piątek, 8 marca 2013

Czekam wiosny…


Dopadło mnie chyba przesilenie marcowe, objawiające się mniej więcej typowo po kobiecemu:

Nie oszukujmy się – zeżarłwszy tonę czekolady, tonąc we łzach niemal pogryzłam koleżankę… Bo TAKKKKK! PMS to pikuś… Coś należało zatem zrobić, by stan rzeczy zmienić, zanim wybiję pół populacji Kaohsiungu ( a miałam takowe marzenia, oj miałam… o malutkim granaciku i łubudubu… albo o zgrabnym wynalazku inżyniera Kałasznikowa i filmowym zapasie pocisków… i dużej ilości azjatyckiej krwi pryskającej po ścianach). Zatem piję rumianek – bo mi smakuje i chodzę na spacery.  Powinnam do tego głęboko oddychać, ale jakoś brak mi odwagi solidnie sztachnąć się ożywczą mieszanką mutagenów i innych substancji słabo rozcieńczonych tlenem. Pewnie rozluźniłoby mnie to dogłębnie…
Okolic spacerowych mam kilka. Pierwsza to park wokół krematorium, z 4 świątyniami. Chwilowo go unikam, bo odbywają się tam jakieś religijne zamieszania i wali kadzidłem z każdej strony. I to nie jest delikatny zapach, uświetniający mszę wielkanocną i redukujący nieco zapaszek naftaliny unoszący się z wyjętych z szafy, odświętnych babcinych futer. Tu rządzi zawiesista chmura wielorakich woni, przed którą wieją nawet komary…
Jezioro Złotego Lwa i okoliczne świątyńki. Krematorium nie weszło w kadr






Park numer dwa zawiera – parczek właściwy, jezioro, dwie wieże (atrakcja turystyczna – włazi się paszczą smoka, wyłazi spomiędzy tygrysich zębów), świątynie buddyjsko-daoistyczną i daoistyczno-buddyjską, świątynię Konfucjusza (i pomyśleć, że to właśnie Konfucjusz i jego uczniowie tępili dao/taoistów za „ciemnogród intelektualny i hołdowanie zabobonom… a teraz ma śliczne ołtarze, w których masowo oddaje się mu cześć religijną…) oraz miejsce tuż przy drodze, gdzie można napić się prawdziwej kawy. Nie fałszowanego instantu, tylko siekierzastej małej czarnej, z ziaren palonych na miejscu, z ubitym na gorąco mleczkiem.


