czwartek, 8 listopada 2012

Strażnik imieniem Tygrys ze Ściany

Wracając z zakupów, udało mi się spotkać ze strażnikiem mego obejścia, sklepu na dole i reszty domu. Uznaję to za pewnego rodzaju osiągnięcie, ponieważ pan Tygrys ze Ściany (tak tłumaczy się dosłownie jego chińskie imię)  zalicza się do nieśmiałych pracoholików, unikających bezpośredniego kontaktu i na pierwsze oznaki objawiającej się znienacka bladej twarzy umyka chyłkiem. Uprzejmą konwersację w jakimkolwiek języku możemy więc sobie odpuścić, niestety.
A szkoda. Bo jest śliczny – wielkooki, drobnej budowy, zwinny…  Z chęcią zaprosiłabym go na wizytę towarzyską do mego pokoiku – w nadziei, że zagości na dłużej, a jeśli nie na dłużej, to choćby na noc… Tak, bym mogła bezpiecznie usnąć, ukołysana spokojnym spojrzeniem ciemnych oczu, wpatrujących się w mrok wieczorny w poszukiwaniu najlżejszego drgnienia zwiastującego możliwe niebezpieczeństwo. O tak, Tygrys ze Ściany ma bowiem szczupłe, sprężyste ciało, wieszczące zapowiedź błyskawicznego ruchu w kierunku potencjalnego zagrożenia.
Myślę, że nie przeszkadzałoby mi nawet jego milczenie. Ani specyficzne mlaskanie przy posiłku, normalnie niedosłyszalne, ale w nocy – wiadomo… Jestem w Azji dostatecznie długo, aby rozwinąć umiejętność ignorowania mlaskania, siorbania i pociągania nosem przy posiłku (co nie zmienia faktu, że z lekka/wcale nie z lekka mnie to brzydzi). Ale niestety – Tygrys ignoruje mnie uparcie, unika jakiegokolwiek kontaktu… Pewnie popełniłam jakiś błąd i pogwałciłam tradycyjny kodeks grzecznościowy, i pozostaje mi tylko wzdychanie po chińsku- Och, Bihu, Bìhǔ, 噢!壁虎 … Ale pocieszam się, że podobnie unika całej rodziny „mojego właściciela” (jak określa go TangXin) i nie widuję go właściwie w sklepiku na dole, gdzie wesoły szefunio rozwala się przed komputerem, pozorując doglądanie interesu kluczowo-pieczątkowego oraz namiętnie łupie w World of Warcraft albo inną Tibię. Chyba dlatego, że szefunio jara jak smok i wszystkich częstuje papierosami oraz niezdrowym żarciem…
Z Tygrysem kojarzy mi się postać z filmu „Faith” – zakuty w pseudo-samurajską zbroję rycerz o skośnych, ciemnych oczach i nieśmiałym uśmiechu. Klip z piosenką wiodącą poniżej:
Co do dramy Faith/Grand Doctor – przymierzam się do obejrzenia, o ile zlokalizuję wersję z angielskimi napisami, gdyż całość jest po koreańsku. Nie wiem czy jest grana w TW TV, ale nawet w wypadku chińskich napisów i tak byłabym w czarnej…., a moje zrozumienie tematu byłoby równie wielkie jak u tego pana co stworzył tureckie Gwiezdne Wojny… odsyłam na jutjuba (pod hasłem Turkish Star Wars, z rozszerzeniem trening Jedi), ale od razu uprzedzam, ja nie dałam rady… i po 10 minutach wyłączyłam, a potem  z totalnym kociokwikiem w głowie poszłam sobie zajarać, głównie aby nie popełnić mentalnego harakiri…)
Pan w zbroi nazywa się Lee Min Ho /alias Li Mięsko, Limichonek – to info z polskiego portalu fanowskiego/, ma 25 lat, ponoć przeszło 180 wzrostu, a jego gładkie i urocze lico reklamowało wiele dóbr luksusowych typu dżinsy lewisa, perfumy, kosmetyki. Jest on obecnie chyba najgorętszym ciałkiem na rynku koreańskich pięknisiów, i każde jego pojawienie powoduje dzikie piski nastolatek (przynajmniej tu u mnie). Fakt, jest uroczy – i nawet męski jak na Azjatę (szczególnie w rynsztunku bojowym). Albo mi się już percepcja tu zaburzyła do reszty… Film zaś, gdyby ktoś chciał obejrzeć – liczy sobie 24 odcinki i opowiada o dzielnym generale, który wybrał się w przyszłość w poszukiwaniu lekarza mogącego uratować śmiertelnie ranną królową. I nie jest filmem gejowskim! Bo ostatnio tylko takie odtwarzałam na jutjubie, szczodrze opłakując dramatyczne zwroty akcji
A wracając do Tygrysa… Zanim rozejdą się wieści o moim romansie – załączę fotę oblubieńca.
Dlaczego nazywają go ściennym tygrysem? Nie wiem. Sami Chińczycy i Tajwańczycy tego nie wiedzą. Pewnie dlatego, że jest w paski, warczy w nocy (wsuwając owady naprawdę dziwacznie skrzypi – kilka nocy zastanawiałam się, co to tak skrzeczy/trzeszczy/charczy…), jest dożarty i podobnie jak tygrys preferuje życie w ukryciu.
Etymologicznie – bi to jedno z wielu chińskich słów na określenie ściany, hu to kawałek z lao hu (老虎) oznaczającego tygrysa właśnie (aczkolwiek teraz doczytałam, że można o pręgowanej bestii z lasu mówić i z szacunkiem – lao hu /w sensie stary, doświadczony, szanowany/ oraz krótko hu!, zwłaszcza kiedy ów hu chucha nam na kark)
Co najważniejsze – miejscowe przesądy mówią, że gekon w domu przynosi szczęście.  Tym bardziej rada jestem, że nie jest to tutaj zwierzątko zagrożone wyginięciem, i właściwie wczesnym rankiem można spłoszyć nawet i pięć jaszczureczek wylegujących się po nieprzespanej nocy…
A czemu mi tak zależy na znajomości z gekonem, którego wyczekuję tęsknie niczym kochanka? Och nie wątpię, że stworzymy parę symbiotyczną: mój biały tyłek zwabia komary, które on z uśmiechem na pysku będzie konsumował, oblizując się przy tym aż po oczach (gekony tak potrafią, za to mruganie w ich wykonaniu jest wykluczone). A ja będę spała spokojnie !

5 komentarzy:

  1. ~AD
    7 Listopad 2012 21:39
    Planowałam zakupić takiego zwierzaka i mieć go na oku w szklanym terrarium. Z uwagi na jego małe rozmiary – zmieniłam zdanie i w planach mam kameleona albo legwana. Terrarium już upatrzone – coś w tym stylu:http://www.egzotic-room.pl/sites/default/files/88J2.JPG
    Z uwagi na obecny brak funduszy musiałam wstrzymać przedsięwzięcie na lepsze czasy. Jednak poza ładnym wyglądem – można w tych gadach znaleźć obrońcę przed komarami…hm chyba to jeszcze raz przemyślę.

    OdpowiedzUsuń
  2. 8 Listopad 2012 01:41
    Agu, gekony są owadożerne, więc chronią z założenia przed komarami, muchami, pajakami i pewnie mrówkami faraona też. Natomiast – nie zrobią tego telepatycznie, muszą luzem biegać po mieszkaniu…
    Większe są gekony lamparcie – żółto-czarne, niestety słabo im idzie wspinaczka i bieganie do góry nogami (ale za to mają ruchome powieki i nie oblizują sobie oczu). Co do terrarium to które wybrałaś jest raczej dla węża, ewentualnie legwana). Poszukaj jeszcze w necie, koło Hotelu Forum był też swego czasu dobry sklep ze zwierzakami egzotycznymi, tam ci doradzą przed zakupem.
    Wiem, że jesteś odpowiedzialną osobą i nie kupisz sobie pytona tygrysiego – „bo taki śliczny, malutki i ma takie ładniusie oczka” – którego potem spuścisz z prądem klozetowym.
    PS. Jak ci się widzi koreański samuraj? czy on jest taki dekoracyjny, czy już mi się spaczyło spojrzenie? I co powiesz na takiego „zienciunia” w rodzinie? Tutejsi są zainteresowani życiem poza Azją, więc biorąc pod uwagę miliard Chińczyków, mam szansę na wyłowienie sobie jakiegoś :D (i oduczenie go mlaskania – serio, to tutaj plaga, albo my zwyrole z białasowa jakieś dziwne jesteśmy, nie wiemy jak mlaskanie z siorbaniem poprawiają smak potrawy)

    OdpowiedzUsuń
  3. ~Agga10 Listopad 2012 00:52
    Spoko gady w moim domu na razie odpadają. Wystarczy mi akwa w zupełności!
    Co do samuraja – całkiem całkiem – myślę żeby się wkupił w rodzinę. Zawsze to coś nowego.
    A co do mlaskania i siorbania – słyszałam już ten argument o lepszym smaku. A może oni zwyczajnie są wylajtowani. Jedzą jak chcą (w granicach przyzwoitości) bo lubią. Jedzenie ma sprawiać przyjemność a nie spinać się czy mlaskam, siorbie, czy skrzypie widelcem. Dla mnie wystarczająco poj….e jest ich menu – robale, myszy czy koty – to jest obrzydliwe.
    Hasło: Chcesz siorbać proszę bardzo, ale jeżeli jesz „przyjaciela z dachu” – zachowaj powagę – nie mlaskaj!!

    OdpowiedzUsuń
  4. 10 Listopad 2012 06:02
    Samuraj prawdziwym samurajem nie jest… To produkt samurajopodobny z metką ‘made in korea”. Poza tym po zdjęciu zbroi traci nieco na atrakcyjności w moich oczach (tak, wiem mam spaczenie na umundurowanych…). co do wkupiania się w rodzinę – znając mnie i mój charakter buldożera plus fakt, że większość naszej cudownej rodzinki raczej nie wtyka nochala w nieswoje sprawy i nie komentuje ostentacyjnie cudzego życia (a ponadto przywykła do moich wyskoków) – to nie byłoby problemu :D A pozostała część przełknęłaby takiego zięciunia po mglistym zapoznaniu się z jego wyciągiem bankowym i dokonaniami zawodowymi…
    Nie wiem tylko jakby zdzierżyli fakt, ze nie tylko siorbie oraz mlaska, ale także widelec i nóż trzyma jak ciała obce, słabo radząc sobie z ich jednoczesną obsługą… A w razie kataru przy posiłku nie smarknie w chusteczkę a zupełnie bezobciachowo będzie pociągał nosem, aby mu glut w zupe nie zleciał… Ponadto, nie zauważy nic zdrożnego w publicznym beknięciu czy hepnięciu czkawką (dopóki nie wymoduluje tym beknięciem „hellou” jak w reklamie fanty)…
    Wylajtowani – myslę, że pozornie. Ich kultura osobista pomija kwestię siorbania (u Japończyków jeszcze robienia na stole obiadowym absolutnego chlewika), bekania i smarkania publicznego, plus charkania i plucia spod serca prosto pod czyjeś nogi (to starsza generacja, to samo pokolenie, co u nas smarkające „na woźnicę”). Ale z drugiej strony… Jest milion obostrzeń przy samym trzymaniu pałeczek, że nie wolno na krzyż, nie wolno oblizywać, nie wolno wsadzać w talerz na sztorc, nie wolno z nudów grac pałeczkami na talerzyku symulując perkusyjną solówkę, nie wolno tego tamtego siamtego…………….
    Nie wolno pokazywać palcem( a już zwłaszcza w stronę księzyca!), ani wołać kogoś przez machanie ręką. Nie wolno mówić głośniej, nie wolno powiedzieć NIE!, nie wolno dotykać innego człowieka nawet przypadkiem… I naprawdę milion innych pierdół, dla nas nieistotnych a tutaj będącym zbrodnią niesłychaną i wykroczeniem przeciwko moralności i dobremu smakowi…
    Więc czy oni tacy wylajtowani przy jedzeniu? Niekoniecznie, myslę, że dupska mają dobrze ściśniete cały czas…
    Aha a co do menu… Żyjemy w kraju gdzie jest wiele głodnych gębulek, a mało miejsca na hodowlę. Każde białko jest dobre! Więc wcinaj larwę i ciesz się czystym białkiem, bo dzieci w Korei Północnej nawet tego nie mają!
    Kotów nie jedzą, myszy też. Natomiast Aborygeni wcinają takie szczuropodobne cosie, trochę jak nasze dzikie króliki… Psy są uznawane za przysmak w Korei, podobnie jak smażone gąsienice. A w Peru daniem głównym jest świnka morska… Cóż, co kraj to obyczaj… Tylko czasem trzeba oczy zamykac przy obiedzie

    OdpowiedzUsuń
  5. ~J
    14 Listopad 2012 15:21
    Sympatyczny, przypomina wiceprezydenta pewnego dużego kraju.
    „Tureckie Gwiezdne Wojny” trzeba natomiast oglądać w całości. :D Trening to klasyka sama w sobie, ale dopiero końcowa walka pokazuje, że taki trening naprawdę czyni mi… no, „mistrza” może nie, ale miśka na pewno. Zrobionego ze starego dywanu, z pazurami ze wstążek choinkowych.
    http://www.youtube.com/watch?v=tx7PYAAOwxE
    Swoją drogą, jeśli zabrałaś płytkę, przeprowadź eksperyment i pokaż film miejscowym – jeśli nie znają, to rezultaty mogą być dwa: albo od razu zarezerwują wycieczkę do Stambułu, żeby zobaczyć, kto mógł coś takiego stworzyć… albo Tajwan wypowie Turcji wojnę.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...