wtorek, 27 listopada 2012

Majia odwiedza wodospad w miejscowości Majia

Mój kolega z klasy, Brendon z RPA zaprosił mnie na dołączenie do jego paczki i wypad za miasto na wodospady. 
Zabrzmiało miło – Brendon jest nurkiem, więc zachęciło mnie jego stwierdzenie, że pływać można i to weselej niż na basenie (gdzie obowiązują normy bardziej gestapowskie, masakra dla mnie nawykłej do totalnej swobody na basenie Wisły, gdzie wolno mi pływać wzdłuż , w poprzek i na skos, bokiem grzbietem i nogami do góry, po dnie, kręcić się w kółka i ósemki… a tu na dzieńdobry o mało nie zaliczyłam wylotki od spanikowanego ratownika za scyzoryk do 3 m… OK, nie pyszczyłam, bo rozumiem jego pobudki, ale komfortowo się nie czuję wobec narzuconych ograniczeń).
Ponieważ grupa była z założenia otwarta, wciągnęłam w poczet Młodocianego (w charakterze środka transportu) oraz niedawno poznanego kolejnego Polaka Irka (przyjechał tu z założeniem szukania pracy aby zarobić na dalsze podróże po Azji). Brendon proponował jeszcze zaproszenie naszych japońskich classmates, ale z braku posiadania przez nich skuterów ( i skutecznej metody komunikacji z nimi, bo oni po chińsku i angielsku jak ja po japońsku i chińsku, czyli poziom dupy nie urywa, że tak przytoczę cytat uniwersytecki…) pomysł upadł.
Dzień wstał piękny, słoneczny – iście zimowy… Trzydzieści stopni (plus rzecz jasna) jak nic, niebo z lekka tylko chmurkami okraszone, leciutki wiaterek – w sam raz na wycieczkę w góry. Najpierw jednak w punkcie zbiórki nadzialiśmy się na  tatula Młodocianego, co z psem wyszedł na spacerek… A potem cała ulica z przyległościami miała materiał do plotek, bo podjechał Młodociany z białą dziewczyną! (Fengshan to taka trochę na uboczu dzielnica, białych tu jakby mniej niż koło Wendzarni czy Uni, więc sensacja tym większa)!!! I kupił jej sniadanie! Snia- da- nie! Kuma rozumie, proszę kumy? Tak, ten tam młody spod dziesiątki, co się rozbijał motorem, tak, ten właśnie… Serio, pańcia ze sklepu śniadaniowego dosyć perfidnie obcinając w moją stronę komentowała w mniej więcej takim tonie do komórki, między innymi co spożyć raczyłam (Max by we mnie pewnie i pół tego sklepu wmusił, tak na wypadek jakbym miała z głodu zasłabnąć, albo poczuć ssanie w żołądku, co zgodnie z tutejszym kodem kulturowym uczyniłoby z niego niepełnowartościowego samca bez jajec)… Stanęło na jajecznicy zawiniętej w naleśnik, mleku ryżowym, pierogach z kapustą i mleku sojowym oraz toście z bliżej niezidentyfikowanym czymś (i tak właśnie rodzą się stereotypy mówiące o wielgachnych żołądkach białasów)…
Zatem po zbiórce, kawce, śniadanku itp ruszyliśmy autostradą (no dobra, pseudo-autostradą z ograniczeniem prędkości do 70, oraz gustownie porozmieszczanymi tu i ówdzie światłami) na północny wschód, w kierunku na Pingdong. Pingdong to miasto prawie (na polskie warunki) górskie, z dosyć sporą populacją aborygeńską, położone między górami, jeszcze nie jakimiś mega-wielkimi ale już takimi pod 1000m podchodzącymi. Miasto nieco bardziej zapuszczone, mniej nowoczesne niż Kaohsiung, i zdecydowanie chłodniejsze – drapacze chmur w betonowej pustyni KHH naprawdę skutecznie magazynują ciepło i ograniczają przewiew wiatru.
Jechaliśmy w ulubiony przeze mnie sposób, luźnym stadem. Prowadził Tyler na motorze (znał drogę) a za nim banda nindżaków na skuterkach – raz po raz się ścigając między sobą, wyprzedzając, czekając na światłach i za światłami (żeby się wzajemnie nie pogubić). Max nieźle dawał radę, balansując pomiędzy zamiłowaniem do prędkości (cisnął min 60, co jak na pierdziawkę pod podwójnym obciążeniem jest sporym osiągnięciem), instynktem opieki nad uwieszonym za plecami białasem piszczącym z radości, możliwościami technicznymi (jakby nie patrzeć, byliśmy najcięższym zestawem w grupie, około 130 kilo masy ludzkiej) oraz chęcią rywalizacji… Przystanki na poboczu jasno kojarzyły mi się z nowhucką ustawką radosnej młodzieży,  zresztą nie tylko mnie podobieństwo do gangu motorowego rzuciło się w oczy. Taaa…. gang skuterowych rozbójników… brzmi dumnie !
Bohaterem dnia został Irek, który opanował już prowadzenie skutera jak rasowy Tajwańczyk, czyli – wyprzedzanie mrożące obserwatorce krew w żyłach, rozwijanie prędkości powyżej 70 km/h, toczenie wrzeszczących konwersacji z jadącym równolegle skuterem ( w 3 językach…) oraz – odbieranie podczas jazdy telefonu z głośnym Weeeeeei??? (za co zaliczył gorący aplauz na najbliższych światłach). I tak dojechaliśmy do Sandimen, z Osiołowym pytaniem  na każdych światłach: Daleko jeszcze?? Are we there yet?? Lai dao le ma??
Kiedy moje ścierpnięte pupsko miało już zdecydowanie dość - ukazały się góry. A Irek wydał z siebie wrzask zachwytu… bo i jest się czym zachwycać, góry pokryte od góry do dołu zielonym kożuchem tropikalnego lasu, mosty koronkowo rozwieszone tu i ówdzie… i ten krajobraz, zielonych wielkich wzniesień, jak Kostaryka w Parku Jurajskim… Więc pupsko naturalnie nie zostało dopuszczone do głosu, dojechaliśmy bezpiecznie na miejsce i Max pokładając się ze śmiechu wydusił – że ta miejscowość się nazywa dokładnie tak jak ja… To znaczy – pisownia inna, wymowa dokładnie ta sama: 瑪嘉/瑪家, a dokładnie  瑪家鄉 czyli wioska zwana Majia… No cóż, jestem już tak sławna, że mam na Tajwanie mieścinkę swego imienia :D
A potem - już tylko czysta przyjemność… Wspinaczka w japonkach :D wąską ścieżynką, w dodatku niezabezpieczoną żadną barierką ale solidnie błotnistą i śliską. Pająki wielkie jak pięść, które fotografowałam z uporem maniaka – a lokalsi patrzyli na mnie jak na ufoka.(Lokals do Maxa- twoja koleżanka fotografuje pająki, nie boi się?, Max do lokalsa: Tak, białasy są dziwne, ona je lubi, u nich w kraju nie ma, lokals – ooo, to się ucieszy jak pójdą dalej, bo tam kawałek do góry jest ich cała masa, mogę wam pokazać gdzie…) Irek z kolei omijał je szerokim łukiem, jako posiadacz lekkiej arachnofobii, Kanadyjczyk Tyler z kolei pokazywał mu każdy większy okaz, komentując – wiem że się boisz, dlatego ci je pokazuję. W końcu Ireneusz przełamał swój lęk, ma nawet zdjęcie z nosem zbliżonym na jakieś 30 cm do pajęczego odwłoka, a Tyler na takie dictum się zamknął definitywnie w kwestii ośmionogich.
A my gaworząc w trzech językach szliśmy sobie pod górę, wymieniając Nihao z idącymi z naprzeciwka…
Wodospady są zlokalizowane w nieco niedostępnym miejscu, kawałek trzeba dreptać korytem rzeki, po kamieniach, z butami w zębach… Ale widok jest zarąbisty… Powiem tak – białasy stanęły na wysokości zadania, i dostarczyły lokalsom lepszej rozrywki niż tylko oglądanie spadającej wody… Białasy bowiem z wrzaskiem rozebrały się do kąpielówek, po czym – wlazły pod wodospad :D . Nie ma to bowiem jak prysznic pod około 20metrową ścianą :D .
A potem świecąc gołymi klatami (umięśniony tors Irka wzbudził entuzjazm nie tylko pań, które nieśmiało zerkały, ale i panów, otwarcie mówiących z podziwem – jaki wielki, jaki silny…) poszliśmy w dół, w kierunku poprzedniego, małego wodospadziku, w którym jednak można pływać, ba! nawet skakać na główkę. Jak my wleźliśmy, Azjaci postanowili nie być gorsi, i tak wszyscy pospołu nawet na główkę skakali… Największy szacun dla Tiny, dziewczyny Brendona. Może i nie roznegliżowała się do bikini – ale skoczyła, nawet nieźle, na główkę – gdy ja sobie odpuściłam… Ogólnie rzecz biorąc – zabawa przednia, wymęczyłam się jak dziki osioł, najadłam pysznej aborygeńskiej dzikiej świniny na ostro (dopiero w domu sobie przypomniałam, że to mogła być taka bardziej świnka morska niż swojski dzik, bo oni tu takie szczuropodobne coś jedzą…) i padłam spać pomimo szczerych chęci nauki na jutrzejszy test…
Więcej foci jak ogarnę koleny foch mojego aparatu…














