czwartek, 22 listopada 2012

Japońska historia o psie i człowieku


Jeden z moich kolegów – Japończyk Chai, jest wielkim miłośnikiem psów. Jak wyjaśniał- jest to u nich rodzinna tradycja, bo dziadek Chai-sana był opiekunem Hachiko. Hachiko 是什麼? zapytali koledzy z klasy.

Historię Hachiko usłyszałam pewnego letniego popołudnia, podczas spaceru wzdłuż Wisły w towarzystwie Keisuke. Keisuke zabłądził w Krakowie i nie bardzo umiał się wybłądzić. Ja dostrzegłam azjatycko czarne włosy, i lekko opuszczone ramionka sugerujące ogólne załamanie połączone z przygwożdżeniem sytuacją. I tak poznałam Japończyka, co chciał zgłębić historię Europy, więc poprosił swój koncern chemiczny o wysłanie go do przedstawicielstwa firmy za granicą.
Idąc od Kazimierza w kierunku Wawelu mija się niedużą figurkę pieska, objętego dłońmi.
To pomnik psa Dżoka, który na pobliskim rondzie Grunwaldzkim przez ponad rok czekał na swojego pana. Właściciel kundelka zasłabł bowiem podczas spaceru, karetka odwiozła go do szpitala – gdzie zmarł. Niestety, nikt nie umiał wytłumaczyć tego czarnemu pieskowi, który cierpliwie wypatrywał znajomej sylwetki, nie oddalając się od miejsca, gdzie widzieli się ostatni raz. I tak minęła zima, i wiosna, i lato, i jesień… Czarno-podpalany kundelek, nie wyróżniający się niczym specjalnym, cierpliwie patrolował okolice ronda, bo może tu, zaraz, zza rogu, spod mostu, z tunelu – wyjdzie pan. Okoliczni mieszkańcy dokarmiali pieska, próbowali go przygarnąć – bezskutecznie. Dopiero pewna starsza pani zdobyła psie serce… Gdy po kilku latach i ona zmarła, Dżok uciekł i błąkał się po mieście. Legenda krakowska głosi, że rzucił się pod nadjeżdżający pociąg – z rozpaczy po kolejnej stracie bliskiej osoby. Być może to i prawda, bo przecież wcześniej mieszkał i poruszał się po ruchliwym rondzie, bez żadnych problemów…
Keisuke usmiechnął się, oczy mu zogromniały i powiedział zdziwiony (ale i mile zaskoczony) – bo my też mamy takiego psa w Tokio, wiesz Madzia-san?  Nazywa się Hachiko, i ma swój pomnik przy stacji metra.
Zaiste, nie jeden nawet… Na pewno stacja Shibuya (tak, ta Shibuya od zakupów i karaoke) oraz na dworzec w miejscowości Odate (rodzinnej miejscowości Hachiko, gdzie obecnie mieści się jego imienia Muzeum Rasy) posiada wejście udekorowane posążkiem (mniej lub bardziej podobnym do) akity, dookoła na ławkach cierpliwie czekają na siebie znajomi,przyjaciele, pary – bo jest to „famous meeting point”. Tego czy regularne randkowanie koło rzeźby daje szansę na relację podobną do archetypicznej wierności Hachiko i jego pana – już nikt nie zbadał.
Akita – to pierwotna rasa japońska, jedna z jedenastu „narodowych” ras. Ocenia się, że na Wyspy Japońskie trafiła nawet 5000 lat temu, z pierwszymi osadnikami z kontynentu (ich potomkowie tworzą dzisiejszą grupę Ajnów, takich japońskich Cyganów o uwaga! czasem niebieskich oczach!). Był psem samurajów, psem bogów i cesarzy, bohaterem legend (jeżeli Keisuke lub Chai mi jakąś doślą – od razu opowiem!), bojowym psem myśliwskim potrafiącym walczyć nawet z niedźwiedziem… Ale, wraz ze zmierzchem cesarstwa, upadkiem szogunatu i modą na „obce” oraz odwrotem od tradycji, popularna rasa zaczęła zanikać.
Na początku XX wieku japoński profesor Hidesaburō Ueno zajmujący się endemicznymi gatunkami zwierząt hodowlanych rozpoczął badania nad wymierającą już rasą legendarnych psów samurajów. W efekcie przywiózł do Tokio rozkoszną puchatą kulkę (tym bardziej uroczą, że -jak ustalili badacze – urodzoną pod znakiem Skorpiona, patrona prawdziwych przyjaciół i wojowników), a wkrótce pies został stałym elementem krajobrazu stacji Shibuya, dokąd codziennie odprowadzał swojego jadącego na Uniwersytet Tokijski pana, i gdzie oczekiwał na jego powrót około godziny 16…
Niestety, profesor zasłabł w pracy i zmarł. Jego pies na próżno wyczekiwał na peronie, skąd zresztą początkowo wyganiała go obsługa. Poźniej zaakceptowali kremowo-złotego czworonoga z charakterystycznie klapniętym uchem, który regularnie – jak w zegarku, pojawiał się popołudniami i ze smutkiem w skośnych ślepiach wypatrywał znajomej sylwetki… Pewnego dnia dostrzegł go były student profesora Ueno, kontynuujący badania swojego mentora. Śledząc psa, dotarł do jego domu byłego ogrodnika profesora, który opowiedział mu smutną historię przygarniętego przez niego Hachiko (imię składa się z dwóch części – hachi, czyli 8, oznaczającego kolejność w miocie, a ko to japońskie słówko na księcia lub innego szlachetnie urodzonego). Wkrótce młody naukowiec opublikował wyniki badań nad rasą – której liczebność (osobników czystej krwi) została określona na 30 sztuk – i rozpropagował historię „wiernego przyjaciela” ze stacji Shibuya.
„Wierny pies” zyskał wielką sławę oraz sympatię, i poniekąd przyczynił się do odrodzenia rasy Akita Inu. Gdy 9 lat później zdechł (znaleziono go na stacji właśnie) na robaczycę połączoną z terminalnym stadium raka, urządzono mu ceremonię pogrzebową, ustawiono pomnik na cmentarzu, a wypchany korpus można do dziś podziwiać w Narodowym Muzeum Nauki.
Zachęcam do obejrzenia filmu, pokazującego zamerykanizowaną wersję biografii niezwykłego psa – „Hachi – a dog’s tale/ Mój przyjaciel Hachiko”

Jest to miłe dla oka kino familijne, z przystojnym Richardem Gere w roli właściciela. Historia luźno tylko nawiązuje do japońskiego oryginału! Co ciekawe – muzykę skomponował Polak Jan Kaczmarek, wykonała ją też Polska orkiestra.Share on facebook


9 komentarzy:

  1. ~Mantis
    22 Listopad 2012 22:34
    Tacy przyjaciele – zwierzęta zdarzają się chyba tylko niezwykłym ludziom.

    OdpowiedzUsuń
  2. Majia
    23 Listopad 2012 12:31
    Właśnie najpiękniejsze jest to – że zdarzają się jak najbardziej zwykłym ludziom. Trzeba tylko dobrze trafić i umieć zbudować taką więź. Wystarczy być dobrym człowiekiem…

    OdpowiedzUsuń
  3. ~Mantis
    23 Listopad 2012 17:47
    Znów prowokujesz temat tabu. Ja to rozumiem w ten sposób: jeśli łączy cię z kimś więź (w tym przypadku ze zwierzęciem), to go nie jesz, prawda? Ta zasada działa również w drugą stronę – zwierzę nie robi tobie krzywdy, bo jest oswojone.
    Natomiast nigdy nie zdecydowałabym się na hodowlę: węża, aligatora, pająka albo jakiegoś wielkiego, drapieżnego kota.

