czwartek, 28 marca 2013

Śniadanie na Tajwanie…

Kiedyś stworzyłam sukcesywnie rozbudowywaną listę tematów „życzeniowcyh” do opracowania. Każdy mógł mi podrzucić temacik, który szczególnie go interesował, a ja zadeklarowałam się go w miarę wyczerpująco rozwinąć.  Ponadto sama zapowiadałam – że o tym-i tamtym napiszę później. 
Efekt? Lista liczy sobie ze  30 pozycji, a ja ciągle nie mogę ukończyć i opublikować niektórych wpisów. Szczególnego pecha ma temat  jedzenia i np - wycieczki do Hongkongu, którą odbyłam w grudniu… Co zacznę w temacie dłubać, to skasuję połowę wcześniej napisanego tekstu, bo denny, nudny, dygresyjny, nie na temat, niezrozumiały itp. Twardo postanowiwszy, że póki tych dwóch nie skończę, nowe zagadnienia nie będą w ogóle rozpatrywane - dziś, natchniona dyskusją o mięsie z robalami i innych żywnościowych wynalazkach postanowiłam wreszcie oświecić każdego w kwestii zapychania przewodu pokarmowego.
 Zasiadłam i… wydarzyło się trzęsienie ziemi. Więc być może jednak rozważę kontynuowanie montowania notek, od których kontynuacji powstrzymuje mnie już nie indolencja a intuicja… :D
Wpis chciałam upstrzyć możliwie dużą ilością zdjęć, a tu zmoka. Śniadań nie fotografuję . Zatem wrzucam co mam, i nie będę robić nowych zdjęć, bo naprawdę nie ma czemu…
Przypomnę sobie, jak wyglądało śniadanie polskie Panny Madzi?
* Wersja A – kawa z mleczkiem lub bez mleczka, w zależności od tego, czy zmobilizowałam się do wyprawy do sklepu, czy też lenistwo/inne niecierpiące zwłoki sprawy wzięły górę. Do tego papierosek, dwa lub trzy. Plus trochę światła  bo tyle mam w lodówce, oprócz niewidzialnego pingwina, który zżarł wszytko inne…
* Wersja B – co zostało w lodówce… Czyli opcja sprzed ataku pingwina
* Wersja C – wypasione śniadanko, oparte głównie na mleku, owsiance, jogurcie, białym serku z warzywami i niewielkiej ilości chleba z padlinką, tfu, wędlinką
A jak wygląda to na Tajwanie?
* Wersja A – zaspałam, więc tylko kawa z substytutem mleka/ substytut kawy z substytutem mleka i sztucznym cukrem w płynie – zależy, gdzie kupuję
* Wersja B – nie zaspałam, więc do kawy j.w. dołączymy sandwicz z kotletem z kurczakowego cyca i rozmaitymi warzywami. Kawa pozwala nie zwrócić uwagi na nieco niecodzienne połączenie smaków, czyli słodki chlebek plus pikantna panierka kotleta. I przypominam sobie za każdym razem, gdy to coś spożywam, jak kiedyś z obrzydzeniem krzywiłam się na propozycję wsadzenia wczorajszego schabowego do kanapki…
* Wersja C – śniadanie spożywam towarzysko, ze znajomymi, odpowiednio wcześniej wstając etc, może wystąpić w dwóch wariantach, pseudo-zachodnim lub lokalnym.
Wariant 1 to na przykład – hamburger lub tościk w wielu odmianach farszowych:  z jajkiem sadzonym i plastrem smażonego mięcha lub „serem żółtym”, lub „masłem”  ( nieodmiennie ze słodką nutą w pieczywie, ostro trącącym cukiernią), do tego parówka podsmażana w jakiejś dziwnej panierce i nabijana na wykałaczki lub tzw talarki z kurczaka (coś jakby  stripsy z KFC, o których nikt nie potrafi powiedzieć, jaka to część kurzego odwłoka posłużyła do ich produkcji), żeby było zdrowiej i wonniej, wszystko umajone drobno poszatkowaną kapustą i cebulą.
