poniedziałek, 25 lutego 2013

ABC, czyli dyskryminacja rasowa obcokrajowców w świetle prawa konstytucyjnego

- Ahmedzik, powtórz i przeliteruj… :D
W Kaohsiung odbywał się do niedzieli Festiwal Latarni. Czy innych świateł. Nie jest to impreza ero-biznesu, choć latarnie – lampiony są czerwone, ale także i w innych kolorach – Lantern Festival to tygodniowe zwieńczenie hałaśliwych obchodów Księżycowego Nowego Roku alias Chińskiego Nowego Roku – tego, który co roku wypada w innej dacie i jest niepomiernie irytujący po 15 minutach spędzonych w epicentrum… Musi być głośno, bo hałas odstrasza złe duchy – stąd walenie instrumentami pokrywkowymi (gongi, talerze, bębenki z dzwonkami i inne takie, które można dać dziecku nielubianej koleżanki…) oraz piosenka o Gongxi, gongxi o gratulacjach noworocznych, którą katował mnie Młodociany, aż nabawiłam się gongsi-gongsi-fobii….

 Młodociany bowiem wyskakiwał zza winkla wyjąc refrenik, a ja podskakiwałam jak ten zajączek spłoszony, wykonując nieskoordynowany dryg niczym świeżo podłączona do bateryjki żabka…

Więc Lantern Festival wieńczy ten uroczy czas wyskakiwania z (pracujący i samodzielni finansowo członkowie rodziny)/ żebrania o (dzieci do umownych lat 24 lub do kiedy kontynuują naukę bez imania się jakiegokolwiek zajęcia) czerwone koperty z zawartością szeleszcząco-brzęczącą… Młodociany zapytany o tradycje związane z tym świętem zamyślił się, i rozjaśnił –  noooo, jemy pierogi ryżowe… :D Chińczycy jako naród wiecznie głodny – zawsze myślą o jedzeniu a dopiero potem próbują dorobić ideologię do spożywanego posiłku :D
O samym święcie lampionów – napiszę później. Historia zaczęła się w piątek, po moim przylocie – kiedy to zauważyłam wielki jak stodoła afisz, na którym napisane stało jak wół, iż 16-24 lutego miasto Kaohsiung organizuje ów mityczny Lantern Festival, o którym tyle słyszałam. Zapłonęłam oczywiście chęcią zobaczenia tegoż widowiska – niczym latarnia morska. W sobotę zatem Młodociany stwierdził, że jedziemy nad Love River, gdzie skupiła się większość populacji metropolii plus turyści, wybałuszający gały na lampy, lampiony, ledy i inne lasery z wodotryskami.
A że zapytany na jednym ze skrzyżowań wujek Googl powiedział jasno, iż najbliższy pokaz lampionów łamane przez fajerwerki i światło- dźwięk odbędzie się za minut 15, Młody przycisnął manetkę do oporu i motor chyżo pomknął po pustawych ulicach… Aż drogę zagrodziły nam wielkie wstrętne paskudne i złe – światła. Konkretnie – światło czerwone, proszę czekać. Młodociany gnany poczuciem obowiązku dostarczenia mnie na fruwające lampiony z petardami niewiele myśląc, zamiast stać do skrętu w lewo, zrobił tak zwane szybkie obejście.
Skręt w lewo na Tajwanie odbywa się bowiem dwuetapowo. Skręcanie tak po prostu w dzikim ruchu ulicznym groziło solidnym przetrzebieniem populacji skuterowo-motorowej, będącej w większości przyszłymi płatnikami emerytur, więc w lewo się na Tajwanie dwukołowcem nie skręca. Zamiast tego skręca się w prawo, przejeżdża na przeciwległy pas, tam zawraca i jedzie dalej prosto – ergo, lewoskręt wykonano. Trochę skomplikowane, ale zdaje egzamin. Natomiast ci, co im się czekać nie chce, robią taki manewr: korzystając z czerwonego światła wbija się na pasy dla pieszych, skręca w lewo po tychże pasach, a potem jeszcze raz korzystając z zebry przedziera się na swój pas ruchu… No więc Młodociany odstawił własnie taki numer… Nie zauważył tylko jednego: wielkiego jak krowa (a nawet stado krów), biało-granatowego radiowozu, przyczajonego vis-a-vis…
I z olbrzymim zaskoczeniem przyjął wyskakującego na drogę policjancika, migającego kolorowo-diodową lśniącą pałą zagłady czy inną lizako-latarnią tęczowo-oczojebno-neonowej barwy… Młody zatrzymał się po jakichś stu metrach (no, może 50…), karnie zawrócił i zebrał solidny opeer od mocno zbulwersowanego funkcjonariusza, który mówił tak szybko, że nawet nie miałam szansy załapać o co mu biega, i tylko gapiłam się na niego jak przysłowiowa blondynka.
Młody zaś mnie zaskoczył – bo zamiast zacząć produkować się po lokalnemu, zaczął po angielsku… :D Że on Sorry, bo u nich a Ameryce… Ależ miałam wtedy wielkie oczy :DA Młody nieporadnie – ale wystarczająco, żeby skołować policjanta udawał ABC, czyli American Born Chinese, i cośtam mruczał w mowie Indianobójców :D , z kolei policjant nie kumał co on mówi – więc niestety Młody popełnił błąd. Ja bym szła w zaparte i kazała do zrzygania powtarzać, że  co chodzi, ewentualnie podałabym panu Ajfona z translatorem i pisz-pan -o- ce-be, Młody zaś podejrzanie dobrym chińskim zaczął się tłumaczyć.
Pan policjant zjechał Młodocianego jak burą sucz, za brak lusterek, za głupotę, i za narażanie pięknej pasażerki na takie nieprzyjemności, nooo :D A po upewnieniu się, że ja po chińskiemu nie teges, nawet wzniósł się na wyżyny władania mową międzynarodową i wydukał I am sorry sorry, oraz – a jakże – you are beautiful :D To sorry sorry powtarzał pomiędzy kolejnymi wyrzutami pod adresem Maxa, wypisując mu w międzyczasie mandat. Według regularnego taryfikatora powinno być 1800, ale ponieważ kierowca z Ameryki po amerykańsku tępawy, no i pasażerka sou bjutiful, to sorry-sorry będzie 600 i jeszcze raz sorry-sorry.
I tak od soboty chodzę za Maxem nabijając się perfidnie – sorry-sorry, ABC :P
Edit:
Młodociany zajrzał na mojego bloga – i oczy mu zogromniały: ty to napisałaś? Naprawdę? jestem teraz taki zakłopotany, normalnie wstyd… I napisałaś, że to ja, tak konkretnie? No nie no, taki wstyd….
Buddystom bowiem nie wolno kłamać… a tu wtopa na oczach całego świata

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...