać się. Strachajło ze mnie wyjątkowe, boję się duchów i potworów spod łóżka oraz z innych ciemnych zakamarków. Do tej pory nie umiem w nocy zrobić siusiu po ciemku, tylko obudzona w nocy zapalam światło w łazience, bo mam z dzieciństwa zakorzeniony lęk przed wielką łapą właśnie, co wyłoni się z otchłani sedesu i złapie mnie za pośladek a potem wciągnie do Hadesu … Nie śmiać się, mówię… 
Jednak, w moim odbiorze najbardziej interesującym miejscem w całym Hongkongu jest mimo wszystko lotnisko. 



Taaaakie samoloty, w takich malowaniach i kolorach, normalnie lesze niż sklep z zabawkami :D Ale – ja mam swoiste gusta i upodobania… I nie zmuszam nikogo do zachwytu nad masą blachy, która robi wrrrrrrum :D
W każdym razie – tu widać wyraźnie, jak mieszają się kultury i narody. Nie mówiąc już o szlifowaniu chińskiegp w praktyce – komunikaty lecą w trzech językach – chiński kantoński (nie rozumiem ani słowa), chiński mandaryński (ooo! Rozumiem ! Alleluja) oraz angielski (ooo? A jednak nie do końca zrozumiałam…). Przez długie godziny ganiałam wte i wewte po terminalu II, robiąc zdjęcia i obserwując różnokolorowy tłum, jasno i ciemnożółtych Chińczyków, Japończyków w czapeczkach, śniadych Indonezyjczyków i Filipińczyków, Murzynów z Afryki, białych w rozmaitych stopniach spieczenia (najbardziej różowo malinowi byli obładowani gadżetami Rosjanie na przesiadce z Tajlandii), Hindusów w turbanach… 
Rozwalona na leżaczku kontemplowałam piękny zachód słońca z oceanem i samolotami w tle, gdy nagle koło mego leżaczka skitranego za kwietnikiem i filarem ustawił się starszy jegomość.




Chyłkiem rozejrzał się po stronach, z torby wyciągnął dywanik, strzepnął go gracko i magicznym ruchem rozłożył, po czym na nim przycupnął i zaczął procedurę walenia hasanów. Dołączył do niego kolejny i kolejny, a ja się zastanawiałam – po pierwsze czemu oni te hasany wbrew tradycji walą w stronę zachodzącego słońca z północnym azymutem (no tak, wedle Europy Mekka jest na wschód i południe, wedle Hongkongu na zachód i północ właśnie)… I nie powiem… oni chylili czoła ku podłodze w lekko nierównym rytmie a mi robiło się z lekka mroźno w okolicy kręgosłupa… Z ulgą odetchnęłam, kiedy poszli w kierunku innego gejta.
Gdyby ktoś nie wiedział co to walenie hasanów – to zwyczajowe pokłony towarzyszące muzułmańskiej modlitwie salat. Kolega, który niedawno był na wakacjach na Malediwach opowiadał, jak to o 6 na ulicach wszyscy się zatrzymują, padają na kolana i łotają czołem o bruk (a ty patrzysz i marzysz...)… Ba, nawet linie mają specjalne na ulicach wytyczone, żeby równo się rozstawiali…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...