Wariant 2 to bardziej tradycyjne opracowanie tematu najważniejszego posiłku dnia. Wedle znawców chińskiego metabolizmu, o poranku należy zapchać sobie arterie choler-sterolem dostarczonym przez: smażone pierogi z kapustą, smażone kluski- bułki parowe z mięsnym farszem lub naleśnik z omletem i mortadelą plus „ser żółty” i – cebula lub szczypiorek w ilościach zdolnych to wyprodukowania takiej ilości gazów bojowych, że połowę Korei Północnej wybije sama, jednym solidnym beknięciem.
Wszystko konsumowane – uwaga – ze styropianu (alias „z laptopa”) lub z woreczka foliowego (wersja „na wynos”), zwłaszcza zupy i kanapki ciepłe. Osobiście mnie to nieco brzydzi, nie lubię atomów plastiku w spożywanym żarciu - ale Tajwańczykom nie przeszkadza. Argument o zaparzonym toście i rozmiękłej bułce zupełnie nie trafia. Aha, spożywane pałeczkami. Pochwalę się – uczyniłam znaczące postępy w tej dziedzinie. Na początku pobytu bowiem zupełnie nie wiedziałam jak te bambusiki chwycić, jak nimi operować, i jadłam jak ostatni ułom. Wstyd, hańba, poruta i siara… Ale już mi przeszło :D  nawet komplement mi się zdarzyło zaliczyć (nie wiem na ile kurtuazyjny, a na ile prawdziwy).
Do tego herbatka z mlekiem. W Polsce tzw bawarkę dałam sobie wcisnąć dwa razy. Pierwszy i ostatni. Natomiast tu smakuje mi wybornie. Może dlatego, że nie dają tu normalnego mleka, od którego robią się kożuchy? Tylko sypia taką sproszkowaną atrapę substytutu , w związku z czym należy kubkiem przed otwarciem solidnie potrzepać? BTW, kubki są tu foliowane od góry, bardzo wygodny wynalazek  nic nie chlapie, nie rozlewa się w torebeczce – zaiste, rewelka. Teraz mi tak do głowy przyszło, że mój zaiste cudowny rozrost klatki piersiowej, alias nowiuteńkie ”zderzaki” które dotąd funkcjonowały w modelu „naleśnik”(nawet po utyciu) to efekt właśnie tej mleczno herbacianej diety. Okres  burzy hormonalnej wieku dojrzewania mam już za sobą od pewnego czasu, a coś mi się kojarzy, że chyba wedle mądrości ludowej ten napitek właśnie odpowiada za porost biustu i przyrost pokarmu u mam karmiących…
Efektem regularnego spożycia właśnie takich porannych posiłków – jest mój skok gabarytowo-masowy, z 50 do 65 kilogramów.
Teraz popastwię się nad poszczególnymi składnikami menu:D
* ser żółty
Zasługuje na szczególną wzmiankę, z wielu względów. Wielbiciele cheddara, edamera i innych żółtych, dziurawych śmierdzieli będą na Tajwanie solidnie zawiedzeni. Ser żółty jest bowiem koszmarnie drogi, kilogram można nabyć za równowartość ooło 150 PLN. Nie jest to jednak jedyny minus. Kolejnym niemiłym zaskoczeniem jest – jakość tegoż produktu. Konkretnie, za kupę kasiory otrzymujemy jadowicie żółty twór, przypominający w badaniu organoleptycznym  jako żywo serek topiony, albo to plastrowane paskudztwo z Hochlanda, ewentualnie inną biedronkową podróbę…
*mleko
Występuje z zasady w dwóch rodzajach – w obrzydliwym proszku, i jeszcze paskudniejszym płynie. Jest słodkawe, podobne do śmietanki do kawy tylko z lekką nutą skondensowanego, dosmaczonego mleka z tubki (alias ukochanej, najlepszej i jednynej pasty do zębów). Szklanka mleka prosto od krowy to na Tajwanie rarytas, kosztuje chyba piątaka na specjalnej turystycznej farmie, gdzie mają krowy, koniki, kozy i króliki, które można zobaczyć z bliska, pogłaskać i pokarmić. Litr pseudo-mleka w płynie – 8.50PLN. Puszka mleka w proszku – od 60PLN w górę.
* ser biały
Rzadki, kremowy twarożko-jorgurto-serek homo, oczywiście – cukrowany w sposób przekraczający granice dobrego smaku. Produkt kolekcjonerski. Cena wprost proporcjonalna do powszechności występowania.
* masło
Żarówiaście żółte coś, w odcieniu wpadającym w pomarańcz, jednoznacznie identyfikującym margarynę. Cena – oszałamiająca, bo to ponoć masło. Chyba dla tych, co masła nie jedli… To tak, jakby wciskać góralowi mokry i przesolony falsyfikat wyprodukowany z mleka krowiego, twierdząc  że to najprawdziwszy oscypek (znam ze słyszenia przypadek górala, który za takie oszustwo mało sprzedawczyni zębów nie wybił…). Smak tajwańskiego masła? Margaryna „Smakowita” czy inna „Palma”, jednoznacznie woniejąca olejem. Być może zawiera śladowe domieszki mleka.
* chlebek
Czyli waciane, białe niewiadomoco, w smaku żywcem przypominające drożdżówkę marketowej jakości, a przy tostowaniu wydalające intensywną woń ciastka, karmelu i chemikaliów. Oczywiście, w smaku – obowiązkowo słodkie. W połączeniu z parówką udającą kiełbasę i mortadelą zastępującą salami, oraz keczupem, smażoną i zieloną cebulką oraz atrapą sera – robi niezapomniane wrażenie jako „pizza”. Włoch by chyba eksplodował na miejscu po zjedzeniu, bynajmniej nie z zachwytu… Całe szczęście,  istnieją na Tajwanie małe piekarenki, produkujące piekielnie drogi (15 PLN/bochenek) tzw chleb niemiecki, zbliżony do naszego normalnego codziennego pieczywa pod względem smaku i konsystencji. Nie powinno zatem dziwić, ze przybysze znad Wisły i innych normalnie karmiących krajów planując dłuższy pobyt – kupują machinę do pieczenia chlebka z instantu. Nie wiem na ile jest to zdrowsza alternatywa ( bo piecze się go z gotowej mieszanki, do której trzeba tylko  dolać wody i włączyć cykl), ale na pewno smaczniejsza…
* drożdżówka
Chcąc wrzucić na ząbek coś słodko-śniadaniowgo można się paskudnie naciąć… W pozornie niewinnym ciastku może czyhać bowiem farsz tak paskudny, że już nigdy nie popatrzysz w stronę półki z łakociami bez profilaktycznego zasłonięcia dzioba dłonią, aby przeczekać gigantycznego kozła, który właśnie wywija twój żołądek… Co udało mi się – jako naprawdę wielkiemu cukrusiowi i łasuchowi – zakąsić? Ano – masę jajeczną, która wygląda jak budyń, ale niestety nim nie jest… bardzo niestety. Oleistą czekoladę. Ciasto w ciemniejszym kolorze, udające czekoladę. Szczytem wszystkiego była buła z zielonym środkiem, o smaku jakoby zielonej herbaty (mi zalatywała jednak bardziej płynem do naczyń lub mydłem kwiatowym) z kulką  marmolady, która to marmolada zawierała w sobie jeszcze pestkę. Bo miała być niby wiśnią.
* wędlina
Najpierw była jadowicie malinowa mortadela, zwana nie wiedzieć czemu szynką. Potem były nieco mniej oczojebne, ale równie sztuczne koloryzowane parówki. Potem jakieś pulpety mięsne. I gdy już rozważałam serio przejscie na przymusowy wegetarianizm – znalazłam normalną polędwicę w plasterkach. Z przyprawami. Całkiem znośną, jasnoróżową,  spełniającą europejskie normy zasolenia, koloru  konsystencji i smaku. Taka – powiedzmy sopocka, z półki do 25zł/kg. Tyłka nie urywa, ale zjeść się da. Nie wiem tylko czemu serwują ją – uwaga – z glonem, na makaronie instant okraszonym jajem wbitym do wrzątku (zowie się to chyba” jajo w szklance”, a tu raczej – jajo w misce), w dodatku zalane zupą koloru pomarańczowego, o swojskiej nazwie „borshtch”.
OK… starczy marudzenia. Kolejny wpis żywnościowy będzie – albo o obiadach, albo o tym, co na Tajwanie warto zjeść :DŻeby nie było wątpliwości, na czym mi tak krągłości się wypełniły :D przy czym od razu mówię – znalazłam swoją niszę ekologiczno- żywnościową, i nie głoduję.


