poniedziałek, 1 października 2012

Moon Festival

Święto Księżyca, przypadające na pełnię, 15 dnia 8 miesiąca księżycowego, to jedno z najważniejszych świąt w kulturze chińsko- tajwańskiej. Tradycja nakazuje spędzić je z rodziną przy suto zastawionym stole, dodatkowo puszczając fajerwerki.

Legenda o genezie obchodów tego dnia jest taka:

Dawno, dawno temu, Ziemia była otoczona dziesięcioma słońcami; każde z nich kolejno oświetlało Ziemię, aż pewnego dnia wszystkie dziesięć jednocześnie oświetliło Ziemię… Wówczas zaczęły wrzeć wszystkie morza, roślinność usychała, ludzie ginęli.

Ten chaos został rozpędzony przez dzielnego i sprawnego strzelca Hou Yin, który strzałami ze swojego łuku zestrzelił nadmiarowe 9 słońc. Ze względu na swoje bohaterskie zasługi Hou Yin został wybrany królem. Niestety, wkrótce rozpił się i stał się prawdziwym tyranem.

Pewnego dnia skradł Królowej Nieba (inna wersja – dostał w podarunku) eliksir długiego życia/ ziele nieśmiertelności, mając nadzieję, że stanie się nieśmiertelnym i przez wieki będzie królował. Ale jego piękna żona wypiła eliksir, w nadziei ratowania narodu od tyranii swego męża. Po wypiciu eliksiru piękna Chan’e poczuła jak jej ciało lekko unosi się ku górze, wznosząc się na Księżyc, gdzie zamieszkała w lodowato zimnym pałacu Królowej Nieba. Legenda głosi, ze jeśli dokładnie się obserwuje Księżyc to można dostrzec królową w jej księżycowym pałacu.

Tyle legenda. Jak to wygląda w praktyce? Wszyscy studenci, mający taką możliwość, wyjeżdżają do domów. Od popołudnia trwa intensywne grillowanie (idąc na BBQ musiałam uważać, aby nie wdepnąć na grille rozlokowane pułapkowo na podłogach w podcieniach domków – czyli de facto na chodnikach.

Skąd BBQ? Wiedząc, że znajomi mi się rozjadą do domów, miałam w planach wieczór z rodziną – czyli siedzenie na skype, oglądanie zdjęć i smutne przemyślnia na temat aktualnej sytuacji domowo-rodzinnej. A tu niespodzianka, kolega z klasy (Japończyk) zaprosił mnie i jeszcze jednego Amerykanina na BBQ u swojego kolegi – Tajwańczyka. Amerykanin nie pojawił się, a ja z pewnymi oporami ruszyłam 4 litery i poszłam się integrować – nie mając zbyt wielkiej ochoty na zabawę, prawdę mówiąc.

Powitał mnie garaż (albo raczej taka zadaszona wiata, bo do domu raczej się tu nie zaprasza) pełna ludzi. Było chyba ze 40 osób, od wózeczkowych niemowlaków (najmłodsza miała ze 2 miesiące), po ledwo kuśtykające o kulach babulinki, plus grille z masą żarcia, palniki, fajerwerki, i dzieciarnia latająca między tym wszystkim. W ogóle dzieciarnia okazała się bezbłędna, po początkowej nieśmiałości zaraz zawlokła mnie i Japończyków do zabawy w fajerwerki i inne takie, o dziwo rozumiejąc mój bardzo podstawowy i kulawy chiński. A jak się już oswoiłam z dzieciarnią, to i doroślejsze stoliki przestały być takie z lekka spięte i sztywne, i zaczęły się żarciki, zdjęcia i pytania.
Ku mojemu autentycznemu zdziwieniu, wiedzieli gdzie jest Polska! Ja z nawyku dodaję, ze pochodzę z kraju Falującej Orchidei, zlokalizowanym pomiędzy Niemcami i Rosją, a tu nie było dane mi dokończyć, od razu wypalili z mistrzostwami futbolowymi… Szczęka opadła mi do kolan ale widać, jakiś pożytek z naszych orłów i erło jest.