W parku numer 2 znajduje się (uwaga- niespodzianka!) świątynia… Świątynia poświęcona jest bogini miłosierdzia Guanyin, posiada znaczną ilość kolorowych dekoracji i plastikowo  wyglądających posążków z betonu i ceramiki. Szwenda się po niewielkim świątynnym pseudo-dziedzińcu z wieżyczkami -pagodami i alejkami zatrważająca ilość turystów, w przeważającej ilości z Chin Ludowych. Turystów tych poznać łatwo po niezbyt ładnym ubiorze ( w nieco staromodnym stylu, kroju i kolorystyce– przy czym nie są to tradycyjne chińskie kaftany, sukienki qipao czy inne jedwabne kubraki tylko zwyczajne stare ciuchy), jeszcze mniej ładnym zapachu i wyjątkowo głośno prowadzonych konwersacjach. Mówiąc krótko – drą japy, bez względu na miejsce i czas. W samolocie też – nie będą wstawać, żeby pogadać, tylko pokrzykują dziarsko przez 20 rzędów… Zabawa pełną gębą :D
Ale – oprócz Chińczyków, znajdują się tam – żółwie. Wszelkich gabarytów (od kapselka z piwa po solidną tackę), rozmaitych odmian kolorystycznych, pływające, pełzające i prezentujące żółwie sztuczki :D Gdyby ktoś miał problem z dostrzeżeniem: to koło czerwonej strzałki, przycupnięte na siatce – to są żółwie, które z natury naprawdę dobrze się wspinają, w co ciężko uwierzyć, póki się nie zobaczy ewidentnego potwierdzenia w/wym wyczynu,
Na żółwiach zwanych u mnie w domu pieszczotliwie „gadziną” lub „skorupiakami” mogę się zawiesić solidnie. Sama kiedyś dawno odchowałam wraz z bratem 4 takie żwawe kapselki, stanowiące żywe zaprzeczenie stereotypu powoli drepczącego opancerzonego leniucha. Tu akurat upozowały się raczej statycznie, wyciągając ku słońcu szyje i płetwiaste łapy.
Po południu przełażę na drugą stronę Rzeki Miłości, czyli nieco czyściejszego niż kiedyś (ś)cieku wodnego, do nowo powstałego Wetland Park, czyli parku krajobrazowego i tematyce mokradłowej.
Są tam mosty wiszące i drzewa, które kiedyś zaczną dawać cień. Na razie - wszystko na powierzchni 12 hektarów pokryte jest lekko przypaloną w słońcu trawą, drewnianymi ścieżkami edukacyjnymi i rozlicznymi tablicami informacyjnymi. Ale i tak jest zajebiście, chociaż bunkrów nie ma :D  A, są jeszcze altanki, niestety ciężko z nich skorzystać, bo okupują je babcie z dziećmi i migdalące się pary, ale – niech się migdalą na zdrowie :D
Wszystko to zasilane jest wodą z AiHe, czyli Rzeki Miłości, która uchodzi do morza, i faluje w rytm przyboju i odboju, w porządku dobowym. A wiadomym dowodem na morskość falującego błotnistego bajorka na pseudomokradłach są – meduzy. Które też falują zresztą.
Skąd pomysł na wyłysiałe mokradła? Wcześniej mieściły się tam slamsy i ruiny. Jednakże pucołowata burmistrz miasta Kaohsiung wpadła na to, iż niestety jeden z największych portów na świecie zaczyna nieco podupadać, z racji przejęcia pałeczki cargo przez Hongkong, Szanghaj, Qingdao, Dalian, etc (wszystkie po czerwonej stronie Morza Chińskiego, Wschodniochińskiego i Południowochińskiego). Co zatem zrobić? Jak nie ma turystów -robotników i marynarzy, to zaprośmy turystów zwykłych! I zaczęła się era „wielkich wydarzeń” i atrakcji turystycznych, pokroju właśnie odnowionych staroci, wiosek folklorystycznych, oraz np World Games, o których ja nie słyszałam wcześniej – a to takie jakby Igrzyska Olimpijskie, tylko z mniej tradycyjnymi dyscyplinami (włączając w to – spadochroniarstwo, wspinaczkę, frisbee, wrotkarstwo, rozmaite dyscypliny piłko-podobne, pływanie z monopłetwą, kajak-polo i inne, nieuwzględnione przez MKOI ). W 2007-8 roku, przed wspomnianymi zawodami, miasto ogarnęła gorączka budowlana, slumsy zburzono, mieszkańców wysiedlono aby nie psuli obrazu metropolii – a na miejscu ich chatynek ku pożytkowi społecznemu zbudowano z rozmachem park. Zaprojektował go nie- Azjata, więc park ma rozmiary parku, a nie boiska do kosza z jedną alejką dookoła :D – bo takie właśnie skwerki królują np w mojej okolicy. Jest gdzie pobiegać – nie tylko. Ale o tym – kiedy indziej…

PS. Kto wie jaka meduza jest w dotyku? No, mokra i żelowata, ale taka niezbyt gąbczasta tylko jędrna i sprężysta.  Dotykałam… Trzeba było ratować od niechybnej śmierci przez zadeptanie na trawniku, na który się meduzy pchały namiętnie
A kto wie jak smakuje meduza? Ja będę wiedziała… Już niedługo… Meduza spreparowana to lokalny przysmaczek… Ponoć smaczne. Witamy w Azji, tu nie ma niejadków.

2 komentarze:

  1. ~Agga
    21 Marzec 2013 23:11
    Wpis interesujący – trafił we mnie swoim tematem ze względu na zagospodarowanie przestrzenne.
    Nie wytłumaczyłaś tylko co Cię tak niemiłosiernie wk…..ło??
    Po żółwiach nie spodziewałam się tendencji wspinaczkowych, ale skoro one dają radę to może w końcu ja też spróbuję :D
    Magda wśród meduz….niezły obraz.
    Ale powiem Ci co najbardziej mi się rzuciło w oczy na tym zdjęciu – Twoje zderzaki :D Sprzyja Ci pobyt na Żółtym kontynencie albo modlisz się za każdym razem kiedy jesz (a jesz pewnie sporo): Boże spraw żeby poszło w cycki!! I działa!!
    A co do jedzenia meduzy – ja nie wiem Ty to chyba nie masz tego ośrodka odpowiadającego za wizualizację.
    „Meduza – jedyne stworzenie które nie posiada mózgu”

    OdpowiedzUsuń
  2. ~Majia
    22 Marzec 2013 01:43
    Ale meduza jest smaczna, taka żelka…
    W cycki poszło, oj poszło. Całe szczęście w tym ujęciu zasłaniają fałdy przestrzenno-przestrzenne w okolicy, gdzie kiedyś miałam talię i wielką d…
    Etap figury wyścigowego pogrzebacza mam w każdym razie za sobą. 50 kilo pożegnałam już dawno, 6 z przodu.
    Przypomniało mi się jak twoja mama zadzwoniła raz do mojej: Przekroczyłam 50 kilo! A to był chyba 6 miesiąc ciąży :D
    A jak twoje chudnięcie? I moje? Co szykujesz do jedzenia na mój powrót?

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...