Każdego wieczora (z wyłączeniem chyba niedzieli) po zapadnięciu zmroku i wschodzie księżyca rozgrywa się na ulicy pod mym oknem przedziwna ceremonia, trudno zrozumiała dla przybysza z innego kraju niż Tajwan/ wysoko rozwinięty kraj azjatycki. Rozlega się muzyka, błyskają pomarańczowe światła, na sygnał tłum karnie zgromadzony rusza do przodu i …
… wrzuca starannie opakowane tobołki do regularnej śmieciarki oraz do jadącego jej śladem autka ciężarowego, przeznaczonego na surowce wtórne. Chodzi mi bowiem rytuały około-recyklingowe i ogólnie związane ze śmieciami.
Jeżeli komuś chciało się popatrzeć na mapę i porównać kilka podstawowych danych geograficznych, to wie w czym rzecz. Taki Tajwan jest od Polski mniejszy kilkakrotnie, główna wyspa liczy sobie 377 km długości i w porywach 142 km szerokości, co wraz z pomniejszymi wysepkami daje wszystkiego niecałe 36 000 km2. Liczba ludności, pomimo straszącego tam również niżu demograficznego to ponad 23 miliony konsumentów, a zarazem producentów śmieci… Aby góry na wysypiskach nie przewyższyły tych naturalnych (najwyższy szczyt YuShan to jakieś prawie 4000m), Tajwańczycy mądry narodek, postanowili coś z problemem składowania zrobić – i wprowadzili recykling. Ale nie taki byle jaki, jak w Polsce – tylko obowiązkowy, zaplanowany i powszechny, obejmujący jakieś 95% ogółu śmieci (pozostałe nieposegregowane 5% należą do leniwych białasów lub są zrzucane do morza przez statki czekające na wejście do portu).
W związku z tym funkcjonuje system wielokoszowy (który nie do końca jeszcze rozgryzłam) – są kosze szkło/plastik/metal, ale opisane tak że ja nie łapię co-jak gdzie wrzucać, są też osobne kosze na tzw odpady toaletowe – bo ze względu na słaba przepustowość rur kanalizacyjnych, wzorem rosyjskim, papieru zużytego nie topi się w klozecie a wrzuca do kosza… o tym jeszcze napiszę przy okazji przybliżenia tajwańskich zwyczajów higieniczno-toaletowych…
No i teraz najciekawsze – wrzucanie do śmieciarki odbywa się bezpłatnie, ale na lenia wrzucającego nieposegregowane odpady może czekać kara (tak mówi TangXin, że na jej wyspach takiemu delikwentowi robią słitaśną focię i przysyłają do domu z rachunkiem za przepakowanie tychże śmieci). Co ciekawe, obsługa śmieciarki czasem ubrana jest jak likwidatorzy z Czarnobyla, w pełnym rynsztunku maskowo-czapkowo-rękawiczkowo-skafanderkowym, a czasem zlewa barierę ochronną przed bakcylami i świeci gołą klatą oraz głową. Pan odbiera worek, dziękuje i wrzuca go na pakę albo do mielarki.
Oczywiście mi nie chce się dzielić śmieci, kombinować, ładować w 3 kosze itp, więc po prostu wypchaną reklamówkę zanoszę pod osłoną nocy do Wendzarni, gdzie znajduje się tzw „recycling station”, w którym to pracownicy pieczołowicie wykonają parszywą robotę za mnie i innych. Dosłownie parszywą, albowiem np taki kubeczek z napojem rozkłada się na 3 albo 4 części – zlać zawartość do specjalnego kubła nr1 na odpadki płynne, oderwać folijkę zabezpieczającą przed wylaniem i wrzucić do kubła nr2, do kubła nr3 sam kubeczek a do kubła nr 4 słomkę… I tak ze wszytskim… Skomplikowane?
Teraz kilka słów o pracownikach owego recyclingu. Po pierwsze- nie jest to chyba praca wstydliwa, jak nasze polskie zbieranie puszek. Dlaczego tak sądzę? Po pierwsze, nikt się z tym specjalnie nie kryje, a nawet odbywają się regularne bitwy (głównie między starszymi paniami, które tym procederem się przeważnie zajmują) o prawo do połowu w koszu… Poważnie! Po drugie… nasz „ulubiony” nauczyciel, Dejniel sam opowiadał z dumą, jak to jego 80-letnia mama zbiera po koszach butelki i inne surowce wtórne, a dochód oddaje lokalnej organizacji charytatywnej. Widzicie kogokolwiek w Polsce, kto radośnie oznajmia studentom/kolegom z pracy/podwładnym, że jego rodzina śmiga hobbystycznie po śmietnikach?
