Tajwan nieco stemperował mą aspołeczność - do tego stopnia, że złamałam się w kwestii użytkowania międzynarodowego portalu społecznościowego. Wcześniej bowiem z uwagi na pewne okoliczności biograficzne usunęłam konto z naszej-klasy (gdzie chwilę zadawałam szyku, może i nie focią pod palmą, ale za to z samolotem, a co!). Niestety, szybko okazało się, że na Tajwanie bez konta na fejsie człowiek nie istnieje...
Przykład?
Gdzie załatwiane są sprawy uczelniane i komunikacja na linii koledzy z klasy tudzież profesor? No zgadnijcie, gołębiem pocztowym czy może mailem? Ależ kto by się kłopotał mailami, jak można stworzyć grupę zamkniętą i mieć kontakt na bieżąco, przez smartfona...
Aplikacja na rządowe stypendium - i co jest WYMAGANE? Dwa adresy mailowe ( w tym uczelniany) i konto na portalu z pejsem.
Zatem w końcu na Tajwanie rozpoczęłam korzystanie z Katarzynowego FB (wspólny pokój, wspólny komputer, wspólni znajomi - to i konto wspólne, ktoś zdziwiony?), a potem założyłam swoje własne. Znajomych mam na nim niewielu - trochę powyżej setki (lista regularnie przeglądana i aktualizowana in plus i in minus) i użytkownikiem jestem dość słabo aktywnym. Mało lajkuję, mało udostępniam, mało komentuję słit focie, od czasu do czasu podniosę ciśnienie znajomym jakąś wypasioną focią z tropików, jak to się jakoby bawię lansem baunsem i awansem.
Tajwańczycy do fejsbuka mają stosunek zgoła odmienny od mojego. Dziennie zmieniają status pierdylion razy, foci wrzucają bazylion na godzinę, znajomych mają hordy... I od tego się zaczęło. Każdy świeżo poznany człek, z którym zamieniłam niewiele więcej ponad "Nihao", albo taki co tylko był ze mną w tym samym miejscu na jakimś wydarzeniu towarzyskim typu pospólny obiad, na który zaciągnęła mnie jakaś koleżanka - koniecznie chciał sobie podnieść ranking towarzyski i dodać światowości za pomocą dodania białasa do listy znajomych.
Zaczęłam zatem odbierać dosyć sporo zaproszeń od ludzików opisujących swą tożsamość krzaczkami. Na początku, kiedy jeszcze chciałam być miła i grzeczna (kac moralny po pierwszym pobycie, kiedy to osoby mało mnie znające publicznie i w szerokim gronie własnych znajomych zarzucały mi chamstwo, buractwo, brak ogłady i ogólną zgniliznę moralną), przyjmowałam jak leci. Zwłaszcza, że wszyscy Chińczycy, Chinki, Tajwańczycy i Tajwanki są mniej więcej tacy sami. Imiona i nazwiska mają na fejsie wykrzaczone, a mi przedstawiają się łatwiejszym do ogarnięcia English name, najczęściej podobnym do chińskiego chyba tylko po solidnej dawce halucynogenów. No to -przegląd profilu i szukanie stycznych punktów. I klik, witaj w klubie znajomych. Ale...
Najpierw okazywało się, że choć mamy "wspólnych znajomych", to zaprasza mnie do grona jakiś szczególnie upierdliwy bot reklamowy, albo wręcz wirus. A potem...
Pewnego dnia dołączyłam do grup zainteresowań. I się zaczęło.
Od razu PM mi się zaroiły od mniej lub bardziej składnie pisanych zaczepek od panów. Jak mi wytłumaczyli zgodnym chórem - Nauczycielka Zheng, Młodociany oraz Nico - to normalne na Tajwanie, że ktoś kto cię nie zna, będzie do ciebie zagadywał na FB. Ogólnie jest to popularne, absolutnie nie dziwne, a wręcz naturalne - zapraszać do znajomych osoby, których nie spotkałeś w życiu, ale wyglądają na fajne. No i pochodzą z różnych fajowskich miejsc, więc wyglądasz na światowca. I jeszcze angielski poćwiczysz, a koledzy i koleżanki niemający takich zajefajnych znajomych będą sikać po nogach i pazury gryźć z zazdrości...
Nie powiem, niektóre z tych wirtualnych kontaktwi okazały się całkiem owocne - głównie w kwestii doradczej, co warto zwiedzić, zobaczyć, załatwić. Większość, jak to z tajwańskimi znajomymi bywa- po prostu była i nie powodowała większych szkód, perturbacji i problemów. Natomiast trafił się odsetek specjałów, tak mniej więcej z 30%, płci głównie męskiej, co ambitnie szukali problemów, guza i pieron wie czego. Przy czym z racji małego doświadczenia na fejsie i w kwestiach szukania wirtualno-matrymonialnych znajomych nie jestem absolutnie pewna, czy nie czepiam się zjawiska absolutnie normalnego, w Polsce popularnego i nie wartego nawet klepnięcia w klawiaturę.
