czwartek, 24 stycznia 2013

Mrożąca krew w żyłach podróż


Kaohsiung pożegnał mnie słoneczną pogodą, termometr pokazywał 25C, lekki wiaterek chłodził czoło rozpalone reisefieber i sperlone kroplami potu będącego efektem szybkiego biegu po okolicznych sklepach/moim apartamencie/okolicy etc, w poszukiwaniu tak ważkich akcesoriów, koniecznych w podróży jak – puszka herbaty zielonej, wonne maści zwane też wszystkoleczącym czerwonym smalcem, dmuchana poduszka, skarpetki w serduszka i króliczki, skarpetki „Shiny Feet” powodujące kontrolowane złuszczanie się skóry w celu uzyskania nienagannego pedikiuru bez konieczności pumeksowania, skarpetki przeciw-żylakowe na długą podróż i inne konieczne bezwarunkowo gadżety. Oraz wifonki, na spróbowanie w cierpiącej na niedobór paskudnego żarcia Ojczyźnie...

Plecak został upchany, walizka przepakowana po raz kolejny w końcu uległa permanentnemu zamknięciu za pomocą solidnej kłódki jasno mówiącej – łapy precz!, i Księżniczka Majia zasiadła dostojnie (hym hym) w Toyocie Yaris, odbywającej dziewiczą podróż pasażerską z Młodocianym w roli niezwykle przejętego kierowcy…
Po drodze jeszcze opchałam wieprzowinkę z czosnkiem – starając się o remedium na zagrożenie wirusami wszelakich gryp i sarsów, których widmo rozpościera się w każdym większym skupisku ludzi, zwłaszcza zaś w samolotach i dworcach. Ponieważ odmówiłam spania w masce, dostępna alternatywą stał oddech godny powalić te groźne stworzenia gdy tylko zbliżą się na mniej niż 5 m… Nie powiem, liczyłam także, na to, że intensywne cuchnięcie pomoże mi przeżyć w zatłoczonym kadłubie stalowego ptaka, pełnego niekoniecznie kochających prysznic Azjatów z Chin Ludowych i innych humanoidów będących w podróży od kilku dni…





