niedziela, 24 lutego 2013

Cudowna podróż

Jest taka książka Selmy Lagerlof, o bardzo okrutnym chłopcu, który magicznie został zmniejszony do rozmiarów krasnala, i na grzbiecie gąsiora Marcinka poznawał Szwecję wzdłuż i wszerz. Moja podróż aż taka cudowna nie była…
Upchawszy klamoty rozliczne do walizki, po selekcji rygorystycznej jak diabli, aby zmieścić się w limicie, i wywaleniu masy bardzo potrzebnych w Azji gratów (typu tortownica na przykład – i nie pytajcie proszę na co mi tortownica…), dowiedziałam się iż – mogę mieć 23 kilo bagażu, a nie tylko 20 i nie mam co trząść portkami o to głupie 700 gram… Ech. Po tortownicę nie wróciłam…
We Frankfurcie zamiast wypasionego Jumbojeta serii 800 czekał na mnie nieco mniej nowoczesny i bajerancki Boeing 747, ale – 400, bez telewizorków na siedzeniach (które dotąd były standardem) i ze stewardessami proporcjonalnie ślicznymi i luksusowymi, w stosunku do reszty maszyny. No cóż. Najważniejsze, że układ krzeseł 3+4+3 pozwolił mi na bezczelne rozwalenie się na jednocześnie dwóch fotelach, a filigranowy Taj siedzący na tym trzecim, od korytarza nie złamał mi nosa lub paluszka u stópki, kiedy się tak wierciłam śpiąc. I zapewne nie raz biedaka szturchnełam, w ramach badania terenu, czy aby i trzeciego fotela nie da się aby zaanektować, aby rozciągnąć się na część własnej długości – no ale Taj zajęty ajfonem miejsca nie ustąpił….
Swoją drogą – już opraktykowałam spanie na fotelach lotniczych czyli w kwadracie o boku około 80 cm, gdzie połowa powierzchni jest pofalowana w ergonomiczny kształt sprzyjający siedzeniu wygodnemu, a druga połowa to powietrze, w którym lewitują pośladki i biodra. Kiedyś, będąc nieco drobniejszej postury, sypiałam nawet na pojedynczym siedzeniu w Transporterze :D zwinięta w precelek możliwy do rozsupłania po trzeciej półlitrówce na łebka.
Tak to ja. I owszem, byłam trzeźwa jak niemowlę.
W Hongkongu ominęło mnie zasuwanie metrem – samolot wylądował bowiem od zadniej strony, robiąc dzikie wrażenie, że ma zamiar lądować na starym KaiTak, bo tak pod skrzydłem coraz niżej przesuwały się połacie wieżowców, ot tak na wyciągnięcie ręki ( zazwyczaj podchodzi się od strony morza i widok podobnie zapiera dech – bo te fale coraz niżej i bliżej, i zaraz się nam samolot zmieni w wodolot albo wzorem kaczki odbije ze trzy razy od niebieskiej tafli, aj waj). Wylądował od, że tak brzydko się wyrażę, tyłów wroga – więc pokłusowałam tylko 500 m do mojej hali i zapadłam w fotelu…
Odmówiłam sobie kawy – bo jetlag lecąc do Azji jest wredniejszy niż u mnie nie występujący jetlag powrotny. Wylatując do Europy – lecę wieczorem, śpię w samolocie, ląduję rano – i automatycznie się przestawiam na funkcjonowanie w świecie czasu Greenwich plus 1. Ale – lecąc do Azji, wylatuję wieczorem, lecę śpiąc – i wyspana mniej lub bardziej w Hongkongu jestem o tej 16-18. W Kaohsiougu zaś około 18-20/21, w zależności od połączenia. No i – wyspana i pełna energii, bo w  Europie jest teraz środek dnia…
W hali przylotów powitały mnie odziane w hawajskie wieńce dziewczynki i chłopcy – szkoda, tylko że mnie zignorowali… oraz Max patrzący z takim wyczekiwaniem w oczach, jakbym była co najmniej manną z niebios dla głodnego… Chwilę potem stropił się niezmiernie bo – po pierwsze, koron w lotniskowym kantorze wymienić się nie da, a po drugie – rodzice mu nie dali kluczyków do tojotki tylko kasiorkę na taksówkę, i on w związku z tym wypożyczył autko z wypożyczalni, i się stresuje, czy aby spełni me wygórowane oczekiwania… Do domu jechaliśmy godzinę. Bite 60 minut, bo Młodociany wlókł się jak ostatni łajzowaty tajwański pizdet, wyprzedzając w tej dziedzinie nawet niepomiernie łajzowato-pizdetowatego Pandę prowadzącego samochód tak statecznie i pedalsko, aż noga świerzbiała depnąć w gaz. Dla porównania – motorem dojeżdżamy na lotnisko w pół godziny/20 minut w mniejszym ruchu, a transport miejski metro plus autobus to jakieś 40 minut.
Po dotarciu do domu Młodocianemu wcisnęłam walizy do targania – i kątem oka zarejestrowałam coś dziwnego…
Chiński zwyczaj mówi – Nowy Rok, nowe spodnie, nowa fryzura…. zarówno „mój właściciel”, czyli właściciel sklepu z kluczami, od którego ciotki wynajmuję moje  mieszkanie – taki stateczny pan w okularach, palący paczkę fajek dziennie i namiętnie ciupiący całymi dniami w Warcrafta – ten oto ojciec czwórki dzieci miał włosku zafarbowane na rudawy brązik i nastroszone nad czołem w coś baaardzo dziwnego. Aua. Max na schodach szeptem zapytał mnie – czy mi sie wydaje, czy on ma rude włosy… rany, jakie to dziwne…
Jakie by nie było dziwne – padający na nos Młody został na czas rozpakowywania walizki. I plecaka. I komputera. I aparatu.
I coraz bardziej go zatykało. Ile tam się bowiem zmieściło dziwnych rzeczy... A masa makowa to ogolnie zmroziła sysytem :D
A ja w końcu padłam dobrze po północy (polska 17), i obudziłam się o jakiejś nieprzyzwoitej godzinie, 11 czy jakoś tak, kiedy pod drzwiami dobijał się Młody ze śniadaniem :D

2 komentarze:

  1. Masę makową do Azji??? przecież na Pięknej Wyspie to od razu kula w łęb za to chyba?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak zlapia i udowodnia... Ale że hermetycznie zamknięta i mocno pachnąca przyprawami to psy lotniskowce mnie zignorowała i poleciały niuchac desant Wietnamskich przemytników pieso-burgerow.

      A serio to teoretycznie przetworzony mak można przewieźć. W praktyce to czasem całe świeże żarcie każą wyrzucać żeby nie wwiezc jakiejś zarazy ... A jak n zajęciach prezentowalam polska kuchnię to nikt mi ni wierzył że u nas taaaaaakie narkotyki się wcina na co dzien z pieczywem i od święta w wersji wypasionej :)

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...