  • Podejrzewam, że na jutrzejszym teście może być równie ciekawie. Krzaczki literek, góry do pokonania… Nie ma lekko! :]
    • Majia
      Oj nie ma, ale i tak jestem dyskryminowana w tej dziedzinie w porównaniu z lokalsami, ja mogę powiedzieć że nie mam zadania, im nie wolno. Ja mogę powiedzieć ze nie rozumiem i proszę jeszcze raz tłumaczyć – a oni mają lekki peszek. ja moge nie przyjść na zajęcia i mieć to gdzieś. Mogę też mieć wyniki rzędu pała za pałą (tu akurat są procenty, ale szczegół) i to zlewać, a im szkoła zadzwoni do rodziców z informacją… przypominam, to jest college!
  • ~Agga
    Madzia, zazdroszczę Ci. Widoki niesamowite, prawie jak te z filmu – „niebiańska plaża” – z L.di Caprio. Temat pająków i spotkań z nimi też wolałabym ominąć.
    Ale co do klimatu wycieczki – I Klasa. Od wyprawy „skuterowej” przez deptanie po błocie do samego finału – ściennych potoków …bajecznie.
    Mocno erotycznie kojarzy mi się ‘wodospad’ ale to dlatego, że dopiero co skończyłam czytać „Rajską pokusę” – H.Graham. Dobrze że nie pojechałaś tam z samym Lokalasem.
    W każdym razie wrażenia niezapomniane, życzę Ci jeszcze setek takich przygód.
    PS. Pod warunkiem, że podzielisz się nimi z nami :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...