niedziela, 30 września 2012

Bliskie spotkania z przyrodą

Na Tajwanie przyroda rozwija się bujnie – klimat wilgotny, gorący sprzyja kwitnieniu wszystkiego. Stąd w grudniu zamiast łysych gałęzi z soplami na drzewach liście zielone i kwiaty (właściwie, to jak tylko jedne opadły, zaraz pojawiały się nowe, jeszcze bardziej kolorowe), stąd przepyszne grzyby w ilościach, barwach i smakach trudnych do opisania ze względu na różnorodności (od razu mówię – przepyszne), stąd węże w górach, pająki wielkie jak pięść, myszy, ryby i inne.
Koło Wendzarni płynie sobie romantyczny ściek, dalej przechodzący w Ai He – Love River. Nazwa romantyczna, pochodzi od niezliczonej ilości kochanków, którzy w przeszłości, na skutek matrymonialnych decyzji rodziców i swatów mieli zostać rozdzieleni i w związku z tym wybierali samobójstwo w nurcie tej właśnie rzeki. Swoją drogą, trzeba było mieć zaparcie, aby próbować się topić w wodzie głębokiej na jakieś 40 cm, z minimum metrową warstwą zielonego szlamu…
W wodzie tej pływają gigantyczne rybiska, nie wiem jakie dokładnie, ale plusnąć potrafiły dość potężnie – wielkości minimum wigilijnego karpia. Oprócz ryb, dyżuruje tam biała czapla na cienkich nóżkach, a wieczorem porządek wśród rojów komarów zaprowadzają stada nietoperzy, też sporo większych od tych polskich… Przypomnę – jest to środek miasta, dosyć daleki od spełnienia norm czystości powietrza, wody i w ogóle czystości czegokolwiek.
Pewnego dnia podczas lekcji z naszymi xiao laoshi – czyli studentkami, uczącymi się jak uczyć obcokrajowców, zobaczyłyśmy nad głowami całkiem sporego gekona, który zasuwał po suficie, pomiędzy brudnymi rurami od klimatyzacji a jeszcze brudniejszymi rurami od czegoś innego. Co ciekawe, dziewojki zareagowały przerażonymi piskami – czyli jakby Polki po bliskim spotkaniu myszy, i ogólnie były lekko zdegustowane  faktem, że jaszczurka o ślicznych paluszkach śmiga im nad kawą/herbatą/wodą/piórnikiem itp. Gekon wyczuł ich antypatię, bo chwili się kulturalnie zmył, a one nie mogły uwierzyć że: A) nam się podobał B) u nas takie rzeczy to tylko w zoo, albo sklepach zoologicznych, za grubą kasę.
Gekony to pożyteczne zwierzątka, żywią się owadami – a tych na Tajwanie sporo, w większości niezbyt milusich. Mam na myśli komary i karaluchy.
Komary tajwańskie to małe wredne skur…y! Mają nóżki w zeberkę, przeciskają się przez dziurki w okiennej moskitierze bez najmniejszego problemu, inteligentnie chowają się pod stołem/pod łóżkiem/ w szafie – w przeciwieństwie do tych polskich poczciwców, które siedzą na suficie i można je rozplaskać kapciem lub gazetą. A potem w nocy gryzą… I to jak! Nie jak polskie – raz a porządnie, do fula tankując- więc można takiego drania efektownie roztłuc i załagodzić w ten sposób swędzenie… O nie! Tajwański komar, spełniając zalecenia chińskiej szkoły zdrowego żywienia będzie spożywał wiele małych posiłków. Efekt – zamiast jednego bąbla, swędzi cała stopa ( nie wiem czemu, one uwielbiają gryźć właśnie nogi, a szczególnie – spód stopy lub paluszki), bo przecież 3cm dalej należy sprawdzić, czy aby krewka nie będzie lepsza. W dodatku, swędzenie zaczyna się dobre 10 minut po ugryzieniu, i utrzymuje się nawet 2 dni… Aha, i to nasienie szatana roznosi dengę, której niby tu nie ma (oficjalne informacje z internetu), ale jednak jest (wielkie jak byk plakaty na kampusie w kilku językach)…
Karaluchy to następne dranie. Wielkie na jakieś 5-6 cm. Raz na czas mają wyrój, i wtedy jest ich sporo…  W moim mieszkaniu zlikwidowano przed moim wyjazdem kolonię tego draństwa, w poprzednim akademiku też się pelentały. Ponieważ Kasior niezbyt lubi owady a nawet więcej, brzydzi się i boi, trzeba było drania się pozbyć – i to na mnie padło to zaszczytne zadanie. Więc dziab nożem… Ku mojemu zaskoczeniu, przyszpilony scyzorykiem karaluch zaczął wiać, ciągnąc nóż i moją rękę! (to było w zeszłym roku)
A dziś miałam bliskie spotkanie z …
Stoję sobie w oknie, jaram szluga i patrzę na nietoperze latające nad ulicą (pożytek mieszkania na 4 piętrze, które wg polskich standardów jest piętrem trzecim to ograniczona ilość komarów, tutejsze komary są równie leniwe jak Tajwańczycy i tak wysoko do stołówki nie chce im się latać, nawet na egzotyczną krew AB Rh+ made in Poland)…
i nagle czuję, że coś spadło mi na głowę.
I gramoli się po włosach.
Pomna Gilemowych ostrzeżeń o karaluchach ( Gilem mieszkał w tym mieszkaniu przede mną, więc wie co mówi), łapię za to coś, a tu niespodzianka, nie dość, że miękkie i miłe w dotyku, to jeszcze pisnęło rozdzierająco.
Karaluchy nie piszczą…
Więc patrzę na rękę a tam gekonek, malutki, taki ze 3 cm długi, z czarnymi oczkami. Fakt, gekony to jedyne jaszczurki, które umieją wydawać dźwięki, w dodatku nawet dosyć głośne…
Odstawiłam wytarmoszonego jaszczurka na parapet, i mam nadzieję, że zostanie na dłużej… Wszak jeśli gekon w domu, dba o porządek z karaluchami… Oby tylko nie był głośnym imprezowiczem :D

