środa, 27 lutego 2013

Karaluchy spod poduchy… I spod biurka też…

Uprzejmie informuję, że Tajwan posiada pewne niedogodności… O komarach pisałam. Czas na karaluchy, które już takie „:drobne” nie są – bo rozmiarowo to okazy ze 2-3 razy większe od tych polskich… Istnieją zresztą karaluchy (wielkie niemal jak palec, podobno skarłowaciałe w stosunku do swych przodków z Tajlandii) i coś w rodzaju prusaka – czyli mniejsze, około 3-4cm długości, przywleczone z Niemiec w skrzyniach z drewnem. Wietrzę w tym jakiś spisek i podstęp, bo po co Tajwańczykom niemieckie drewno, skoro mają swoje, znacznie lepszej jakości? Nieważne zresztą – karaluchy na Tajwanie są i już.
Moje pierwsze spotkanie z karaluchem wyglądało tak:
Wieczorem zamaskowany pan spsikał chodniki, doniczki, ściany i rynsztoki Dingzhong lu wielkim spryskiwaczem rolniczym, założonym niczym plecaczek i zbrojnym dwie rurki. Obejrzałam ów spektakl ze sporym zaciekawieniem z okna cieszącego się zasłużenie złą sprawą akademika dla zagraniczniaków, z braku lepszych rozrywek – i potem chwilę zastanawiałam się, co to za zwierzynę tępił ów przedstawiciel sił porządkowo-sanitarnych w dobitnie oranżowym uniformiku. Rano potknęłam się o leżącego na grzbiecie i raźno przebierającego odnóżami w przedśmiertnych drgawkach – karalucha, długiego jak mój palec. O, takiego:
Spotkanie drugie było nieco bardziej hardkorowe, i uświadomiło mi z całą walącą obuchem jasnością zgubną i złowrogą potęgę robalowego pomiotu. Karaluchy wygonione z Dingzhong Lu przeniosły się bowiem 20m dalej, w gościnne progi Daya International Apartments. Konkretnie – także i do naszego luksusowego pokoju godnego dwóch białych par pośladków należących do księżniczek udzielnych słowiańskich… Któregoś pięknego dnia Katarzyna otwierając suwające okno, wydała z siebie dźwięk świadczący o niewymownym zbrzydzeniu i zdegustowaniu… Pospieszyłam zatem zerknąć na przyczynę. W szparze okiennej, czy wgłębieniu futryny ujrzałam przyczajonego sprawcę zamieszania… Ślepił się na mnie tymi czułkami, i wyglądał jakby miał mnie zaraz zbić a przynajmniej okrzyczeć, więc należało podjąć działania prewencyjne.
Ponieważ jeszcze przed wyjazdem podzieliłyśmy zakres obowiązków i kompetencji, Katarzyna zaoferowała prace kuchenne w rodzaju przygotowania śniadania i podania pod nos – na mnie padło męskie zadanie obrony kobiet, dzieci i lodówki… Niewiele myśląd odważnie wzięłam nóż w trzęsące się łapencje, i zamykając oczy wycelowałam na oślep w obrzydły odwłok… Celowałam w łeb, między czułki, w efekcie za drugim podejściem nóż utkwił gdzieś w pancerzyku… Ja zastygłam, owad też… A potem – ku memu obrzydzeniu z zaskoczeniem – sprytny zwierzak zaczął uciekać, w dodatku próbując mi wyrwać nóż, tkwiący połowicznie w odwłoku a częściowo w mojej spotniałej dłoni…
Trzecie spotkanie było spotkaniem niezwykle bliskiego stopnia… Leże sobie na Kasinym cycu i film oglądam, i nagle czuję
coś dziwnego… Oto jej oczy zogromniały, a następnie zwęziły się, spojrzenie nienawistnie zlodowaciało. Cały czas utrzymując kontakt wzrokowy, sięgnęła za siebie powolnym, spokojnym ruchem, i dzierżąc w dłoni knigę ze skryptem „ukochanego” Dejniela… i jak nią nie łupnie o ścianę  tuż nad moją grzywką… Mało nie zeszłam ze strachu, widząc w jej oczach żądzę mordu, niemal jak u Jacka Nicholsona w „Lśnieniu”, i to tomiszcze lecące ku memu nosowi… A to po prostu zjadliwy wróg o długich czułkach uczynił bazę wypadową nad mym ciemieniem i szykował się podle do abordażu z kompletnego zaskoczenia… a Katarzyna z całym bohaterstwem i poświęceniem pragnęła mnie uchronić przed nieszczęsnym losem ofiary karaczanowej inwazji…
Przybywając rok później po opisywanych wydarzeniach – wiedziałam już, że Daya to tzw Sabena (such a bloody experience, never again, nota bene, była sobie taka linia lotnicza z Belgii – po akronimie widać, że upadła…), czyli jak najdalej od tego miejsca przeklętego i naznaczonego wstrętnym białasowskim znamieniem… Gillem (czyli mega utuczony belgijski doktorant na rządowym stypendium) pomógł mi załatwić zakwaterowanie i nawet był tak miły, że zostawił:
