niedziela, 24 marca 2013

Wiosna w Polsce a wiosna na Tajwanie


Powitał mnie dziś rano następujący obrazek na Aggi fejsiku:

Czyli mroczny krajobraz osiedla Smerfetkowo, Bronisław w sweterku, samochody upaćkane czymś szaro-buro-lepkim, niebo ołowiano- zmhoczyste, urocznie…
I pytanie retoryczne – jaką mam(ja, ty, my, wy, oni) wiosnę?
Krótkie zerknięcie w pogodynkę – taaaa, Kraków -5…. OK. Pamiętam ten nużący okres przesilenia, kiedy to pierwsze, anemiczne promienie słonka powodowały szybkie wystawienie bladych powłok skórnych w nadziei na pocałunek UVA/UVB. Kiedy armia zombiaków wlokła się po ulicach Stołecznego Królewskiego, rozpaczliwie wypatrując pierwszych oznak końca zimy. Kiedy buty mi z lekka przemakały w szarej brei, a przejeżdżający samochód narzucał abstrakcyjny deseń z soli i syfu z kałuży na mą kurteczkę, też w jakimś depresyjnym odcieniu. Kiedy zasnuwające się na ołowiano-popielato niebo, niosące zapowiedź kolejnego opadu deszczu ze śniegiem wywoływało pełną rezygnację. A śnieżynki wirujące w smogowym powietrzu zmieniału mnie w klona Jacka Nicholsona z filmu „Lśnienie”, z wirtualną siekierą w urękawiczonej dłoni i żądzą mordu w oczach…
A jak jest na Tajwanie? Max mówi, że jeszcze chłodno, i powinnam brać ze sobą bluzę, bo wieczorami jeszcze  ciągnie zimnem. Dobre sobie. Najniższa temperatura w Kaohsiung wyniosła kiedyś dawno temu 14C. Tej zimy było kilka faktycznie zimnych nocy, gdy spałam pod kocem i kołdrą, i pożyczałam od Maxa bluzy (moje były „gdzieś w drodzie”, w paczce), bo świerkłam regularnie w klimacie zwrotnikowym. To drobny minus mieszkania w subtropiku – nie ma tu centralnego ogrzewania, trzeba się ratować farelką (o ile się takową posiada)… W Kao, poza okresem obrzydliwej spiekoty i wilgotno-lepkiej sauny przerywanej tajfunami -panuje wieczna wiosna w rozmaitych odcieniach. Tak od października do kwietnia mamy aurę – polskiego lipca, sierpnia i września, kwietnia, maja, czerwca. A potem piekarnik totalny, z opcją gotowania na parze (wilgotność 80-90% robi swoje). Cóż, Zwrotnik Raka… Więc za oknem kwitnie mi wielkimi kwiatami drzewo, na którym więcej pąków jest niż liści, a gdy fioletowe płatki opadną, za tydzień między soczystą zielenią już miga kolejne pokolenie ciemnoróżowego…
Więc jak wygląda moja wiosna? O, tak:
Przy czym wyjaśnię od razu. Tubylcom jest jeszcze zimno! Albo inaczej – nie-ciepło. Na ulicach ciągle wiele osób gania w kurtkach  TangXin śmiga po szkole w bluzie i dresiwie, Nico w garsonkowo-żakietowym kompleciku, a Max zakłada długie spodnie i dwa podkoszulki. I wiecznie przypomina mi – niczym moja mama (w sumie, urodziny mają jednego dnia, to i charaktery podobne) – Majia, weź bluzę, bo jest zimno, wieczorem zmarzniesz… Dobre sobie. Zmarznąć przy 25-30C… Woda ma też  25 -28C, u nas jest to letnia temperatura nagrzanego jeziora, taka lekko zupowata. Ja cała szczęśliwa się pluskałam i najchętniej bym nie wyszła, Młodociany dołączył do mnie z wyraźnym zbrzydzeniem i gnany tylko i wyłącznie poczuciem rycerskości (Majia, wracaj, nie idź głębiej, fale są dziś wysokie… To niebezpieczne!!!), szybko dostając dreszczy, telepawki i lekko sinego dzioba, tłumacząc mi, że mam natychmiast z wody wyjść, bo jest zimna i się przeziębię. Okiiii….
To właśnie słynna czarna plaża i rzeczona wysoka fala. A tego latania na miotle, tfuu, desce ze spadochronem mam ochotę spróbować :D Strażnik plaży (nie ratownik, tylko umundurowany strażnik plaży publicznej, który nie wyciąga z wody tonących, nie macha biustem niczym Pamela, nie lansuje się na wieżyczce i nie opala na hebanik kalifornijski - ale pilnuje prawa i sprawiedliwości na skrawku piaszczystego cypla) chyba dostanie zawału…:D
Ostatnio bowiem miałam z nim małą spinę. Na plaży znajdują się znaki – nie pływać, nie łowić ryb i nie coś dziwnego, niezidentyfikowanego plus dużo skomplikowanego tekstu chińskiego, którego czytać mi się nie chciało, bo to lektura na godzinę minimum. Nie pływać – spoko. Wlazłam zatem do wody po kolanka, siadłam sobie, żeby się schłodzić – i mi dobrze… Ze zdziwieniem zanotowałam rozlegający się koło ucha świst. Odwracam się, a tam pan strażnik mało płuc sobie nie wypluwa, stojąc w bezpiecznej odległości od fali i machając do mnie w sposób wysoce irytujący, znamionujący natychmiastową konieczność wyjścia z wody. Z gracją wieloryba wygrzebałam się, koszula kąpielowa (zwyczajowy zakaz eksponowania bikini skutkuje zakładaniem Tshirta i spodenek lub innego powłóczystego zawoju) oblepiła mi nieeksponowane bikini w sposób mocno  nie – niewinny i patrzę na pana strażnika plującego się po chińsku wzrokiem błędnej owcy. Nawet mi się go słuchać z uwagą nie chciało, tępe oczęta plus mokry podkoszulek zazwyczaj odnoszą lepszy skutek niż udowadnianie swoich racji w języku obcym.
- Czy mówię po chińsku -pyta pan strażnik, w zrozumiałej angielszczyźnie dalekiej od płynności. Kiwam głową, że nie. Pan zaczyna od nowa coś na mnie pyszczyć.
Odpowiadam mu tak szybko jak potrafię i z tak paskudnym akcentem, jaki tylko potrafię z siebie wykrzesać, że o co mu biega i mów pan po angielsku!. Pan traci rezon i głosem robota powtarza, że: ” Kaosiung City Government Regulation nowa edycja zakazuje…”
Ja na to- gdzie jest to napisane.
Pan pokazuje tablicę z krzaczkami.
- Ale ja nie rozumiem po chińsku, jak Kaohsiung City Council chce się ze mną dogadać, niech się wyprodukuje po angielsku, proszę ze mnie zejść, proszę pana.
- Ale tam są obrazki, proszę pani.
- Ano, są. Nie pływam, nie łowię ryb i nie robię nic podobnego do trzeciego znaka.   Wieć w czym rzecz?
- Ależ pani pływa!
- Pokazać panu pływanie? Ja sobie siedzę w wodzie, bo widziałam znak, że pływanie wzbronione.
- Ale pani nie wolno tego robić!
- A co, woda toksyczna?
Pan się zaczął poddawać, niestety, tę wyborną zabawę przerwał mi Max, który gnąc się w ukłonach przyleciał i zaczął przepraszać i coś tłumaczyć, więc straciłam przewagę, niestety – no i musiałam przyjąć na klatę, iż po pierwsze, mam się uczyć chińskiego, a po drugie, definicja pływania po chińsku zakłada wszelkie moczenie, nawet w wodzie po kostki. A trzeci znak to szeroko pojęte sporty wodne. Więc koleś ze spadochronem jeżdżący w prawo i lewo tuż pod strażnikowym nosem musiał mu nieźle działać na nerwy… Nic dziwnego, że zamiast kulturalnie spać, musiał na mnie podciągnąć nadszarpnięte ego…
No dobra, edit. Też zadziewam bluzę z kapturem. Ale tylko w klasie. Zaczął się bowiem okres szalejącej klimy z wiatrakami, gdzie temperatura w klasie mrozi krew w żyłach, na korytarzu z nóg zbija parno duszny młot regularnej aury. Oszczędni zazwyczaj tajwańscy nauczyciele w Wendzarniowskim Huayu ZhongXin hulają klimą za wszystkie czasy – bo darmowa, a w salach regularnych trzeba za tą przyjemność płacić… :D , więc efekt bywa- zabójczy. Marznie człowiek na kość patrząc na termometr pokazujący 30C… :D
Przesyłam troszkę ciepełka – i zapraszam do siebie, to nie jest tak daleko… :D
A jaką Ty masz wiosnę?

3 komentarze:

  1. Przepraszam wszystkich zmarzluchów i tych co z utęsknieniem wyczekują wiosny za moją kochaną kuzynkę, której bez trudu udaję się wk...(zdenerwować) człowieka.

    Zamiast robić porządek na balkonie, przygotować donice pod kwiatki ja zgarniam śnieg. Otaczający nas klimat to chyba faktycznie początek epoki lodowcowej. Niech ktoś znajdzie wiewiórę zanim jej poczynania skończą się tragicznie w skutkach...

    Czekam na te słoneczne poranki. Kiedy będzie mi dane zasiąść na balkonie przy kawie i rozpocząć dzień wygrzewając się w promykach "złotej gwiazdy".

    A póki co w dalszym ciągu siedzę w swetrze przy kaloryferze i przeglądam strony z piaszczystymi plażami i parasolkami.

    OdpowiedzUsuń
  2. ~Mantis
    24 marca 2013 o 23:44
    Kapryśną i leniwą. :D

    OdpowiedzUsuń
  3. ~Majia
    25 marca 2013 o 04:21
    Myślę, że z tą wiosną znalazłabym charakterologiczną nić porozumienia … :D

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...