1 komentarz do Bliskie spotkania z przyrodą

  • ~AD

    Piękny okaz białej czapli taplającej się w szambie. Nieźle. Co do nietoperzy – co kraj to inne ptactwo. Gekon śliczna jaszczurka – zdecydowanie wolałabym ją biegającą po moim balkonie od pieprzonych pająków. Parę dni na obczyźnie i już znajdujesz przyjaciół. Taka Mulan musiała iść na wojnę, żeby mieć swojego świerszcza – co przynosi „szczęście” i „potężnego” smoka Muszu – który miał ją chronić. A Majia Gong Zhu ma gekona! Farciara!! Nadaj mu jakieś imię, zrób mu domek z kartonu…etc.

1 komentarz:

  1. ~Vega

    2 marca 2014 o 22:57

    No no, wątek zahaczający w me gusta. Nie omieszkam pozostawić zatem jakiegoś śladu własnych spostrzeżeń i rozważań na ten temat :) . Potwierdzam, przyroda Tajwanu rozwija się nader bujnie. Mnoży się wszelakim kwieciem, a gdy zapada zmierzch wydaje z siebie rytmiczne, obce i niepokujące, nie tylko dla ucha, ‚chrzęszcząco-cykające’ owadzie odgłosy.

    Gdybym miała porównać dźwięki owadów z Polski i tych z Tajwanu to zrobiłabym to następująco. Wyobraźmy sobie dwie sceny. Podczas gdy na polskiej estradzie świerszcze grają smyczka, koledzy z wyspy szarpią druta w najkoszmarniejszej wersji heavy metalowej. Rozsadzają bębenki, uniemożliwiają zaśnięcie i delikatnie mówiąc robią sieczkę z ludzkich nerwów. Nie jestem do końca pewna kto jest szefem bandy. Jednak dość wnikliwe obserwacje skłaniają mnie do mianowania głównymi winowajcami cykady.

    To takie pluskwiaki, niegroźne ale gigantyczne. Siedzą sobie masowo w koronach drzew i mają zakodowane w swoich durnych główkach jedno zadanie polegające na prawie dobowym zalotnym przekrzykiwaniu się! ‚Miłosna pieśń’ osiąga natężenie ponad 100dB, dla porównania dosyć głośna rozmowa – do 70dB. W Wikipedi dźwięk 100dB został przyrównany do ‚motocyklu bez tłumika’, a 110dB do ‚piły łańcuchowej’. W fachowej literaturze można jednak wyczytać, że długotrwałe dźwięki o natężeniu powyżej 100dB z pewnością stanowią hałas obciążający słuch.

    Napiszę jak wygladało to z mojej perspektywy, podczas jednej z nocy spędzonej w namiocie. Mój obóz znajdował się ok., 300m od ulicy (rzadko uczęszczanej przez pojazdy). Z jednej strony rozpościerał się prawidziwie dziki busz, z drugiej zaś plantacja mango. W oddali, w dolinie widać było jeziorko. Miejsce zapierające dech w piersiach… za dnia tzn. do czasu gdy zapadły tajwańskie czeluści. Gdy spadła temperatura, z buszu zaczęły dochodzić małpie krzyki, na niebie pojawiać nietoperze-tytany, a cykady napierdzielać jakby jeszcze głośniej. Zaczęły się sceny rodem z ‚Thriller’ Jacksona i generalnie welcome in the dark side. Idąc za potrzebą, poknałam minimalny intymny dystans, czyli jakiejś 5m od namiotu i to wystarczyło by zacząć się obawiać o własną skórę.
    Ślepy jak kret biały człek, kroczy, z latarką wpitą w grunt, omijając z niezwykłą precyzją leniwe ropuchy-głazy, byty niewzruszone. Daję głowę, że gdybym ich nie mijała, dałyby się bez większego problemu egzystencjalnego rozdeptać, w imię nie wiem – jakiejś niezgłębionej żabiej ascezy? Wracając z pietrem o włase życie spowrotem, zadawałam sobie to właśnie pytanie: gdzie podział się instynkt ucieczki tych płazich móżdżków? Cykady były bezwgledne. Prawie do rana leżałam jak kłoda z rozwartymi oczami wbitymi w ciemność sklepienia namiotu, bezkutecznie próbując zasnąć. Nad ranem, już chyba wycięczenia psychiczno-fizycznego organizm odmówił czuwania i zasnął. Szacuję, że po ok. 1h pierwszą wygenerowaną przez zbudzony umysł myślą było – umarłem przez uduszenie. Miałam wrażenie, że jak nie zabiją mnie nocne plugastwa to juz na pewno poranny brak tlenu.

    Nie wiem jak jest na Saharze, ale na Tajwanie potrafi być tak szatańsko wilgotne, ciężkie i gorące powietrze, że od uduszenia to juz dzielił mnie jeden bezdech. Do tego dochodzi rozpulchniona twarz, napuchnięte oczy i klejąca skóra – tylko dziewczyny moga się domyśleć co przeżywałam.

    Na koniec chciałam odnieść się do ptaszka na zdjęciu. Madzia, nie chcę mędrkować, ale to chyba jest czapla nadobna. Przed wylotem na Tajwan studiowałam sobie lokalną avifaunę i delikwent z fotencji wygląda mi właśnie na nadobną. Na wyspie wyst. aż(doliczyłam się) 11 gatunków czapli. Nadobna to ta, która w stadach przesiaduje na drzewach. Na pewno widziałaś takie zjawisko :) . Tworzą całkiem miłe dla oka, ja to nazywam ‚ptasie parasole’, na których się gnieżdżą.
    Chciałam napisać coś jeszcze o gekonach, karaluchach i komarach ale to może innym razem ;) pozdrawiam Cię serdecznie!

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...