Niniejszym zostałam zobligowana do spróbowania:
*zupy z paskudnym mięskiem i babmbusem, smakującym jak ziemniaczki. O dziwo, w przeciwieństwie do innego bambusa, jedzonego kiedyś z Pandą, ten nie trącił stajnią i pochłonełam chyba ze 3 miski – ku zdziwieniu miejscowych
* wołowinki z grilla – tu rarytas w cenie stanowczo za wysokiej, biorąc pod uwagę, że była … yyy… nooo… obrzydliwa
* krewetek – mniejszych niż te łowione w jaskini hazardu, ale całkiem niezłych, jedzonych wraz z pancerzykiem (naprawdę, są wtedy lepsze)
* małży – no, cóż, mi nie smakują zupełnie, ale radocha na widok tego jak operuję pałeczkami, żeby tą małżę/tego małża wydłubać z muszelki – bezcenna, miejscowi byli niemożliwie uchachani. Ciekawe, co poradziłaby polska ekspertka od estetycznego jedzenia bezy łyżeczką w tym przypadku (pytanie nie jest złośliwe, może ja manualnie upośledzona jestem, ale za cholerę nie da się tego elegancko zjeść…)
* (i tu mi rispekt na dzielnicy urósł)…. Kaszanki, tzn produktu kaszankopodobnego, na patyku. Jestem pierwszym białasem, który takowy specjał spożył tzn dla nich. Kaszanka byłaby niezła, ale była z ryżem, i na słodko- ostro ( tu wszelkie potrawy są na słodko-ostro, zwłaszcza mięso…)
* kulek rybnych i placków z wnętrzności nie tknęłam, pamiętam ich niezapominanie obrzydliwy smak

Potem odbyło się wielkie puszczanie fajerwerków. I to jakie. Przed domem, na ulicy, ku czci obcokrajowców. Niech mi zostanie wybaczone kłamstwo, naściemniałam bowiem, że u nas nie ma takich. Wiele nie skłamałam – nie ma tak na co dzień, na ulicy szerokiej na 4 m też raczej nikt nie puszcza… No to zaczęły się pokazy. Głównym ogniomajstrem został AFish, który na przykład fajerwerki z reki puszczał, ku uciesze sąsiadek i moim mrocznym wizjom rozwoju transplantologii tajwańskiej. Co ciekawe, dzieciarnia od małego oswojona ze sztucznymi ogniami sama i praktycznie ze szczątkową kontrolą dorosłych rządziła zimnymi ogniami i co mniejszymi petardami. Zgroza lekka.

Obyło się bez większych strat.

Jedna petarda odpaliła w złą stronę i wylądowała na oknie sąsiada. Inna wpadła między skutery. A jedna wylądowała między zgromadzonymi fajerwerkami czekającymi na swoją kolej. Ja zmartwiałam, a gospodarze po prostu odsunęli petardy kawałek dalej…

Potem jeszcze był koncert muzyki religijnej (3 domu dalej była mała świątynka, taka garażowa) i obwieszony LEDami wózek z Buddą wyjechał na obchód dzielnicy, przy akompaniamencie gongów i specyficznej ścieżki dźwiekowej. Nie wiem czemu, ale oni tym wózkiem zawsze trzęsą i telepią na wszystkie możliwe strony. Jeżeli chodzi o gongi i bębenki, porównać to można tylko z waleniem pokrywkami o podłogę (kto ma dziecko w okolicy ten wie, jaka to frajda dla walącego, a jaka dla słuchającego) – i tak przez jakieś 2 godziny pokrywki walczyły o prymat w dziedzinie natężenia dźwięku z fajerwerkami puszczanymi na każdym rogu…

Tradycja mówi, że powinno się patrzeć w Księżyc, szukając sylwetki Chang’e. Tu niestety namieszała nieco pogoda, bardzo nietypowa. Po pierwsze – przy pełni powinno być bezchmurnie i bezdeszczowo. Niestety, podwójna pełnia w sierpniu nieco to zaburzyła (kto pamięta piknik lotniczy i to jak wtedy lało, ten wie już, że druga pełnia to tylko PR i nie ma magicznych właściwości normalnej pełni), dodatkowo nałożył się supertajfun Jelawat, który miał przyjść, ale przeszedł bokiem, niestety pozostawiając ślad w postaci dosyć mocnego zachmurzenia. Było na tyle mocne, że rozważałam założenie długich spodni, bo było mi rano po prostu zimno… No i z tego powodu wypatrywanie czegokolwiek było mocno utrudnione…

Wróciłam do domu skuterem – na hasło że przyszłam na piechotę (jakieś 10 min spaceru) z Wendzarni, Afish stwierdził ze tak być nie może, bo to za daleko… Cóż, wspominałam chyba, że rasowy Tajwańczyk do najbliższego 7/11 (czyli naszej Żabki) uda się skuterem, choć rozmieszczone są one co jakieś 500 – 700 metrów?

A dziś też idę, na poprawiny BBQ… Mam nadzieję, że nie pęknę…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...