- żelazko (cokolwiek podsmażone, ale zawsze – może kiedyś skorzystam),
- parasolkę (połamaną),
- materacyk (yyyy…. doprany okazał się błękitny a nie szarobury),
- półkę na książki (robi za półkę na buty/graty/naczynia w skromnej ilości oraz spożywkę suchą)
- i tak zwany zestaw startowy: poduchę, kask na skuter i dziwne pudełeczko z przekreślonym karaluchem.
Po miesiącu mieszkania Gillem wyznał mi straszną prawdę – pudełka na karaluchy były koniecznością, bo przed moim przyjazdem razem z właścicielem eksterminowali kolonię tych robali, gnieżdżącą się gdzieś pod sufitem…. Yyyyy….  A zapytał tak po prostu, czy cockroach boxes znalazły już zastosowanie… Gdy zażądałam szczegółów – dowiedziałam się straszliwej prawdy…
Fakt, jakiś tam karaluch przemykał od czasu do czasu po ścianie czy podłodze, raz nawet nakryłam jednego na inspekcji w szafie, ale nawała typu deszcz i powódź to nie była. O porządek zresztą dba gekkonek, który pomyka od czasu do czasu korytarzem… No ale – na wszelki wypadek, aby nie powitała mnie brązowa masa wku… stworzonek kolonizujących moje grunta – postanowiłam skorzystać z Gillemowego startera, i rozłożyć parę pułapek na te bestie. Max wyjaśnił mi co i jak, nie komentując zbytnio – jak można nie wiedzieć takich oczywistych oczywistości.
Po przyjeździe – rozwłóczyłam walizę, ku zdumieniu Młodocianego, pełnego podziwu co i w jakich ilościach można upchać w bagażu (sterta na wyrku miała rozmiar niezłej pryzmy kompostowej w multikolorze z przewagą słodkich różów i pastelowych błękicików), a po ogarnięciu przyszło mi do głowy, że w sumie to może niekoniecznie chcę iść lulu z potencjalnymi karaluszymi truchłami… No więc złapałam pierwsze z brzegu czarne pudełeczko z dziurkami i brązową pastylką w środku:
obejrzałam z góry, z dołu, boku i każdej możliwej strony – i solidnie zawiedziona pokazałam Młodocianemu – patrz, w środku nic nie ma, szloch.
Uooooo, Młody zerwał się po tygrysiemu, złapał mnie za rękę i zaprowadził do łazienki jak pięcioletnie dziecko, po drodze (całe trzy metry) niemal zapowietrzając się z nerwa, oburzony i zdegustowany tłumaczył mi głosem łamiącym się z oburzenia:
- To jest pu-łap-ka na karaluchy a nie domek dla nich!!! PUŁAPKA!!! To ma w środku truciznę!!! Jest toksyczne!!! I brudne!!! karaluchy po tym mogły chodzić!!! Masz natychmiast umyć ręce!!! I ja też sobie umyję!!!Mydłem!!! I gorącą wodą!!! I nig-dy wię-cej tego nie rób, rozumiesz?!?
Przy czym umył mi fachowo łapki – jeżeli kiedykolwiek zdarzyło się wam czyścić pełzaka (czyli takiego roczno-dwuletniego bobasa wsadzającego odnóża wszędzie, gdzie nie powinien), to właśnie tak to wykonał. Mydełkiem i gorącą wodą…
Zostałam odmłodzona drastycznie i konkretnie :P
Domki dla karaluchów istnieją, o proszę, jakie śliczne
- to takie odpowiedniki lepa na muchy lub mole, gdzie widać efekty działania, bo zainfekowany zwierz nie umyka zdychać w ciemnym kącie i rozkładać się gdzieś na uboczu – ale zostaje w środku uroczego kartonika. Więc trup ściele się ponoć gęsto.
Natomiast, gdyby kogoś zdziwiło kiedykolwiek dalekowschodnie (i nie tylko) podejście do jakiegokolwiek zagadnienia… W Europie nienawidzą, w Rosji karaluch w domu to ponoć oznaka dobrobytu (bo żeruje na nadmiarowych resztkach, gdy nie ma resztek – to w domu bida, i karaczana niet), a w Afryce i chyba Tajlandii można spożyć wysokobiałkowe karaluszki smażone i marynowane… A w Japonii… No cóż… Japończycy to Japończycy, zawsze inni niż reszta świata:
Tak, Japończycy zrobili słodką kreskówkę o uroczej dziewczynce- karaluszce, która chce się zaprzyjaźnić z ludźmi, niestety pada ofiarą rozlicznych, złych stereotypów…
-Gokicha!!! krótka historyjka z angielskimi napisami
No ale chyba bardziej errrrmmm…. nietypowi? postępowi? są Amerykanie, produkujący taką oto pomysłową, żywą!!! biżuterię, kochaną przez gwiazdy… Rzecz nazywa się „The RoachBrooch” i kosztuje ledwie 80$… A wrażenie, zwłaszcza na nielubianej ciotuni podczas wigilii? Bezcenne :D

