Wracamy pod prysznic, do łazienki 3 w 1 i przeglądu kosmetyczki. Zatem, co lokalnego posiadam, używam, lubię, nie lubię.
Kremy i balsamy
Kremy i balsamy
Jak wspominałam wcześniej, pierwsze skrzypce grają bomby i niewypały z rodzimego podwórka. Och i ach są - czekoladowe masło do ciała Ziaja, oliwki z Rossmana oraz Ziaja Fizjoderm. Focha zaliczają "HEAN balsam antycelluitowy CHŁODZĄCY" - bo pomimo zapowiedzi nie chłodzi ani troszkę, a wpływ na celulit ma taki jak i chłodzenie. Od razu mówię, kupiłam go z uwagi na właściwości chłodzące właśnie, bo w zeszłym roku podobny krem ratował mnie gdy pokój zmieniał się w toster... Ale to musiał być inny kosmetyk, innej firmy. Drugi foch i szloch - to Solecrin Emulsja z filtrem UV PAA 50 bardzo lubianej przeze mnie firmy Iwostin. O tym dlaczego - napiszę osobno. W każdym razie skrótowo - na pewno nie jest przeźroczysty, wbrew zapewnieniom producenta, i na pewno nie jest hipoalergiczny.
Zostawiając polskie przaśne i ogólnodostępne mazidła - czym lokalnym mogę się pochwalić?
Krem zapachowy "wiśnia" - bo uwielbiam zapach syntetycznych wiśni, w tym kremie intensywny niczym w jogurtach "danonkach".
Inne wersje (zielone jabłuszko i cytryna) dla odmiany walą nieprzytomnie odświeżaczem do toalety. O właściwościach pielęgnacyjnych kremu/masła do ciała się nie wypowiem, stosuję go głównie na dłonie- żeby nie wysychały. Pachnie w każdym razie w sposób satysfakcjonująco intensywny, jak doleci mnie swąd kanału to unoszę dłoń arystokratki w okolice nosa i pomaga. Chroni ręce przed przesuszeniem
Zostawiając polskie przaśne i ogólnodostępne mazidła - czym lokalnym mogę się pochwalić?
Krem zapachowy "wiśnia" - bo uwielbiam zapach syntetycznych wiśni, w tym kremie intensywny niczym w jogurtach "danonkach".
Inne wersje (zielone jabłuszko i cytryna) dla odmiany walą nieprzytomnie odświeżaczem do toalety. O właściwościach pielęgnacyjnych kremu/masła do ciała się nie wypowiem, stosuję go głównie na dłonie- żeby nie wysychały. Pachnie w każdym razie w sposób satysfakcjonująco intensywny, jak doleci mnie swąd kanału to unoszę dłoń arystokratki w okolice nosa i pomaga. Chroni ręce przed przesuszeniem
Krem odchudzająco-antycellulitowy z ekstraktem z chilli.
Kupiłam w zimie, mniej z myślą o odchudzaniu, a bardziej o grzaniu.
Jeszcze raz przypomnę - w porze tajwańskiej zimy nie poratujesz się ciepełkiem z grzejnika. Rano wystawisz spod kołderki swoje ostrożne paluszki i inne końcówki na powietrze o temperaturze identycznej jak na zewnątrz, czyli na przykład 10-12 C i już masz dość jakichkolwiek prób wystawienia czegokolwiek innego, nie wspominając o hardkorze jakim jest poranny prysznic. Wieczorem zaś możesz się potelepać pod za cienką kołdrą w dresie i bluzie, bo dalej będzie ci zimno- czyli dogrzewanie wszelkimi metodami, w tym chilli, piekącym jak nieszczęście i powodującym raczo-krewetkowy kolor posmarowanych miejsc - wskazane.
Kremu mi zostało sporo, bo zima się skończyła. Nie wiem, czy odchudza - ale grzał nieźle, pociłam się jak mysz.
Balsam do ust It's skin "Macaroon"
Dostałam od Młodocianego, którego mama z kolei dostała w pracy na Mikołaja zestaw pięciu kolorowych balsamików i stwierdziła, że używać nie będzie więc należy przekazać dalej. Popatrzyłam na opakowanie i się uśmiechnęłam - o jakie ładne hamburgerki!.
Młodociany się zbulwersował - They are not hamburgers, they are Ma-ca-loon! Cookies! - i dopiero wtedy zajarzyłam, że faktycznie, jak mocno zmrużę oczy i będę zezować maksymalnie w lewo, to od biedy przypomina to coś moje ulubione makaroniki orzechowe, tylko w technikolorze. Tak, Młodociany dalej nie mówi normalnego RRRR, tylko albo LLLL, albo angielskie "hrł" albo DLLLL, a ja jak ostatnia menda nabijam się z jego usilnych prób, stając w strategicznej pozycji z boku. A Makallooony? Pomimo zachwytów blogosfery, jakoś nie podeszły mi specjalnie. Są bo są, szybko się zlizują i niestety wonieją obrzydliwie syntetycznymi aromatami. Czekoladę zniosłam, ale truskawka, banan, limonka zostały oddane "do ludzi".
