sobota, 29 września 2012

Uleciała hen hen


Pojechałam se w diabły. A właściwie – do krainy małych żółtych ludzików.
Siedzę właśnie w pokoju gorącym jak piec chlebowy, walczę z opuchlizną nóg po dwudziestokilko godzinnej podróży i pomału do mnie dociera, że znowu jestem na Tajwanie.
Tak naprawdę – to miałam poważne wątpliwości. Czy warto, czy dam radę… W Polsce zastanawiałam się, czy rzucić na szalę całe oszczędności i wybyć tak po prostu, na rok, może dwa… Ostatnia potężna chęć powrotu do pieskiej, ale bezpiecznie znajomej rzeczywistości dopadła mnie nad miską taniutkiego (6 EURO całość z zupką i sokiem) ryżu w azjatyckiej knajpce w Monachium… No bo na dobrą sprawę mogłabym potyrać rok dwa pięć w Europie, za ojro, i próbować sobie układać życie, kupować mieszkanie itp. A rzucać się w kulturę w której „może być trudne” oznacza ” za ch… nie da się tego zrobić”, jajecznicę wsuwa się pałeczkami a ziemniaki serwują na słodko… czy to aby tak ma być, taka moja droga?
Tajwan Pierwszy (wrzesień 2011-styczeń 2012) kojarzył mi się dobrze, oglądając zdjęcia widzę uśmiech swój od ucha do ucha i mam same dobre wspomnienia radosnej beztroski. Potem po pół roku luzu – powrót do Polski, hardkor od kopa, studia kończone trochę na wariackich papierach i z piętrzącymi się trudnościami, trochę za piekne oczy…Część zaliczeń dawane w dzikich terminach „bo to wy na ten Tajwan…”, zawirowania osobiste i zawodowe. No i kiedy dotarło do mnie – że nie mam pracy, mam dyplom (wiadomo co na chwilę obecną można z nim zrobić) i mam jeszcze dosyć ostro rozwalone życie rodzinno – osobisto -uczuciowe, narosła we mnie granitowa pewność, że łatwiej mi będzie zdystansować się do problemów polskich siedząc 8000km i trzy strefy czasowe dalej. Ale do samego końca był taki mały chochlik, który mówił mi- zostań. Wiem, że nie było tego widać, w końcu jak się na coś uprę, to nie ma przeproś… Ale wątpliwości mam, choć starannie je ukrywam.
I gdyby jedna osoba powiedziała – zostań, jakoś spróbujemy razem się zmierzyć z tym co się dzieje, pewnie bym została.
No cóż, takie słowa nie padły. Czy padną kiedyś w przyszłości? Mam taką nadzieję.
Tymczasem rozkminiam po zdjęciach swój jak zwykle wariacki lot, i staram się zrekonstruować braki w walizce, jakie za pomocą priorytetowych przesyłek Poczty Polskiej będę musiała zwalczyć.
Na razie na liście znalazły się :
* Kriokomora przenośna – żeby się nieco schłodzić
* ładowarka od aparatu… została w plecaczku cudów fotograficznych, który to plecaczek z racji gabaryta oraz wyposażenia w statyw został sobie rozparcelowany na drobne. Cóż, kupi się , zwłaszcza ze tu inne wtyczki i napięcie „bezpieczne”, amerykańskim wzorem (co bez jakieś przetwornika czy innej machiny oznacza wydłużony do wieczności czas ładowania i spadek mocy)
* coś na ochłodę – najlepiej termo torba rozmiaru wora na zwłoki (moje, opuchnięte), bo tu gorąco
więcej grzechów znajdę rano, albo w przyszłości, kiedy będę na gwałt potrzebowała …XXX… (tu wstawić)
* arktyczny chłodek, bo gorąco. Pożegnałam babie lato i przymrozki, witaj klimacie podzwrotnikowy z 90% minimum wilgotnościąShare on facebo

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...