niedziela, 21 października 2012

Zakupowe wpadki i wypadki I


Pierwsze hardkorowe zakupy na wyczucie odbyłam w Finlandii. Hardkorowe – tzn takie, gdzie z napisów i etykiet rozumiałam tylko cenę w EUR. Stanowczo za wysoką zresztą. 


Ale tam byłam pod opieką Satu, mówiącej biegle po angielsku i fińsku, która szybko korygowała moje wyobrażenia – na przykład o tym, że serek z ananasem na pudełku wcale tego ananasa nie ma w składzie, to tylko dla dekoracji. Albo żeby tego mleka stojącego koło Danonków lepiej nie ruszać bo to jakiś przetworzony produkt renifera i w smaku może być nieco nietypowy…
Potem był Budapeszt – ale tam efekty globalizacji i ekspansji koncernów wewnątrz Europy były widoczne, tzn na etykiecie pisało coś dziwnego, ale uśmiechała się z niej truskawka i jogobella.
Natomiast tu można przeżyć ciężkie momenty. Po pierwsze - etykiety są po chińsku. I to w całości. Innymi słowy- nazwa firmy, nazwa produktu, skład, zastosowanie. No dobra, czasem dają po angielsku. A czasem obrazkowo, dla większych tłuków. (Angielski czasem bywa zawodny…)
No więc oprócz masy obrzydliwego żarcia, które na opakowaniu wyglądało tak smakowicie a okazało się być np wifonkiem słodko-kwaśno -ostrym, wafelkiem bez czekolady, płatkami nie owsianymi a jakimiś nasionami z zabójczą nutą zapachową, udało mi się :
- wymyć sobie zęby świeżo kupionym klejem do protez. Słabo się pienił, a poza tym kilka dni później znalazłam wersje opakowania z instrukcją obrazkową i zrozumiałam zdziwione spojrzenie pani z kasy. W przeciwnym wypadku psioczyłabym nadal na słabą jakość produktów Made in China
- wyprać majtki i inne ciuchy w płynie do naczyń „Biały Miś”. Tutaj praktyczniejsze są płynne chemikalia, bo proszek się we wszechpanującej wilgotności strasznie zbryla, więc wziełam coś, co wg mnie miało byc proszkiem w płynie. Potem, po dłuższej rozkminie nietypowej nuty zapachowej i niebywałej sztywności ubrań oddałam się kontemplacji opakowania i dotrzegłam zdradziecki rysunek szklanek i talerzyków
- zamiast płynu do płukania zastosować odplamiacz i dziwić się że wonieje chemią a nie rysowanymi na opakowaniu owocami
-odświeżyć powietrze kostką na karaluchy…
- kupić przysmaczek do podgryzania ( z długiej półki z serii zdrowe chińskie jedzonko) – opisany po angielsku jako pestki arbuza o zapachu anyżu/lukrecji – szkoda tylko że słony jak diabli!!! Słony w ogóle się loklasom ze słodkim nie gryzie…
i wiele innych, pewnie będę pisać na bieżąco 

3 komentarze:

  1. ~AD
    23 Październik 2012 15:45 · Odpowiedz
    Buahahahahaha…jak się uspokoję – postaram się skomentować ten wpis:D

    OdpowiedzUsuń
  2. Majia
    23 Październik 2012 15:56
    Oj tam, no jakby ci się nie zdążyło nigdy przekąsić psiego ciasteczka :Dalbo psiknąć pod pachę odświeżaczem do kibelka… albo lakierem do włosów :D

    OdpowiedzUsuń
  3. ~AD
    10 Listopad 2012 00:19
    A więc:
    żałuję że nie miałam okazji widzieć Cię myjącą zęby tym klejem, i jeszcze bardziej że nie widziałam miny kasjerki.
    Co do prania majtek w płynie do garów to mnie akurat nie dziwi. Sporo naszego społeczeństwa pierze dywany domowym sposobem przy użyciu Ludwika. A potem do dywanu kleją Ci się skarpety.
    Pranie wyprane w odplamiaczu – Tobie śmierdzi chlorem – to u nas wiesz jakby się to skończyło?? Wszystko miałabyś zapewne w białe centki.
    Kostka na karaluchy jako odświeżacz – pomysłowe Ci powiem – w każdym razie na pewno kostka się przydała :D
    A może ta przegryzka o smaku lukrecji to suszone jądra jaka – toby tłumaczyło słoność. Imaginuje to sobie?! ;)
    Może wysyłaj kogoś po te zakupy? Albo zamawiaj przez internet ze słownikiem…..

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...