Teraz pomału zużywam wersję winogrono, która robi mi efekt namietnych murzyńskich ust alias stylówki lachociąga - póki nie rozmaże się na pół twarzy albo nie zniknie w pomroce dziejów - czyli jakieś 20 minut. Bo potem wyglądam jak ofiara losu, albo sponiewierany lachociąg. No cóż, mój mało dystyngowany sposób bycia nie sprzyja makijażowi, nawet tak ograniczonemu.
Kupiłam w zimie, mniej z myślą o odchudzaniu, a bardziej o grzaniu.
Jeszcze raz przypomnę - w porze tajwańskiej zimy nie poratujesz się ciepełkiem z grzejnika. Rano wystawisz spod kołderki swoje ostrożne paluszki i inne końcówki na powietrze o temperaturze identycznej jak na zewnątrz, czyli na przykład 10-12 C i już masz dość jakichkolwiek prób wystawienia czegokolwiek innego, nie wspominając o hardkorze jakim jest poranny prysznic. Wieczorem zaś możesz się potelepać pod za cienką kołdrą w dresie i bluzie, bo dalej będzie ci zimno- czyli dogrzewanie wszelkimi metodami, w tym chilli, piekącym jak nieszczęście i powodującym raczo-krewetkowy kolor posmarowanych miejsc - wskazane.
Kremu mi zostało sporo, bo zima się skończyła. Nie wiem, czy odchudza - ale grzał nieźle, pociłam się jak mysz.
Balsam do ust It's skin "Macaroon"
Dostałam od Młodocianego, którego mama z kolei dostała w pracy na Mikołaja zestaw pięciu kolorowych balsamików i stwierdziła, że używać nie będzie więc należy przekazać dalej. Popatrzyłam na opakowanie i się uśmiechnęłam - o jakie ładne hamburgerki!.
Młodociany się zbulwersował - They are not hamburgers, they are Ma-ca-loon! Cookies! - i dopiero wtedy zajarzyłam, że faktycznie, jak mocno zmrużę oczy i będę zezować maksymalnie w lewo, to od biedy przypomina to coś moje ulubione makaroniki orzechowe, tylko w technikolorze. Tak, Młodociany dalej nie mówi normalnego RRRR, tylko albo LLLL, albo angielskie "hrł" albo DLLLL, a ja jak ostatnia menda nabijam się z jego usilnych prób, stając w strategicznej pozycji z boku. A Makallooony? Pomimo zachwytów blogosfery, jakoś nie podeszły mi specjalnie. Są bo są, szybko się zlizują i niestety wonieją obrzydliwie syntetycznymi aromatami. Czekoladę zniosłam, ale truskawka, banan, limonka zostały oddane "do ludzi".
Teraz pomału zużywam wersję winogrono, która robi mi efekt namietnych murzyńskich ust alias stylówki lachociąga - póki nie rozmaże się na pół twarzy albo nie zniknie w pomroce dziejów - czyli jakieś 20 minut. Bo potem wyglądam jak ofiara losu, albo sponiewierany lachociąg. No cóż, mój mało dystyngowany sposób bycia nie sprzyja makijażowi, nawet tak ograniczonemu.
Teraz czas na to, z czym się polubiłam ( a co akurat na zdjęciach nie zostało ujęte) - produkcja Azja
-pasta do zębów Paradontax i Sensodyne oraz płyny Listerine w lokalnych wersjach - pomarańczowe, waniliowe, zielona herbata... tego nie ma w Polsce.
- sheetmaski - czyli te płachty, o których pisałam TU >>KLIK<<. Tak naprawdę nie zauważyłam ich szczególnie zbawiennego działania, ale fajne jest to, że mogę takie mokre coś nałożyć na dziób, walnąć się na 20 minut a potem zdjęć i buzia może nie odmieniona, ale nie ściągnięta jak po myciu.
Ale też do efektu mojej ulubionej Hydraphase jej daleko (ceną też). Przy czym, nie stosuję tych płacht jak Tajwanki co dziennie, a kiedy sobie przypomnę. Maska na sutki była zbyt zimna i mokra abym ją trzymała tyle ile trzeba, nie mówąc o tym, że mi perfidnie ściekała pod pachy, w masce na dekolt i ramiona trzeba było siedzieć kołkiem i się nie opierać (dałam radę), a maska pod oczy na cienie nie daje rady moim zasinieniom widocznym spod arystokratycznej skóry. Mam je (czyli fioletowe podkówki) od zawsze, i to ponoć od nerek, a na nerki maski w tajwańskim sklepie nie widziałam. Maskę na wągry na nosie testował Młodociany (bo mi się nie robią), niestety - efektu z reklamy nie było i wągry pozostały.