Najpierw Francuzka Marie-Helene lekkim tonem stwierdziła - że znów jakiś mój znajomy ją zaczepia. Wysyła jej jakieś durne uśmieszki i hellołki i przewyższa wytrwałością tych wcześniejszych. Ona absolutnie nie ma do mnie pretensji, ale jakbym mogła mu przekazać, że ignore to ignore i oznacza to, że ona nie ma ochoty z nim pisać...
Zdumiona setnie wypytałam Mali, o co chodzi. Chodziło o to, że spora część wirtualnych Tajwańczyków zaraz po dodaniu do moich znajomych zaczynała maraton uśmieszkowo-zaczepkowy, adresowany do Marie -Helene, a zapewne o do sporej części moich znajomych płci żeńskiej i w miarę reprezentacyjnej lub obiecującej facjaty (za co z góry przepraszam). Przy czym większość poddawała się po kilku dniach, zaś ten przypadek specjalny i po miesiącu nie dawał za wygraną.
Zablokowałam zatem podgląd listy znajomych - i przynajmniej w teorii, powinny się ukazywać tylko ci, których oboje posiadamy. Mam nadzieję, że pomogło, i żaden dziwny skośnooki nie szuka szczęścia wśród Słowianek...
Osobnym tematem są dziwni ludzie, będący odpowiednikiem tych ludzi, co jeżdżą tramwajem i wygłaszają mocno odjechane monologi lub dialogi.
Mój system weryfikacji znajomych niestety nie jest doskonały - wobec tutejszego zwyczaju raczej bezrefleksyjnego zatwierdzania zaproszeń w myśl "im więcej tym lepiej", dziwoląg czy nie, ważne że podnosi statystykę itp. Potem taki szpion z piątej kolumny z Krainy Dreszczowców i Innych Zboczęńców zaprasza się ze znajomymi z listypierwszej ofiary, potem nastepnej i nastepnej... I w efekcie Księżniczka Majia dostaje wiadomość, że Krzak Krzak -krzak (odpowiednik naszego Pawła Nowaka, Szymka Kowalskiego, Julii Wójcik, Zuzy Wiśniewskiej i innych popularnych i znajomo brzmiących imion z nazwiskami), znajomy z NNN, AAA, BBB chce dołączyć do mojego haremu... A że na zdjęciu (o ile jest takowe) wygląda jak 99%populacji tego kraju (czarne bądź zafarbowane na rudo włosy, mały nosek, skośne oczka, soczewki kontaktowe lub okularki model denko od jabola i jeszcze jakiś słitaśny ryjek-dzióbek), to Krzak Krzak Krzak trafia w krąg wtajemniczenia i zaczyna swą krecią robotę...
Raz o drugiej w nocy jakiś człeczyna wysyłał mi rozpaczliwe wyznania o beznadziei swego żywota, i jak to chce ze sobą skończyć skacząc z okna w roziskrzone Tajpej, i jak smutno mu, że nie ma na kogo liczyć i żaden znajomy nie chce go zrozumieć, szloch szloch...
Gdybym nie przejęła się wystarczająco, to tydzień później zaczął znów (nie wiem, ożył, poskładali go po tym skoku w rozkroku - w końcu w TV mówili ostatnio, że Tajwan ma najlepszą służbę zdrowia na świecie), z nową historią, tym razem ciężkich przeżyć podczas obowiązkowej służby wojskowej (akurat na topie był temat spasionego żołnierza, którego sierżant próbował odchudzić przez bieganie, ale żołnierz padł na serce zanim zaczął chudnąć), i raz jeszcze - z dramatem miłosnym, burzliwym związkiem z matką swojego kumpla z klasy, której męża chciał pobić na smierć - bo nie chciał dać swojej zonie rozwodu...
Zastawiacie się już, co ci ludzie biorą? Jeżeli nie, to zapoznajcie się z treścią poniższej wiadomości:
Jeszcze jakieś wątpliwości?
Po wakacjach, kiedy to przy komputerze bywałam znacznie rzadziej - zrobiłam porządek z ustawieniami profilu, listami znajomych, zaproszeniami itp. Ba, założyłam nawet drugie konto - dla dziwnych Tajwańczyków, na którym mogą do mnie puszczać oczka, zaczepiać i smęcić...
Dobra rada - jeżeli na Tajwanie chcesz dołączyć do jakiejś grupy typu "Zagraniczni studenci", "Obcokrajowcy", "Szkoły językowe", "Nauka mandaryńskiego" itp - zastanów się po trzykroć.
Dziwny jest internet. Każdy wie, że to świat wirtualny i nie trzeba brać niektórych treści poważnie, ale wszelkie transakcje, umowy, zasady prawne są wiążące.
OdpowiedzUsuńSwoją drogą, oryginalne oświadczyny. ;)
Oryginalne to ten człowiek musiał wciagać substancje psychoaktywne...
OdpowiedzUsuń