Choć bardzo zajęta, nie mogłam sobie odmówić sprawdzenia, co nowego w jednym z moich ulubionych punktów Kao, czyli "Artystycznym Nabrzeżu Pier2 Art Center".
W poniedziałek po szkole rączo niczym gazela popędziłam nad morze, licząc że dzień powszedni i w miarę wczesna godzina oszczędzi mi nadmiarowego zagęszczenia ludności. Przypominam - Tajwańczycy wszytsko robią stadami, hordami i czeredami, i spacer w Pier2 może zmienić się w ocieractwo ze szturchactwem.
To zdjęcie z soboty:
Udało mi się w ten ponieziałek trafić wyjątkowo korzystnie- akurat pracownicy Pier2 kończyli rozkładanie dekoracji mającej uświetnić organizowaną tu konferencję na temat współczesnego wzornictwa i sztuki przemysłowo-kontenerowej. Zatem figury były już ustawione, ochrony brak, ogrodzeń i taśm mających zniechęcać plebs od zbyt bliskiego obcowanie ze sztuką też jeszcze nie zamontowano, dodatkowo dzieciaki z pobliskiego gimnazjum i podstawówki odziane w kolorowe mundurki robiły za fajny element dodatkowy, wdzięcznie pozując. Natrzaskałam fotek co niemiara, słońce w zenicie mi sprzyjało, dzień był bezchmurny...
I wiecie co?
Psiakrew, zaraza, franca, mór i trąd - wychodząc z domu nie sprawdziłam, czy mam kartę w aparacie. I - rzecz jasna nie miałam...
Rozpaczałam nad tym faktem tak łzawo, rzewnie i skutecznie, że o 20 Młodociany się poddał i stwierdził, że on też chce zobaczyć te dzieła wiekopomne, drobiazgowo przeze mnie opisane w najdrobniejszych detalach - i w związku z tym we wtorek zaraz po jego egzaminie jedziemy do portu, a on użyje wszytskich swoich zdolności i umiejętności aktorskich, żeby zastąpić dzieciaki z podstawówki a charakterze tła itp itd.
Zatem dojechaliśmy.
Przywitały nas... może nie dzikie tłumy, ale pewny tłok, w tym panny młode wykorzystujące scenografię do najnowszego rodzaju ujęć w albumach ślubnych i studenci w togach, robiący sobie pamiatkowe zdjęcia do albumów z okazji niebawem planowanego zakończenia studiów. Figury były już w sporej części ogrodzone, w tłumie pelentali sie "znaffcy sztuki" i "krytycy" oraz ochrona - co nieco psuło beztroski klimat obcowania.
Przybywających witał wesoły renifer, ochrzczony "Formosan Deer" czyli jeleń azjatycki, zwany też sika. Oryginalna, tajwańska sika wygląda tak -
Wiem, mizerna i rachityczna, ale na Tajwanie wszystkie zwierzątka są jakieś karłowate (oprócz karaluchów-kosmitów, KLIK). Natomiast artystyczna wizja prezentowała się już znacznie bardziej okazale:
I z uwagi na rozwiązania kolorystyczne oraz zwłaszcza szeroki uśmiech mogłaby swobodnie reklamować tak zwane produkty kolekcjonerskie oraz pewne owoce i liście znane z zielnika gimnazjalisty...
Obok rogacza przycupnęły "Trzy owieczki" tego samego autora, pochodzącego z Taizhong Hung Yi, którego cała twórzczość jest właśnie taka ... radośnie kolorowo-folkowa. I gdyby dało się kupić miniaturki powyższych/poniższych (i innych) prac pana Hung... to w tym momencie zamiast pisać bloga, lekceważyłabym bezpieczeństwo podczas trzęsienia ziemi tudzież zapisy umowy najmu - i przybijała młotem pneumatycznym do żelbetowej ściany półeczkę na owe cuda.
Trzy owce to tradycyjny chiński talizman dla osób zakładających własny biznes, bowiem według lokalnych wierzeń i przesądów przynoszą bogactwo. A że statystyczny Chińczyk niezależnie od stanu posiadania napalony jest niczym wiewiór na orzechy na więcej pieniąchów - to i wabiki na boga od bogactwa oraz powodzenia stawia się okazałe, wielkie, wystawne i oczojebne. Tak na wszelki wypadek, aby sąsiadowy, bardziej kolorowy, nie zwabił czasem więcej "prosperity"... Nie będzie zatem dziwiło, że owe baranki w kraśne kropki, szalone ciapki, tęczowe maziaki i srebrzono-złocone kwiatuszki zostały sprzedane jeszcze przed otwarciem wystawy, gdy jeszcze gorące zjeżdżały z taśmy produkcyjnej :D
Na ratunek oczom strudzonym eksplozją kolorów i deseni przyszedł struś. To znaczy, chyba struś, bo tytuł "NO! Uncle Long" jest dosyć wieloznaczny. Albo mglisty... No dobra, jestem w stanie załapać powiązanie między rozpaczliwym nie, strusiem chowającym głowę w piasek, torpedą... Ale już Wujek Długi w tym wszystkim mnie przerasta...