4 komentarze:

  1. Ubawiłam się niesamowicie czytając o Twoich podbojach kulinarnych. I doszłam do wniosku że aby przeżyć nie tylko na Tajwanie ale na całym azjatyckim kontynencie trzeba być wszystkożernym - jak Ty. Ja bym padła z głodu :D
    Zapewne gdybym była tam z Tobą wyglądałybyśmy jak "Flip i Flap" i to Ty byłabyś odpowiednikiem grubego. Rozważam przyjazd w odwiedziny do Ciebie w ramach diety. Byłaby to zapewne skuteczna terapia. Schudłabym w tyłku i jednocześnie w kieszeni. :D
    Specjały jakimi się stołujesz to jakiś hardcore. A już słodycz w postaci bułki zielonej w środku nadzianej czymś bliżej nieokreślonym mającym robić za wiśnie!!! WTF??
    Myślałam w pierwszej chwili że na zdjęciu jest bułka o której zapomniałaś i po dłuuuuugim czasie skądś ją wyciągnęłaś, a ona zmieniła ubarwienie na 3 fazę zapleśnienia z widocznym jądrem grzybowym ;)
    Co do spożywania mleka w celu uwydatnienia przedniego zawieszenia - w Twoim przypadku chyba naprawdę zadziałało. Sprawdź lepiej jego skład żeby się nie okazało że razem z mlekiem dostanie Ci się jakaś zygota :D
    Chyba zaczynam doceniać smaki naszych krajowych produktów. Pewnie połowa z nich opiera się na rozpowszechniającym się składzie z palety GMO.
    I przyglądając się temu bliżej "winą powiększającej się liczby waginosceptyków są rzeczywiście kurczaki nafaszerowane nadmierną ilością hormonów" jest w tym jakaś logika.
    Nie ma pewnie już ani pół produktu naturalnego - no może te z przydomowego ogródka, ale pewnie w nich też coś "siedzi" np. tona ołowiu.
    Wracając do prezentowanych przez Ciebie pokarmów pozostanę przy tradycyjnej kuchni. I zapewne gdyby przyszło mi wyjechać na dłuższy czas w Twoje strony - jedna walizka zawierała by różnego rodzaju: konserwy, weki itp. A w bagażu podręcznym tyle pieniędzy ile się zmieści...

    PS. Czekam na moje tematy z listy 30.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ~Majia
      8 kwietnia 2013 o 05:04
      Agunia, do wszytskiego idzie sie przyzwyczaić. Jak chcesz jeść po europejsku – masz McDo, KFC, oraz zupki Vifon, dokładnie takie jak w domu tylko w szerszej gamie zapachowej.BA! Jak pojedziesz na północ to i gołąbki, i żurek, i żołądkowa gorzka, i barszcz z uszkami i pączki i ruskie pierogi… Bułka jest OK, smakuje mi :D
      Nie wiem co oni dodają tu do mleka, bo w PL piłam litrami, bez takich efektów… Chyba że to kombinacja z herbatą i brązowym cukrem/kostkami lodu…? Pomyślę nad tym i będę zbijać fortunę na płaskobiustych aspirujących do rozmiaru kształtnych i radosnych pomarańczek!!!