Koło poprzedniego international apartments, w którym mieszkałam, stał sobie swojski kosz, taki jak w Europie. Koło kosza z kolei dyżurował tzw hasisznupel (ochrzczony tak przez Kasię smiecionurek) w osobie starszej pani, która przejmowała worek przed wrzuceniem, i uroczo się uśmiechając rozkładała go na czynniki pierwsze… Bez rękawiczek.
W dodatku pani owa była przyczyna Katarzyny bezsenności. Jak już wspominałam, staram się nie szukać problemów tam, gdzie ich nie ma, w związku z tym zjadam wszytsko i spać umiem w każdych warunkach . Więc nakrywałam głowę prześcieradłem, zad wywalałam w celu chlodzenia i wietrzenia, i usypiałam w 10 minut, aktywując przydatną umiejętność zignorowania skrzeczącej rzeczywistości. Z kolei Kasia… no cóż, miała problem, jako osoba nieco bardziej wrażliwa niż ja. Jak nie boląca ósemka manifestująca swoje tendencje do wyjścia, to Chińczyki gadające pod oknem, jak nie oni, to nasi koledzy na papierosku, jak nie koledzy, to krople wody cieknące z klimatyzatorów przez 10 pięter… Jak nie krople, to hasisznupel utylizujący puszki i butelki… A któregoś dnia nad ranem (no tak, z wstawaniem z kolei miałam olbrzymie problemy… tu się przyznaję bez bicia) Kasia z lekkim obłędem w oczach raportowała mi przyczynę kolejnej nieprzespanej nocy:
- Bo ten hasisznupel to ma pieska, wiesz? Nawet chyba 3 pieski … I te pieski…
- Szczekały?-Pytam współczująco- Wyły?
- Nie… te pieski mają pazurki, i tymi pazurkami tak zgrzytały po asfalcie, mówię ci, koszmar, co chwilę tup tup tup tymi pazurkami…
A teraz polski akcent.
Śmieciarki na Tajwanie obwieszczają swe przybycie melodyjką, a raczej dwiema dyżurnymi, obowiązującymi i jedynymi. Jest to albo „dla Elizy” Beethowena, albo taki walczyk, który można było znienawidzić po tygodniu. Po co melodyjka? Bo koszy na smieci raczej brak, zresztą jest to praktyczne – bo nasze kontenery w klimacie umiarkowanym potrafią nieraz swądem wyeksmitowac karaluchy, szczury i inne byty biologicznie żywe oraz obdarzone nosem gdzieś z dala od produkowanego przez taki zakiśnięty kosz fetoru… A co dopiero by się w takim kontenerze działo tu, w klimacie zwrotnikowym wilgotnym? No więc melodyjka obwieszcza, że czas chwycić worek i śmigać do kolejki.
Białasom, zwłaszcza Anglosasom, melodyjka kojarzy się z lodziarkami więc mają zonka …. Zreszta, kto nie pamięta Family Frost rozbijającego się po osiedlach niedzielnym rankiem?
Druga (obowiązująca w Kaohsiungu) melodyjka i ceremonia wygląda tak mniej więcej:
Ostatnio, ku mojemu zaskoczeniu, dowiedziałam się, że walczyk nosi nazwę „Modlitwa Dziewicy”, a kompozytorką jest Polka, Tekla Bądarzewska- Baranowska. Kto nie wierzy, może sprawdzić…
Oni nie robią tego bo są tacy eko srutu tutu. Mam wrażenie, że odwalają ten rytuał bezrefleksyjnie, bo tak trzeba – rząd kazał, poddani robią.
U nas – i nie tylko u nas – są sortownie. Są (albo mają być) spalarnie. A przede wszytskim jest duuuużo miejsca, a mało dyscypliny w ludziach. Ponieważ miasta mają być niedługo podmiotami odpowiedzialnymi za gospodarkę odpadami, podejrzewam że albo wszyscy zaczną segregować, albo -podrzucać sąsiadom… bo ceny mogą diametralnie podskoczyć.