Ale też do efektu mojej ulubionej Hydraphase jej daleko (ceną też). Przy czym, nie stosuję tych płacht jak Tajwanki co dziennie, a kiedy sobie przypomnę. Maska na sutki była zbyt zimna i mokra abym ją trzymała tyle ile trzeba, nie mówąc o tym, że mi perfidnie ściekała pod pachy, w masce na dekolt i ramiona trzeba było siedzieć kołkiem i się nie opierać (dałam radę), a maska pod oczy na cienie nie daje rady moim zasinieniom widocznym spod arystokratycznej skóry. Mam je (czyli fioletowe podkówki) od zawsze, i to ponoć od nerek, a na nerki maski w tajwańskim sklepie nie widziałam. Maskę na wągry na nosie testował Młodociany (bo mi się nie robią), niestety - efektu z reklamy nie było i wągry pozostały.
- soczewki koloryzujące - zastępują mi makijaż. Zwłaszcza te jasne (szary, błękit), od których ładnie odcinają się rzęsy. No bo każdego, kto przez chwilę choć łudził się, że zmienię swoje polskie nawyki i zacznę nakładać tapetę na tutejszą modłę, z pudrem, różem, kreską i sztucznymi rzęsami kapiącymi od tuszu - chyba pogrzało i to solidnie. A jak wygląda Chinka w soczewkach koloryzujących? Moja koleżanka Monica i jej "błękitne spelnienie marzeń" pomaga zwizualizować sobie niebieskooką Chinkę bez fotoszopa łagodzącego efekt.
- magiczne skarpetki do pilingu - bo skórę mam suchą ogólnie, na stopach wybitnie, a lenistwo i łaskotki powodują, że robienie samodzielnego pedikiuru to masakra.
A tu zakłada się workowe "skarpetunie" z kwasem, trzyma dwie godzinki, myje i czeka na samoistne złuszczenie się ostrygowych pięt i innych narośli. Miodzio i spełnienie marzeń oraz koszmar pedikiurzystek! Minus za walory estetyczne podczas wylinki odnóży i konieczność powstrzymania instynktu skubacza. Niestety - nie działa na wszystkich... Mi skóra łuszczy się już po dwóch dniach, a są osoby, które mają stopy z azbestu, odporne na kwas - i mogłyby w tych skarpetach tydzień biegać bez jakiegokolwiek efektu. W Polsce da się kupić, podejrzewam, że w cenie zbliżonej do tutejszej, czyli od 40 PLNów.
A tu zakłada się workowe "skarpetunie" z kwasem, trzyma dwie godzinki, myje i czeka na samoistne złuszczenie się ostrygowych pięt i innych narośli. Miodzio i spełnienie marzeń oraz koszmar pedikiurzystek! Minus za walory estetyczne podczas wylinki odnóży i konieczność powstrzymania instynktu skubacza. Niestety - nie działa na wszystkich... Mi skóra łuszczy się już po dwóch dniach, a są osoby, które mają stopy z azbestu, odporne na kwas - i mogłyby w tych skarpetach tydzień biegać bez jakiegokolwiek efektu. W Polsce da się kupić, podejrzewam, że w cenie zbliżonej do tutejszej, czyli od 40 PLNów.
Ah, no i królowie mojej łazienki, dzielni towarzysze Królika Bugsa - czyli Hello Kitty., wieszaki samoprzylepne. Nie wiem kto je przywiesił, ale stanowiły decydujący argument przy wyborze mieszkania :D
I to chyba na tyle... przynajmniej jeżeli chodzi o chemię. Bo tak sobie myślę, że mogę jeszcze zająć się gadżetami łazienkowymi czyli akcesoriami myjąco-pielęgnacyjnymi, które dla nas dziwne, tu stanowią chleb powszedni i centralny punkt pielęgnacji...
Przepraszam tych czytelników i te czytelniczki, które oczekiwały na elaborat o rozpasanym konsumpcjonizmie i multum recenzji oraz zachwytów i próbeczek w rozdaniach. Jeszcze nie dotarłam do tego punktu w karierze blogerki, że nie mając o czym pisać, pisze o d*pie Maryny i o tym, czym ową d*pę Maryna paćka oraz odziewa (z podaniem butików oraz cen, żeby czytelników żal ściskał), koniecznie okraszając całość komplementami i wykrzyknikami, oraz piejąc peany pod adresem gratisowych gadżetów i testerów trudniej dostępnych w Polsce marek. Istnieje cała gama blogów kosmetyczno-pielęgnacyjnych prowadzonych po polsku, przez osoby znacznie bardziej niż ja zainteresowane tematem i kompetentne. Ja nie jestem zbyt wiarygodna i oblatana w temacie, więc tylko podczytuję i ewentualnie się inspiruję.
Po polsku o makijażach, lakierach, kremach, błyszczykach i szamponach pisze na przykład:
- Kura Akademicka (a pozablogowo ponoć pani ekspert od Ewy Drzyzgi)
A o kometykach z Azji
- Azjatycki Cukier - entuzjastycznie i o takich zakątkach defektów i produktów, o których nawet nie podejrzewałam że można pisać i w ogóle traktować pewne rzeczy jako defekt wymagający kosmetycznego antidotum
- Dwa Koty - trochę bardziej krytycznie i głównie o kosmetykach japońskich
PS. Następny wpis też zahaczać będzie o tematykę łazienkową...
PS. Następny wpis też zahaczać będzie o tematykę łazienkową...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz