poniedziałek, 19 maja 2014

Zakupowe wpadki i wypadki i wypadki III - słodyczowe koszmary

Generalnie jestem tzw "przepadlista" i wszystkożerna (poza pasztetami i pasztetową), grzecznie zjadam cokolwiek się mi położy na talerzyk w sposób absolutnie (przynajmniej w moim mniemaniu) rekompensujący oszabrowanie lodówki do stadium - nawet światło zniknęło.

Ale raz w miesiącu przychodzi taki czas, w którym zamieniam się w wielki cukrowy jamochłon, nastawiony na tylko jedną życiową  misję - opchać jak najwięcej słodkości...
Tak, to wówczas wciągam paczkę krówek (nosem), przegryzam czekoladą z toffi oraz żelkami Haribo i lecę niuchać dalej, co też waniliowego skrywa się w kącikach kuchni, przepijam sosem truskawkowym i nadal się rozglądam. Z góry przepraszam za swoje zachowanie w tym okresie, wiecie - hormony wygrywają z kindersztubą, a poza tym ten smak "cudzesa"...
Niestety, tajwańskie słodycze mi nie podchodzą, bo to jakieś poronione płody przemysłu ciężkiego lub jako żywo odpady produkcyjne zakładów petrochemicznych. Z uwagi na inne uwarunkowania klimatyczne, ekonomiczne, surowcowe i smakowe, Tajwańczycy nie dość, że pomidora uważają za owoc, mają galaretki herbaciane (rzyyyyg) i kawowe (jeszcze większy rzyyyyyg), i żelki o nieokreślonym smaku czyli sławne bubble/pearls od bubble milk tea with pearls - flagowego napitku tajwańskiego (o którym pisałam TU >>KLIK<<)
Mało wam? To dodajcie słodką (słodkawą jak zielony groszek) fasolę mung i adzuki w tofu o nijakim smaku - i macie top deser tajwański. Albo słodkie ziemniaki (bleh).
Z całym szacunkiem dla smakowitych kulinariów tajwańskich (bo takowe pewnikiem też istnieją) - ale jesteśmy smakowo niekompatybilni, ja pluję tajwańskimi mniam deserami na odległość, a Młodociany po jednokrotnym umoczeniu czubka języka w moim kisielu oduczył się sięgania po cudze kubeczki pełne "obrzydliwie słodkiego gluta" - czytaj kisiel owoce leśne.

No dobra. Patrząc w kalendarz i widząc kłującą po oczach wielką czerwoną kropę - popędziłam uzupełnić zapasy, bowiem wybór mam ograniczony i wolę zaopatrzyć się wcześniej, niż potem ze łzami obrzydzenia przełykać na przykład - złapane z braku laku MMsy malinowe...
Zatem zaopatrzona w koszyczek ruszyłam na podbój półek w pobliskim markecie. Minęłam bazylion niezjadliwych smaków Oreo oraz wafelki przekładane (dobry wafelek ma mieć czekoladę i dużo farszu, tajwańskie nie mają, więc są suche) i rurki nadziewane (fatalna proporcja ilości suchego do farszu) i nagle patrzę - no nie wierzę, MARKIZY!
No to kupiłam, dodałam puszkę mleczka skondensowanego i poszłam szczęśliwa.
W nocy obudził mnie mały głód, szybko rosnący do stadium głodziszcza. Ssanie w trzewiach, które w razie nie zapchania cukierem i innymi słodkościami groziło zamianą w głodzillę minimum. Zatem szczęśliwa jak żaba w deszcz sięgam po przygotowane zawczasu zapasy, oczywiście nie szczędząc sobie w duchu licznych pochwał i komplementów. Przebijam się przez karton i folię otulającą szczelnie paczuszkę z ciachami. Gryzę... Czuję wanilię (mniam) i....

Czy wy wiecie co ci skośnoocy zboczeńcy zrobili?
Wsadzili nadzienie waniliowe, słodkie i mniamniuśne... między dwa krakresy. Słone krakersy. Na opakowaniu zresztą wyłożone jako krowie na rowie, sandwich crackers, right babe?

Połączenie eksplodujące na kubkach smakowych... i nie jest to miła sercu eksplozja smaku.

Ponieważ usilne próby zlizania tego co słodkie z tego co niesmaczne powodowały pewien niesmak z uwagi na solidnie przebijający tu i ówdzie krakersowy posmak - stwierdziłam, że krakersy, niezależnie od resztek waniliowego kremu - udają się do Koszalina, a ja poprawię sobie nastrój mleczkiem skondensowanym.

Wszyscy Polacy kojarzą takie metalowe tubki z krówką, z których wyciskało się "najlepszą w smaku pastę do zębów", słodki jak ulepek produkt mlekopochodny z dużą ilością cukru?

No to tu mamy takie coś o nazwie "Jaskółka" made in Taiwan i konkurencyjnego "Goździka" firmy Nestle. Ponieważ jak już wspominałam - staram się kupować produkty lokalne, a od Nestle trzymam się z daleka, no to siłą rzeczy nabyłam Jaskółkę w solidnej puszuni. 
Zniesmaczona krakersami "Ritz" wydobywam puszeczkę mlecznej rozkoszy ze spiżarki, i... kolejny zonk.
Wrzucając na chybcika wzięłam wersję bez otwieracza zintegrowanego z wieczkiem. A otwieracza do puszek na stanie nie posiadam. Od sąsiadów nie pożyczę, bo jest solidnie po północy, kupić nie kupię bo najbliższy całodobowy sklep ze wszystkim (nie 7-Eleven, ale normalny sklep, coś w rodzaju osiedlowego SAMu) jest trochę za daleko żeby mi się chciało zawlec tam swoje cztery litery, więc trzeba sobie radzić...
Zatem zasiadłam na podłodze, puszkę umieściłam na poduszce (żeby się nie tłuc za bardzo, bo ostatnio prowadzę wojnę z sąsiadami o nocne hałasy typu... namiętne tajwańskie odkurzanie o 00.30...), w dłoń ujęłam klapek spełniający zaszczytną funkcję młotka... i rozpoczęłam próby penetracji z perforacją za pomocą losowo wybranych przedmiotów mogących zadziałać jako wiertła/przebijaki.
Wypróbowałam: 
- pałeczki metalowe
- ząbek widelca (nóż się mi gdzieś zapodział...)
- stary długopis
- kant cążków do paznokci (szklany pilniczek odpadł w przedbiegach)
- cudem odnalezione nożyczki (nóż nadal się podle ukrywał)
- i jeszcze kilka innych, równie ciekawych przedmiotów

Tłukłam zatem klapkiem w powyższe substytuty otwieracza, klnąc w duchu za brak: korkociąga, gwoździa, otwieracza do puszek, noża i scyzoryka McGyvera a nawet śrubokręta (taaaak, zdarzało mi się wino otwierać gwoździem lub śrubokrętem... kiedyś). Siedziałam, mordowałam się, tłukłam klapkiem i w głębi duszy wołałam "Korkociąg! Królestwo za korkociąg! Ba, nawet dziewictwo moje za korkociąg! I lewą nerkę! I zieloną sukienkę!". I w końcu, po dłuższej i nierównej walce, chińska blacha poddała się i zrobiła małą dziurkę, do której przyssałam się niczym niemowlę do cyca i dawaj dudlić.

I nic.
Dziurka za mała, mleko za gęste, siła ciągu ust moich za słaba. Doić mogłam aż mi oczy wylecą z oczodołów i pacną o przeciwległą ścianę, a nie utoczyłam ani kropelki.

Dokonałam zatem przeróbki - podrasowałam dziurkę do rozmiarów stosownych dla słomki, upchałam słomkę w dziurze - i dawaj dudlić.

I nic. 
Siła ciągu ust mych korali nie wygrała z podciśnieniem i gęstością mleczka.

Potrzeba matką wynalazku, głód i przynęta - ostoją uporu. Zatem -klapek w łapę, zestaw przyborów jak powyżej - i pełna desperacji wzmaganej przez rozkoszny mleczny aromat - wybijam dziurkę numer 2. I w końcu się udaje...

Rano opowiadam Młodocianemu o moich nocnych przeprawach. Słucha z kamienną twarzą i mam wrażenie, że zastanawia się, czy nie dzwonić po panów z noszami i kaftanem o dłuuugich rękawach. Pytam, czy nie bawi go ta sytuacja, i czemu się nie śmieje, bo Agga to turlała się pod stołem już przy tym, jak w opowiadaniu sięgnęłam po klapek. Młodociany szybko odpiera atak - nie smieję się, bo właśnie zaliczam "dickface"(co to dickface - KLIK) no i chyba nie wypada, żebym rechotał w miejscu publicznym, no nie? A poza tym... Czemu nie zadzwoniłaś po mnie? Bym przyjechał i ci pomógł! 
Po czym z niekłamanym podziwiem dodaje: A nade wszytsko jestem z ciebie dumny, ty to sobie umiesz radzić, przezyjesz nawet w dżungli...

2 komentarze:

  1. A wafle do przełożenia można tam kupić? Jak wsadzisz taką puszkę albo dwie do wody i będziesz zamknięte gotować ze 3 godziny, to wyjdzie masa krówkowa. Mleko musi być słodzone i musi być zanurzona cały czas w wodzie. Jak ciut ostygnie, ostrożnie otwierasz i voilà!
    Szybki i wypróbowany sposób na andruta. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wafle pewnie można kupić... ale ja nie mam kuchni :D

    A w ogóle to z nadmiaru radości pusciłam twój komentarz o mapie choć miałam trzymac je wszytskie szczelnie w sejfie :D

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...