Ogólnie głowienie się nad interpretacją i ukrytym znaczeniem dzieł zawsze mnie fascynowało. Na przykład symbolika kolorów, kształtów, kwiatów potrafiła z martwej natury z powidłem wyczarować historię miłości, zdrady, spisku i jeszcze PIN do bankomatu oraz przepis na kruche ciasteczka...
Oprócz- według mnie inspirowanych rosyjskimi wydaniami baśni- malowideł na owcach i jeleniu, słowiańskie akcenty pojawiły się w postaci zardzewiałego Światowida w wersji "transformers" i choinki złomowo-nurkowej. Tak jak wspominałam - my, Słowianie kolonizujemy Daleki Wschód wytrwale i przebiegle, niczym piata kolumna rasowych dywersantów, w dodatku zboczeńczów. Patrz idol Boobsman oraz cycki tej tam od picia mleka...
Kwietnik na palmy albo bardzo wysokie kaktusy w postaci kółka graniastego, mocno skorodowanego wpisywał się w popularny na Tajwanie trend "recyklingowo-złomingowy", lansowany na polu na drugim końcu powierzchni wystawowej. Z kolei "Las tropikalny zimą" bynajmniej nie kojarzył mi się z lasem jakimkolwiek, a z koszmarem elektryka szukającego bezpieczników, lizakami świąteczno-odpustowymi (ech, te cukierki poduszeczki z nadzieniem z odpustu w Mogile) i ewentualnie, w ramach konotacji zimowo-dendrologicznych, nurkową choinką... Może zarządca któregoś z wiodących zbiorników (Jaworzno, Zakrzówek, Hermanice) zdecyduje o zatopieniu takiej oto atrakcji, aby sąsiadowały z samolotami, autobusami, łódkami, radiowozami, smokami wawelskimi, komputerami, Marianem i innym utopionym ku radości podwodniaków szpejem?
Spore zainteresowanie budził "Biedronkowy Superman", natomias sensu i idei towarzyszącej jego białemu sąsiadowi ochrzczonemu "Człowiekiem z Miedzi" - już nie umiałam wykonfabulować.
Z innych eksponatów... Szczególnie spodobały mi się zabawy ze światłem. Na przykład takie lampki chętnie postawiłabym sobie na półce - pomimo, że jako oświetlenie są średnio praktyczne (jako odporna na tryndy betonowa cegówa uznaję tylko i wyłącznie żyrandol jako główne żródło jasności oraz lampkę do czytania, oświetlającą jedynie zeszyt/książkę. Pozostałe - czyli punktowe oświetlenie wszelkiego rodzaju bezmiernie mnie irytuje. Przerabiałam nastrojowy salon z ośmioma lampami porozstawianymi po kątach - i nie było to miłe doświadczenie).
Pinokio kiwał główką i nosem, a żarówkowe cherubinki prowadziły migający dialog, a w tle sączyła się dziwna nuta złożona głównie z mechanicznych i elektronicznych popiskiwań tudzieź skrzypnięć.
Dłuższą chwilę gapiłam się w machinę do robienia zorzy polarnej. Prawdziwej zorzy jeszcze nigdy nie widziałam (chyba), ale nie ustaję w nadziei, że w końcu ujrzę. Wszak zdarza się mi bywać za kołem podbiegunowym także zimową porą - niestety (albo całkiem szczęśliwie), nie w porze najdotkliwszego chłodu i najdłuższego dnia. Jako ciekawostkę dodam, ze Młodociany w ogóle tą sztuczną zorzę olał, i stwierdził że szkoda jego młodego zycia na gapienie się w takie coś. Oraz, że na zdjęciach wyglądała znacznie lepiej. Wierzę, że którejś zimnej nocy spod kołdry wywabi mnie nierzeczywiste światło i taniec zielonych wstęg na rozgwieżdżonym niebie i w seledynowej poświacie będę się nurzała póki nie zmarznę na kość...
Jeszcze jedna zabawa światłem i cieniem oraz surowcami wtórnymi. Całość "abażura" wykonana jest z chusteczek higienicznych, i rzuca migotliwe, tańczące cienie na ściany dookoła. Młodociany chwilę bawił się w teatr sylwetek, a potem odwrócił się i tylko westchnął - oooo, sooooo spoooooky. Faktycznie - koronka złożona jest z setek masek-wykrzywyionych upiornie twarzy z horrorów i koszmarów oraz obrazu Edwarda Muncha. Creepy.
Ogłaszam mały konkursik. Na propozycję polskich wyrazów, którymi mogłabym zastąpić sensownie to upierdliwie czepliwe creepy&spooky, które nie chce się ode mnie odczepić od Halloween. Proszę o pomoc, bo samej przed sobą jest mi głupio, że pomimo sympatii do języka ojczystego oraz jego bogactwa muszę posiłkować się slangiem gimbazy i inymi pokemonami...
CDN już niebawem - będzie trochę legend, trochę tradycji i trochę kiepskiego porno, na okrasę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz