środa, 1 maja 2013

Ludki z wielkimi zadami


Już kiedyś wprowadzałam w historię mego miasta tymczasowego zamieszkania. Kiedyś był to mega-zasyfiony port, jeden z bardziej ruchliwych punktów przeładunkowych Azji i świata – ponieważ kiedyś to Tajwan pełnił funkcję producenta i dystrybutora wszelakiego azjatyckiego badziewia. Potem pałeczkę produkcji przejęły smoki z Chin, Tajwan przekwalifikował się na produkty high-tech a i kwestie ekologiczne zaczęły być nieco bardziej palące – i tak oto portowy kopciuch rozpoczął powolną transformację w miasto światła, kolorów, sztuki i ekologii…

Mój kolega, przebywający kiedyś w Hsinchu (to na północy, takie zagłębie komputerowo mechaniczne) na czymś w rodzaju stypendium, ostrzegał mnie przed lokalnie panującym na pięknej wyspie pragmatyzmem i brakiem dbałości o estetykę wykończenia, objawiającą się tym, że jak działa to działa, i nic to, że wisi taki pisuar na płycie pilśniowej, przyśrubowany chamskimi gwintami, dookoła sterczą jakieś kable i inne gwoździe, wszak pisuar służy do opróżniania pęcherza a nie kontemplacji artystycznej. Ale południe Tajwanu miło mnie zaskoczyło… 
Stare dzielnice to owszem, blokowiska, przy których moja Nowa Huta to oaza piękna, przestrzeni i zieleni… Fakt, miałam szczęście wychować się w tej średnio-nowej części, gdzie zaplanowano, oprócz mini-parkingów i bloków i falujących ścianach (bo się majstru na kacu różnie betonem chlapało) oraz skośno osadzonych futrynach (bo oprócz krzywego chlapania, majstru miał również problem z pionizacją po trunkach ze Zdzichowej i Edziowej  piwniczki) – były i alejki, i place zabaw, i trawnik przed blokiem i jakieś tam upiększacze (u mnie straszyła głowa Kochanowskiego Jana, ale były i twory o kształtach abstrakcyjnych, z fontannami, brodzikami i kolorowymi szkiełkami/mozaiką). Nowsze dzielnice Kaohsiung, może i są zatłoczone blokami do imentu – i to takimi po 30 pięter, upchanymi przy sobie ulami, ale i o akcentach dekoracyjnych pomyślano. A to parczek jakiś, a to rzeźba ni stąd ni z zowąd, a to traska spacerowa. Ba! Aby naród stojący w korkach się ukulturalniał – to pod wiaduktami są też jakieś mniej lub bardziej artystyczne posążki, straszące lub wyglądające nawet nawet.
W podupadającym porcie urządzono atrakcję turystyczną, Art Center. W magazynach są wystawy, jest też część plenerowa – bo miasto Kaoshiung rocznie ma przeszło 300 słonecznych dni, jest kolorowo i urocznie. To właśnie tam spotkałam białego misia, tam stoi wielki plastikowy Transformer w kolorze żółtym, oraz oczywiście – słynne ludki z wielką dupą.
Ludki są symbolem miasta i formą hołdu oraz upamiętnienia dawnych mieszkańców Kaohsiung, budujących obecny dobrobyt tego miasta. Jest Pani – Rybaczka oraz Pan-Inżynier (przy czym inżynier to tutaj taki ładnie brzmiący zamiennik pana robotnika fizyczno-technicznego, operatora machinerii itp, niemający nic wspólnego z wykształceniem wyższym technicznym, albo niekoniecznie mający). Początkowo zaprojektowano białe figury. Pani – w obowiązkowym stroju każdej tajwańskiej kobiety pracującej na zewnątrz – czyli kapeluszu z liści bananowca (uwaga,stożkowatego kształtu kapelusze „chińskie” w poszczególnych skośnookich krajach różnią się!), zarękawkach - czyli takich niby rękawiczkach bez części na dłonie, chroniących przedramiona przed spaleniem na czekoladowy brąz, masko-chuście, zasłaniającej usta, nos i szyję. Pan – w roboczych portkach i pasie z narzędziami, w butach ochronnych alias gumowcach, w kasku na głowie, podkoszulku wypchanym na ramieniu czymś, demonstruje rozrośniętą klatę. Na jednym ramieniu, ma coś pod ubrankiem upchane.
