piątek, 2 maja 2014

Kąpiel w górskim wodospadzie - gdzieś pomiędzy Qishan i Alishan

Kiedy mignęły mi zdjęcia Irka sobotniej wycieczki gdzieś w Tajwan - postanowiłam, że też tam muszę być. Prosiłam, błagałam, marudziłam, nakłaniałam i negocjowałam - aż w końcu skusiłam Irka obietnicą zakupienia mu kolorowych kredek, ale takich żeby wszyscy jego uczniowie pozielenieli z zazdrości.
Zatem skompletowaliśmy załogę na sobotni wypad, obudziliśmy odsypiającego ciężki tydzień w pracy Irka -przewodnika, i ruszyliśmy - ja, Max, mój szkolny kolega Brendon i jego dziewczyna Phoebe oraz kolega Brendona o nieustalonym imieniu na literę H, które powtórzył kilka razy - ale jakoś nikt z nas nie zakodował, więc roboczo zwaliśmy go "H-człowiekiem". Po krótkim acz solidnym wykładzie motywacyjnym Ireneusza na temat prędkości poruszania się po trasie  -ruszyliśmy z kopyta przez wsiowe suburbia Kaohsiung, gdzie policja akurat kryjąc się w krzakach urządziła łapankę w stylu "Z kamerą koło autostrady". Ponieważ chyba żaden obcokrajowiec (poza tym zasiedziałymi od lat, albo tymi z Tajpej, gdzie jest to dokładniej kontrolowane) nie posiada lokalnego prawa jazdy i skutera zarejestrowanego na siebie - zwyczajnie można to było olać i cisnąć dalej w tajwańskim stylu - czyli wyprzedzając z obu stron, wciskając się slalomem pomiędzy betoniarki, ciężarówki i samochody jadąc w formalnej jedynie bliskości "wydzielonego pasa dla skuterów". 
Minęliśmy wybudowaną przez rząd wioskę dla plemion aborygeńskich poszkodowanych przez tajfun Morakot - gdzie obowiązkowo przeniesiono członków kilku szczepów po tym jak ich domostwa w górach zostały zmyte przez lawiny błotne lub odcięte od reszty świata w wyniku zniszczeń, po czym teren zaczął się wznosić, a okolice pobocza - wyludniać i pustoszeć z domów, psów, skuterów, rowerów, dzieci i śmieci.
Widać było też coraz więcej zniszczeń, ciągle usuwanych i łatanych (od 5 lat) - mostów i dróg, wzmacnianych zboczy, nowobudowanych grobli i tam. Gdzieś w oddali zamajaczył ośrodek Góry Prawdziwego Błogosławieństwa prowadzony przez filipińskie zakonnice, który odwiedziłam na zaproszenie mojej dawnej koleżanki z kursu chińskiego - siostry Vicky Chang Coco (relacja TU), przejechaliśmy też przez most, który wciąż był odnawiany, wzmacniany i poszerzany - po tym jak uderzenie tajfunu Morakot zmieniło leniwy strumyk sączący się 20 m niżej w rozszalały żywioł, który most nad strumykiem po prostu zmielił i zostawił tylko nędzne żelbetowe resztki - użytkowane wahadłowo przez samochody jadące w obie strony.
Gdy tyłek zdrętwiał mi w sposób już dawno nie notowany (chyba od czasu sylwestrowej wycieczki w gorące źródła, >>KLIK<<), Brendon zatrzymał się ni stąd ni z zowąd, aby zasięgnąć porady w kwestii położenia najbliższej stacji benzynowej, albowiem wskaźnik paliwa zatrzymał się na zerze i pomimo hopków i wertepów - nie chciał drgnąć w bardziej optymistycznym kierunku. Nasze bagaże zawierały wiele ciekawych przedmiotów przedmiotów podstawowego użytku, między innymi fajerwerki, płyn na komary, żel do włosów, podpałkę do grilla - ale nie etylinę 95 niestety, a Brendon nie był skłonny do eksperymentów z petardami w roli dopalacza... 
Zatem zdecydowaliśmy się na roszadę. Phoebe trafiła za plecki człowieka H, na jego skuter z wyjącą turbiną znamionującą gotowość do lotu koszącego, ja zostałam przeniesiona na wielki skuter Irka- robiąc miejsce Brendonowi. Rozsiadłam się na podwyższonej kanapie Irkowego krążownika ... i obudził sie we mnie duch blachary, nadeszło oświecenie i pełne zrozumienie dla tak krytykowanej postawy dziewcząt i kobiet zwracających wielką uwagę na to, czym porusza się potencjalny wybranek, i ignorujących właścicieli poczciwych punciaków na rzecz kierowców krążowników szos nieco lepszego gabarytu.
Siedziałam zatem rozparta niczym królowa w lektyce, z wysoka patrząc na świat, owiewana wiatrem działającym lepiej niż wachlarze z pawich piór w rekach umięśnionych murzyńskich niewolników, a droga wiła się jak wąż z epilepsją.
Po z lekka traumatyzującym minięciu się z kierowcami sporych ciężarówek dowożących gruz i kamienie do umocniania nasypów pod pobliskie budowy i z racji tego w czym siedzą czujących się królami szos, pobudzonych przeżuwanym betelem i jeżdżących absolutnie po tajwańsku - dojechaliśmy.
Stanęliśmy przy w naprędce skleconym kioseczku z grillem, napitkami i przekąskami (znak popularności miejscówki), i ruszyliśmy w dół za Irkiem. Po pokonaniu bambusowego lasku i porządnie nachylonego zbocza pokrytego suchym listowiem - stanęliśmy przy przeszkodzie numer jeden, czyli typowo chińskawym, bambusowym mosteczku z pniaków spiętych drutem.

Bambus, pomimo swego niewielkiego ciężaru - jest bardzo giętkim i wytrzymałym surowcem. Drągi grubości mojego ramienia - owszem, trzeszczały i uginały się - ale wytrzymały deptanie i skakanie miliona wędrowców (w tym kretynów z Ameryki, którzy lubią wszystko niszczyć, takich jak Człowiek H), i pokuszę się o hipotezę, że wytrzymają kolejne trzy miliony tuptaczy pospolitych.

Wkroczyliśmy na spękane błocko, porośnięte z nierównomiernie zielonymi kępkami czegoś, co wyglądało jak szansa na choinkę, a czego jeszcze dwa tygodnie wcześniej (za pierwszej bytności Irka) nie było.

Byliśmy ostrzeżeni o konieczności trzmania się szlaku, bo bokiem można się solidnie zapaść, ale szybko okazało się, że ziemia już wyschła na wiór. 
Fakt, znalazłam kilka solidnie podmokłych miejsc, gdzie glina elastycznie się uginała, trzęsąc się niczym gęsty budyń - ale nie wsysała ofiary niczym trzęsawisko, ot po prostu -  deptało się ultrakomfortowo, jak po łóżku wodnym wysokiej klasy, a w miękkim szlamie odciskał się ślad stopy, który wypełniał się wodą.
W końcu czując się jak eksploratorzy na Marsie i prowadząc arcyciekawe dialogi o cute i pedalstwie - dotarliśmy do zbocza góry, ukrytego za zakrętem.
Irek i Max świetnie odnaleźli się w temacie "its OK to be gay", idąc między nimi doświadczyłam straszliwej alienacji i ignorowania mej żeńskiej osoby, za to dowiedziałam się - bezczelnie podsłuchując - wielu bezcennych wiadomości z zakresu stylizacji i fryzjerstwa oraz pokrewnych. 
Nie do końca ugłaskało to mą samiczą dumę urażoną w samą miękką d..ę, więc zaczęłam robić zdjęcia, mało przy tym nie klapiąc widowiskowo na schabiki swe - bo  półokrągłe ściany wąwozu, pokryte pasiastym deseniem podkreślającym jeszcze obłość i miękko"płynące" kształty powodują zawroty głowy przy spoglądaniu w górę.

To miejsce powstało " z niczego" - w wyniku silnego trzęsienia ziemi (prawdopodobnie tego z 1999 r) góra się "rozlazła", a intensywne coroczne opady i supertajfun Morakot dopełniły dzieła, tworząc "mniejszego braciszka Wąwozu Taroko". Na zdjęciu widać zresztą oznaczony przeze mnie biały ślad, pozostawiony przez pełną osadów wezbraną wodę.



Wąwóz robi niesamowite wrażenie - zwężające się ku górze ściany nieregularnie pofałdowane w miękkie kamienne falbany, dno pokryte białymi/jasnoszarymi otoczakami różnej wielkości, po których trzeba kicać. Do tego echo (odpowiadające jak w tym kawale -rwa mać, rwa mać) roznoszące się pośród wysokich na kilkanaście metrów zboczy, oberwane kawały skał - o regularnych, kubistycznych kształtach i wyłaniające się zza licznych zakrętów nowe atrakcje...


W niewielkich oczkach krystalicznie przejrzystej wody szybko wypatrzyliśmy "krewetki rzeczne" oraz mniejsze i większe rybki, po kamieniach spacerowały dostojnie pająki, polujące na wszędobylskie i dekoracyjne ważki oraz motyle, a nad naszymi głowami śmigały jaskółki i nietoperze.
Wąwóz kończył się ślepo, ale spektakularnie - wodospadem, nad którym utkwił wciśnięty między sklane ściany wielki kamień.
Wokół rozpościerało się rumowisko kanciastych kamieni, wielkich jak lodówki czy samochody. Nie do końca jestem pewna, czy to była lita skała, czy tylko mocno sprasowana glina/ił lub inny less.

W każdym razie - po bezskutecznych próbach rozwalenia owych lekko nadpękniętych miejscami "kamuszków", Człowiek H zapragnął zrobić sobie focię, jak stoi na zaklinowanym kamieniu - albo nawet jak na nim skacze, więc spontanicznie udał się z misją dotarcia brzegiem wąwozu do jego konca - oczywiscie, jak na porządnego Amerykanina przystało - bez mapy i rozpoznania (bo po co?). Zresztą, nawet gdyby chciał ściągnąć mapę - to w górach zasięg jest słaby, w dolinach kiepski, a w ciekawych formacjach geologicznych nie ma go wcale, więc Iphone przestał być smart a stał się wkurw-fonem.
Gdy człowiek H zniknął z horyzontu, urosła mi śmiałość i postanowiłam popływać, zachęcana przez Irka, który poprzednio pływał. Co prawda bałam się -tym razem nie Toaletowego Potworai jego Hadesowej Łapy, lecz -pijawek, raków i innych oślizgłych stworów, ale dałam radę. Woda, choć nieco zabrudzona spadającymi liśćmi - miło orzeźwiała i rewelacyjnie dawała radę z podróżnym zakurzeniem.
Po dwóch godzinach eksploracji doszliśmy do wniosku, że niebo robi się coraz bardziej szaren bure i ponure, więc czas na ewakuację - bo to 100km z kawałkiem nie pokona się w mgnieniu oka, a jazda skuterem podczas deszczu w górach niekoniecznie jest ulubionym i bezpiecznym sposobem spędzania czasu. Co prawda handlujący kiełbaskami i suszonym ananasem lokals twierdził, że padać będzie jutro, ale wiadomo już wszystkim jak to z Tajwańczykami jest - jak nie wie wiedzą, będą cisnąć optymistyczny farmazon, a nawet jak wiedzą to nie powiedzą o czymkolwiek zły, co mogłoby czcigodnego gościa rozczarować (i nie przyjmują do wiadomości, że taki np deszczowy prysznic gdzieś na odludziu nie wywoła mego entuzjazmu a jedynie solidne bluzgi). Zaiste, zgodnie z prawdomównością lokalsa - rozpadało się solidnie, zatem do domu dotarliśmy wszyscy odziani w "kondomki" czyli foliową odzież przeciwdeszczową, z każdego człeka robiącą awatar Buki z Muminków

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...