    OdpowiedzUsuń
  4. ~Majia
    24 Listopad 2012 06:00
    Starsze pokolenie Tajwańczyków nie jada wołowiny. Pamiętają bowiem rolnicze początki tego obecnie bogatszego od Polski kraju. W latach 40-tych, 50-tych i wcześniej, jeszcze za czasów zadupiastej prowincji chińskiego imperium czy podczas okupacji japońskiej – panowała na Tajwanie bieda, i to bieda właściwa azjatyckim krajom Trzeciego Świata. Wół czy krowa był wówczas nieocenionym pomocnikiem, dzięki któremu rodzina mogła jeść ryż.
    Tak naprawdę kwestia jest w czym innym – oni naprawdę uważają psy jadalne za gatunek zupełnie różny niż psy towarzyszące.
    Co do hodowli – kiedyś chciałam mieć węża /lub kameleona – bo mniejszy/. Odpuściłam sobie po doczytaniu o wymaganiach, jakie spełnić należy by takie zwierzę hodować i nie było ono umęczone. Sama kiedyś odchowałam żółwiki czerwonolice, od „kapselków” i pomimo, że to mało skomplikowane obiekty – naprawdę sporo wysiłku wkładałam w to żeby były to zdrowe, wesołe gadziny (w tym – spacery, pędzlowanie skorupy witaminą, odpowiednie akwarium z rozrywkami), a i tak miałam wrażenie że się męczą w niewoli.
    Wszytskie znajomych (w szczególności spontanicznie zachwycające się pieseczkiem/koteczkiem/legwankiem dziewczęta z parciem na niezwykłość i bunt) w czasem aż ostrych słowach uświadamiam o smutnym losie: błazenków (po sukcesie filmu „gdzie jest nemo” dzieci masowo sobie życzyły taką rybkę, niestety nikt ich nie uświadamiał, że wymaga ona słonej wody o określonych parametrach, i że to nie bojownik czy gupik), dalmatyńczyków (są śliczne, ale to psy mysliwskie, z tendencją do agresji i potrzebujące dużo ruchu), yorków ( to też psy myśliwskie, męczące się z kokardkami, upchane do torebek w których tak uroczo wyglądają), beagli ( nie wiem który celebryta takowego posiada, ale nie są to zdecydowanie psy dedykowane mieszkańcom blokowisk) i innych.
    Co do oswajania – w Tajlandii wielką atrakcją jest głaskanie chodzącego luzem kota w Świątyni Tygrysów, w Barcelonie można pogłaskać rekina… Wszystko jest dla ludzi. Nawet psie mięso. To zawsze decyzja indywidualna. Czy zjadłabym własnego psa? Nie wiem. Prawdopodobnie – nie mając innego wyboru przy sporym głodzie – owszem. Wietnamski rosół z psa – też, tak samo jak swoich obcokrajowych znajomych zachęcam do próbowania barszczu czerwonego, kaszanki, kefiru, kiszonek. Wiem, że być może to nie wydaje się być analogią, ale – nasze kiszonki i kefiry to dla ludzi z innej kultury po prostu zepsute/zgnite/obrzydliwe żarcie, którego nawet świniom by nie dali. Gęsie wątróbki, mięso z wieloryba, śmierdzący śledź, balut – naprawdę spróbuję wszystkiego, taka już ze mnie ciekawska (ale na chama zmuszać innych do zachwytów nad moimi nawykami żywieniowymi nie będę nikogo)…

    OdpowiedzUsuń
  5. ~Mantis
    24 Listopad 2012 17:19
    Ale czy te eksperymenty żywieniowe zawsze wychodzą tobie na zdrowie? Szczerze w to wątpię. Według moich obserwacji najkorzystniejsza dieta musi zawierać: nisko przetworzone produkty zbożowe, owoce, warzywa, orzechy, nabiał, w tym jaja, oraz drób i ryby, zwłaszcza te morskie, które zawierają kwasy tłuszczowe omega 3. Ograniczyć należy zawartość: soli, cukru i niezdrowych tłuszczów, które znajdziemy m.in. w ciastach. Wszelkie używki również nie są wskazane.

    OdpowiedzUsuń
  6. ~Majia
    24 Listopad 2012 18:29
    Hmm…. Miliardy Azjatów wcina ryż ze smalcem i makaronem plus cebula i nie narzeka…

    OdpowiedzUsuń
  7. ~Mantis
    24 Listopad 2012 19:02
    To co wydaje się smaczne, nie zawsze jest zdrowe. :)
    ~Mantis
    25 Listopad 2012 20:15
    A „Spirited Away” znasz? Pamiętasz początek?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Majia
      26 Listopad 2012 01:42
      Pamiętam, ale to bardziej tabu zwyczajowe niż żywnościowe…
      Tu nie wsadza się pałeczek na sztorc w jedzenie, a jak się już wsadzi to się go nie je, bo jest dla duchów/bogów.
      Mi też ktoś raz miskę sprzed nosa zabrał, chroniąc przed świętokradztwem.
      W naszej kulturze też funkcjonuje motyw zamiany w zwierzę za karę.

      Usuń
  8. ~Agga
    26 Listopad 2012 20:15
    Fantastyczna opowieść o przywiązaniu i więzi między człowiekiem a zwierzęciem. Dałabym wszystko by mój zwierzak taką miłość wyczuwał. Nie ukrywam że jest dla mnie nr 1. Czasem sama mam przez to kłopoty. Ale nie zrobiłabym mu krzywdy i on również by mi jej nie zrobił. Mało tego jak na tak małego czworonoga potrafi się stawić w mojej obronie.
    PS. Czy tematy kulinarne i spożywanie czego sobie tam nie wymyślicie – możemy już zostawić!?

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...