Gdyby ktoś miał wątpliwości, to są właśnie wielkie ludki, z rozłożonym na czynniki pierwsze znakiem „miłość”… Taaakie wielkie zrobili! Swoją drogą, ja mało z motoru nie spadłam, jak kątem oka uchwyciłam coś wielkiego, niebieskiego… Walnęłam Młodocianego między łopatki (umowny znak- stawaj ale już!!!), on cudem utrzymał równowagę na chybotliwym dwukołowcu i i nie posłał mnie do wszystkich diabłów lub pod koła licznie zgromadzonych obok autobusów, busików,aut i innego smerfa. Najpierw odstawił atak paniki pt.: coś się Majii stało (np oberwałam kamykiem w oko, raz miałam już taką akcję – ale okulary wytrzymały) aaaaa!!!, potem się sfufał, że z tak błahego powodu jak plastikowy ogrom pośladków mało nas nie wysłałam w „anielski orszak niech twą duszę przyjmie”, a potem wraz ze mną zastygł, porażony ogromem „baby z zadem”…
- Naprawdę nie wiesz co to jest? -zdziwił się Młodociany, pod największą obecnie rzeźbą -symbolem. 
- Nie wiem. A ty wiesz?
- Wiem, przecież to oczywiste! No, popatrz jeszcze raz, niebieskie, kwadratowe… Przecież to paczka papierosów, hahaha! Niebieska w dodatku, to musi być z MildSeven, najpopularniejszej tajwańskiej marki. To u was robotnicy nie palą? A jak palą to gdzie noszą papierosy? Jak to, za uchem???
Tytułem wyjaśnienia. Tata Młodocianego pali, i jest z pokolenia owych noszących fajki na ramieniu. Młodsi lansowicze mają teraz specjalne metalowe pojemniczki – papierośnica, z zapalniczką i popielniczką w jednym, coby petami nie rzucać na trotuar…
Ludki stoją od 7 lat. Co roku więcej, i w nowych, okolicznościowych malowaniach. Zaczęło się od jednego, a potem - rozmnożyli się przez pączkowanie, niczym wrocławskie krasnale :D Kilka archiwalnych projektów:
A co oprócz ludków? Ano, jak to ładnie ujęła burmistrz Pulchna (którą doskonale znam z rysunkowej karykatury, a na zdjęciu jej nie poznałam, choć podobna jak dwie krople wody…) – Kaohsiung zyskuje nowe oblicze miasta Sztuki Nowoczesnej i Ekologii, więc jest i nowoczesna, ekologiczna wystawa na terenie starego dworca portowego.
Między szynami rosną kwiatuszki i trawniczki, dookoła domki, w których wciąż mieszkają ludzie (choć mi one wyglądały na takie bardziej lalczyne, tylko odrapane), a do tego z lekka statecznie rdzewieją ekologiczne rzeźby z odpadków… :D  I dinozaury.
I na koniec… Azjatyckie zabawy z perspektywą na zdjęciach… Każdy kojarzy focie z Egiptu, gdzie trzyma się piramidę w dłoniach? Albo -moje zdjęcia z Hongkongu, z wieżowcem „pod ręką”? To azjatycki wynalazek, ponoć japoński… W każdym razie, zrobienie dobrej fotki wymaga trochę mozołu i akrobacji…

A gdyby kogoś zaciekawiło, jak wyglądała transformacja Kaohsiung – TUTAJ KLIK  jest film z serii Nat Geo Megapolis, niestety – po angielsku. Dodam, że po obejrzeniu tegoż dokumentu dopiero do mnie dotarło, co Panda i inni mieli na myśli  mówiąc o „znacznej poprawie środowiska  powietrza i czystości Love River”… Która – jak sądziłam, jest syfiastym ściekiem… Ale, jak tłumaczyło mi kilkoro mieszkańców tego miasta – jeszcze 10 lat temu to był taki rynsztok, że żeby popełnić samobójstwo, należało najpierw przebić się przez warstwę odpadków wszelakich, potem zaś zmobilizować wszelkie rezerwy samozaparcia, aby nie uciec przed mega -fetorem… Ryby nie chciały żyć w tej „wodzie”, a spacer brzegiem rzeki był równoznaczny z deklaracją chęci dłuższego pobytu na oddziale toksykologicznym. A jak Młodociany stał w korku na moście – to aż oczęta mu łzawiły… 
I zobaczcie sami, jak ładnie dali radę :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...