W Hongkongu starym zwyczajem popatrzyłam na samoloty – w tym HelloKittyJet, pomalowany we wzorki ze słodką kicią i jej gromadką, ThaiAirlines zachwalające na kadłubie niewątpliwe walory turystyczne kraju, pokryte filigranowymi napisami żywcem wyjętymi z elfickich manuskryptów znanych z na przykład „Władcy Pierscieni” – i bez większego pośpiechu zajęłam swoje miejsce nad przy oknie nad skrzydłem Boeinga 747-400.
Kilka słów o Jumbo. Jumbo jest wielki. Jumbo ma garba na FirstClass. Jumbo ma kabinę pasażerską podzieloną na sekcje po 10 rzędów a nie halę na 30 jak Airbus A330. Jumbo ma fotele 3+4+3 a nie 2+3+2… Co mi się niezbyt spodobało – bo jak sobie wyobraziłam spasionego Chinola rozlewającego swój opasły zadek i roztaczającego chiński aromacik tuz obok… No ale nie było tragedii, przy przejściu zasiadł lekko tylko wonny nieświeżą koszulą Azjata w średnim wieku, a między nami pustka. Co wykorzystaliśmy niecnie – aby ustawiać tam piramidę trunków i poczęstunków na dodatkowym stoliczku, śledzić podgląd trasy niezależnie od  oglądanego filmu. Ponadto w porze spania zakosiłam drugi kocyk i nadmiarową podusię, a także wyłożyłam się na dwa siedzenia   (juuuupiiii, nogi w górę!!! – uwielbiam nogi w górze, tak z amerykańska, ja dupką na krzesełku a nogi na stole, bardzo wyjściowo, pełna kultura)… i nawet dokonałam taktycznego przejęcia siedzenia nr 3- kiedy się obudziłam, sąsiad siedział w osobnym rzędzie… chyba standardowo ukradłam mu kocyk, poduszkę i miejsce, jak to zwykle kiedy śpię (kto spał w moim sąsiedztwie zna moje nawyki - kradnięcie każdego kocyka w okolicy, wpychanie lodowatych stópek w najcieplejsze rejony cudzego ciała, a także szybkie jak błyskawica zadziobanie poduszki poprzez wyszarpanie jej spod głowy niespodziewającego się niczego delikwenta, a ponadto zaanektowanie takiej ilości miejsca, która wydaje się być niemożliwa dla kogoś tak nikczemnego gabarytu jak młua)…
Pan okazał się być miłym obywatelem Filipin podróżującym na jakieś szczytowanie w Davos. If  you ever go to Manila, please give me a call :D Of course I will…
Do Davos nie doleciał, bo…. kiedy przebijaliśmy się przez chmury (a szpary w klapach skrzydeł cięły chmury niczym piankowy tort, co rusz migał placek szaro-białości wyłaniający się na mgnienie oka spomiędzy szczelin klapolotek), stewardessy oświadczyły, że niektóre loty mogą być opóźnione lub odwołana. OK.
Szmerek Azjatów przetwarzających tę informację przerwało zbiorowe westchnienie i masowe rzucenie się skośnookich do aparatów i komórek w celu uwiecznienia połyskliwej białej substancji, która objawiła się wszędzie dookoła gdy tylko obniżyliśmy się poniżej poziomu chmur (a pułap był zaiste niemożliwie wręcz niski). Białe, skrzące się smugi migotały w snopach światła samolotu, zalewały każdą możliwą powierzchnię płaską. Azjaci kręcili na cztery telefony każdy – bo dla nich śnieg był podobnym zaskoczeniem , jak istnienie zimy w styczniu dla naszych drogowców, jak śnieg w górach Taunus, jak dla mnie widoku swojskich kur niosek, spacerujących sobie pod najprawdziwsza palmą…
W czerwonawej psudociemności raźno przemykała kawalkada pługów śnieżnych, a samoloty drzemały pod kołderkami i czapeczkami z puchu. Azjaci wykazywali wariackie uwielbienie pomieszane z zachwyconym zdumieniem na widok białego wszystkiego, oraz pługów odśnieżających pas startowy w karnych szeregach. Wyglądało to przepięknie, nawet ja, ze śniegiem w każdej postaci obyta dałam się ponieść czarowi chwili.
No ale…
Na lotnisku przestało być wesoło. Idąc od odprawy mijaliśmy armageddon z Afganistanem w jednym. W korytarzach i halach stały łóżka polowe, na których spali ludzie przykryci prześcieradłami, dookoła obstawieni tobołkami, gerberkami, wodą. Frankfurt bowiem został sparaliżowany przez niemożliwy do ogarnięcia opad marznącego deszczu, zamieniający lądowisko w lodowisko.
Mój lot do Krakowa o 8 z minutami był: planowany, opóźniony, odwołany, przywrócony, przeniesiony etc. Kolejka do przebukowania biletu ciągnęła się kilometrami. Przemiła pani z obsługi próbowała nam pomóc – wpisując na 150, 50, 100 miejsce na liście oczekujących na lot do… gdziekolwiek, po czym poddała się i stwierdziła, że ona zamyka kramik, o 9 kończy pracę.
Mnie przytulili żołnierze wracający z zagranicznego zgrupowania za wielką wodą, 50 godzina podróży, nocleg na lotnisku. A skąd ty wiesz że jesteśmy wojskowi? Masz wojskowego w rodzinie? Nie mogli uwierzyć, że poznałam tak po prostu na czuja, po chodzie, po butach, po aurze… Dzięki ich sprawnemu grupowemu działaniu zostałam wciśnięta do grupy ich paszportów, korzystałam z ich kolejkowej organizacji pracy – i finalnie odwdzięczyłam się, znajdując jednemu z nich lot do Wrocławia.
Międzyczasie podziwiałam – przy jednym rękawie Airbus A380, wielki dwupiętrowy wynalazek wyglądający dla mnie jak płetwal lub białucha. Przy drugim po sąsiedzku Boeing 747- 700, czyli najnowszy Jumbojet z charakterystycznym garbkiem. I tylko klęłam niemiłosiernie mój akumulator w Alfie, który uznał za stosowne odmówić współpracy… I panorama ze śniegiem wirującym w snopach reflektorów, monochoromatyczny pejzaż w odcieniu milczącej szarości.
Idąc do kibelka usłyszałam -”Wrocław, Wrocław, pasażerowie do Wrocławia, to jest ostatnie wezwanie na lot do Wrocławia”, więc zainteresowałam się od razu, i owszem można mnie było przebukować, oraz nawet znalazło się dodatkowe miejsce dla jednego z żołnierzy. Była 13.30, ja od przeszło 30 godzin w podróży. Po godzinnym odśnieżaniu, czekaniu na miejsce w kolejce startów (ze zrozumiałych względów przepustowość lotniska została ograniczona do 10 samolotów na godzinę, zamiast zwyczajowych 40, więc siłą rzeczy wypychano najpierw loty transatlantyckie i transpacyficzne, bo to 400 pasażerów wobec 50 w lokalnej międzymiastowej popierdółce) wreszcie ruszyliśmy - do domu!!!
Z Wrocławia olbrzymim fartem udało mi się zebrać do Krakowa wraz z poznanymi na lotnisku biznesmenami, wracającymi z Shenzhen przez Hongkong do Grodu Kraka. Wylądowałam na Ruczaju w okolicy Tesco w kurteczce letniej, w bluzie bambi, i adidaskach. Stan konta w komórce wskazywał dumne 0.00 PLN, w kieszeni miałam całe 4 złotówki wynalezione fartem gdzieś w kieszeni ubrań z paczki od rodziny… W tramwaju siedziałam niczym obraz nędzy i rozpaczy – ubrana w kolorystycznie gwałcącą oczy cebulkę, blada, z oczami misia pandy, trzęsąca się niczym ratlerek na spacerze i przysypiająca… Nie było zbyt wielu chętnych żeby koło mnie usiąść, sama bym koło siebie nie usiadła prawdę mówiąc, koło takiego menela…
Do domu rodziców doczłapałam niczym czapla, zataczając się pod ciężarem plecaka i brnąc bo śniegu pokrytym taflą lodu. Po chodniku bałam się stąpać bez podparcia czymkolwiek, bo nadawał się tylko do szybkiego zderzenia z glebą i połamania miednicy ewentualnie solidnego wybicia barku i wyhodowania licznej kolekcji złamań z przemieszczeniami. Do rodziców weszłam o 22.30, wyrąbana jak koń po westernie, i cała szczęśliwa - że jestem w domu.
A następnego dnia rozpoczął się etap kolejny odysei podróżniczej…