      Z twoich tematów to już kilka było :D jakbyś nie zauważyła…

      Usuń
  2. ~Mantis
    29 marca 2013 o 20:57
    Kiedy pacholęciem byłam, uczono mnie, że zielona bułka to raczej do jedzenia się nie nadaje. Gdybym jednak była w tak egzotycznym kraju, jak ty, to chętnie bym popróbowała tego,czy owego. Strasznie mnie taka mieszanka smaków i obyczajów ciekawi. :>
    A sushi, w Wielki Piątek, pasuje jak najbardziej!
    :)

    OdpowiedzUsuń
  3. usmialam sie do lez.. znajac troche azjatyckie nawyki kulinarne, postanowilismy,tym razem, zamiast wynajac hotel ze sniadaniem ktorego i tak bysmy nie jedli, wynajac mieszkanie, gdzie bysmy mogli sami sobie sniadania robic..no i byla kitchenette, ale potem - zakupy .. cala poezja... oczarowana iloscia i ksztaltami buleczek na poleczkach, lapie sie za (zyje we Franci, wiec mamy nasz tzw.chlebek z czekolada, rogaliki itd, tradycyjnie na sniadanie) "chlebek z czekolada" - ten sam ksztalt, ten sam kolor, nawet z koncowek widac bylo resztki wykapiajacej czekolady..mmm..jednak, przezorna, raczej niz nieufna, pytam o potwierdzenie "to jest ten chlebek czekolada, tak ?" .....panienka, na szczescie nieco po angielsku mowiaca, patrzy sie mnie z wielkim zdziwieniem - "z czekolada ?? nie.." ja : to co to jest w srodku, to ciemne, co kapie, koloru czekolady !!!???" - "to ? - to jest RABBIT !!!! " no pewnie, kazdy glupi wie ! no i niestety, zarlismy slodkie buleczki, dziwne, drozdzowe lub nie, a z czym ?? wolelismy czasami nie wiedziec. Ale to rozdzial "sniadanie", bo jesli chodzi o kuchnie na Tajwanie - kolacje i obiady - uwielbiam! No ze rzeczywiscie, ma sie czesto wielkie momenty takiej samotnosci..powiedzmy intelektualnej, tak olbrzymia jest czasami przepasc miedzy naszymi przyzwyczajeniami, nasza skala wartoscia - to dobre, to nie dobre - wartosci utartych w tradycjach, przekazywanych od wiekow, bezwiednie i naturalnie, ktore nam wyksztaltowaly i smaki i przyzwyczajenia. I chyba najwieksza nauka jaka mozna wyciagnac z podrozy - to ze trzeba sie wyzbyc tych swoich, utartych, nabytych bezwiednie, skal wartosci. Trzeba patrzyc sie na ten "nowy swiat", jak noworodek, ktory dopiero na swiat przyszedl. Nowym, ciekawym okiem. Bez zadnych tendencji do oceniania, oszacowania, sadzenia itd. Tak staramy sie postepowac, choc czasem, mimo wszystko, sa opory, bo niestety, jestesmy 60 letnimi "noworodkami", wiec mimo wszystko....tak ze, niestety, przyznaje sie, nie moglam zjesc w Meksyku grilowanej szaranczy, szaszlyczkow ze skorpionow w Thajlandi czy na Tajwanie "swinskiej krwi".. co moj syn mi tlumaczyl namietnie, ze to jak kaszanka, ten sam smak, przeciez, to prawie to samo .. ale ja, widzac taki blok miekawy jakiejs niby galaretki ciemnawej, i slyszac slowo "krew"..nie bylam w stanie.. ale kuchnia tajwanska, jak mowilam, jest wspaniala, i to inny rozdzial. smacznego !

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...