4 komentarze:

  1. ~Agga
    21 marca 2013 o 22:07
    Ja bym nie spała po nocach w obawie że takie robactwo może po mnie biegać, albo wejść mi do…ucha.

    Bajka o Karaluszku…nieźle, ale żywa biżuteria to już niezły odchył. Jeszcze rozumiem motylka czy pszczółkę ale karaluch? Bleeee….

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tam pszczółka. Najważniejsze, że ów karakuch jest żywy, się go karmi itepe. Robiąc za ozdobę kreacji, karaluch biżuteryjny łazi po tobie, syczy, fuczy i takie tam. Ble

      Usuń
    2. ~Majia
      22 marca 2013 o 01:27
      Do ucha nie wlezą, one są duże… Naprawdę duże. Wczoraj ubiłam jednego w skrzynce na pościel. Więc da się spać w łóżku w pobliżu karalucha i przeżyć.

      Ale doznanie wybitnie niemiłe, jak ci przeleci tymi nóżkami segmentowymi po ręce i czułkami załaskota… Ble

      Usuń
  2. ~Agga
    24 marca 2013 o 22:27
    Nie mogłabym zasnąć z pełną świadomością że coś takiego biega gdzieś w pobliżu. Musiałabym spać w jakimś hermetycznym worku, albo takim w jaki wkładają zwłoki. Ale kolor mógłby być żywszy – przeżyłabym w tym przypadku nawet wzorek z Hello Kitty :D

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...