4 komentarze:

  1. ~Mantis
    25 Styczeń 2013 22:11
    Jakie wrażenie robi na tobie ojczyzna po powrocie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Majia
      26 Styczeń 2013 11:40
      Cięzko stwierdzić, bo pobyłam dwa dni i ruszam dalej…
      Plusem jest to, że nie musiałam wysilac mózgownicy bo w sklepie rozumiem wszysto
      Minusem było to, że zimno i nie ma skuterka…
      Właściwie nie miałam czasu się zobaczyć z rodzicami nawet, więc ci, których zaszyciłam swą osobą – mają szczęscie po wielokroć…
      Smutną kwestią pozostaje to, że właściwie każdy boi się o pracę, pracy nie ma, pyta o perspektywy zawodowe w tak egzotycznym miejscu jak Tajwan.
      Więcej będę w stanie powiedzieć, kiedy będę miała chwilę więcej czasu na cokolwiek, kiedy wrócę z Norwegii. A wrażenie o Norwegii – ale tu czysto… ale tu ładnie, te domki takie malutkie.. ale tu drogo… ale tu nie oszczędzają energii… Uporam się z odyseją tajwańsko- wikińską to będę opisywać Kraj Olejem i Łososiem Pachnący…

      Usuń
    2. ~Mantis
      26 Styczeń 2013 17:13 · Odpowiedz
      Jak to możliwe, że nie spotkałaś się z rodzicami?

      Usuń
    3. ~Majia
      26 Styczeń 2013 19:49
      Tak jakoś wyszło, jestesmy chyba dość nietypową rodziną… Rodziców widziałam w przelocie, kiedy to rozgrzewalam sie kawa – potem jakos nie bylo czasu ze wzgledu na rozmaite okolicznosci towarzyszace.
      Odmówiłam spania na materacyku w klicie zwanej szumnie moim starym pokojem, i wynajęłam mieszkanie na kilka dni… Już wyrosłam z etapu słoikowego (żarełko od mamusi i ciuchy prane w pralce rodziców w weekendy, transportowane w wielkich torbach), wolę żyć po swojemu, ze swoim rytmem dnia i nawykami – za długo chyba mieszkam sama, żeby tak po prostu z łatwością zrezygnować z własnych utartych rytuałów. Teraz mieszkał ze mną brat – i też mi przeszkadzał, bo to czy tamto robi nie tak, jak mi się patrzy… Nie wiem, jak się odnajdę po ewentualnym powrocie do Polski w konieczności mieszkania w kilka osób w jednym mieszkaniu…
      Nie byłam może najbardziej stęsknioną córką, ale przede wszystkim – załatwiałam swoje sprawy, bo po to przyjechałam… W lutym będę jeszcze raz w Polsce, wtedy będę miała większy luz czasowy i mniejszy stres – więc będzie czas na wizyty. Jestem pragmatyczna aż do bólu. Najpierw obowiązki z listy, potem cała reszta.

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...