środa, 30 stycznia 2013

Koniec semestru


Semestr się zakończył…

Zakończył się rzecz jasna – egzaminem, w obliczu którego drżały mi nieco łydki… Pomimo wielu plusów, wynikających z posiadania nauczycielek po angielsku mówiących gorzej niż ja po chińsku – pewną niedogodność stwarza problem w uzyskaniu szczegółowych informacji. Częściowo z racji ograniczonych możliwości lingwistycznych, częściowo z uwagi na nimb tajemnicy otaczający „final exam”, miałam poważne trudności w odpowiedzi na zagadnienia dotyczące formuły i zakresu materiału.
W Huayu ZhongXin uczy się sporo cudzoziemców, na różnych poziomach. Generalnie na moim poziomie było chyba z 5 klas, z czego jedna przerobiła podobnie jak my -cały podręcznik, jedna przerobiła z wysiłkiem pół (do tej klasy chodzi mówiąca w pięciu językach chyba Węgierko-Niemka studiująca po angielsku w Singapurze oraz Francuzik z zegarkiem SpongeBob i wyrazem twarzy jakby mu kto wyjątkowo dorodną kupę pod nos podetkał…) – i wszyscy mieliśmy jakoby pisać jeden test, a może każda klasa z osobna?
Zarówno Nico wraz z Jocelyn, jak i Max owym testem byli znacznie bardziej przejęci niż ja. Moje podejście do nauki jest tu bowiem absolutnie niezrozumiałe … Nico rzekła – „musisz napisać na minimum 90%, jesteś taka zdolna” i oczy w słup jej stanęły, kiedy usłyszała – że jedyne co muszę, to umrzeć i zapłacić podatki, a reszta to kwestia dobrej woli… Wybełkotała – no ale jak to? no tak to, uczę się dla siebie, nie rozliczam się z obecności i osiągniętych procentów, a nawet – jeśli będę miała taki kaprys, mogę ów egzamin olać i nikt mi nic nie zrobi… Nie do pojęcia dla biednych Azjatów, prujących na pamięć książki, aż im oczy na wierzch wychodzą i żyłki pierdzące grożą pęknięciem z nadmiaru napięcia. Max przyniósł mi nawet tradycyjne śniadanie egzaminacyjne, i spotkał się z totalnym niezrozumieniem, on bowiem z azjatyckim poświęceniem wstał o 6 aby o 7 z minutami przywieźć mi pod nos cieplutki zestaw „przedegzaminacyjny”, składający się z dań wedle tradycji sprzyjających wysiłkowi umysłowemu i pozytywnym rezultatom, a ja nieomal go zabiłam wzrokiem za pobudkę a i reakcja na posiłek składający się w dużej mierze z cebuli była daleka od entuzjazmu… (dlaczego cebula i inne paskudztwa, będzie niebawem)…
Na egzaminie zostałam przywitana ze zdziwieniem przez Japonkę Saori oraz z radością przez pozostałych studentów z Kraju Kwitnącej Wiśni i Kryzysu Demograficznego, również kwitnącego. Saori mnie nie lubi, pozostali nie demonstrują niechęci a wręcz sympatię, tym większą im lepiej potrafimy się porozumieć w coraz mniej łamanym chińskim. Saori wygląda jak dziewczynka z Ringu obdarzona mega trądzikiem i okularami-kujonkami, potrafi wydać miesięcznie 1500 NT na wszystko, z rozrywką i jedzeniem łącznie (za wydaję minumim 4 xtyle), żywi się tostami i niczym więcej aby oszczędzić – i nawet znalazła sobie part time job w MacDonaldzie (nielegalny zresztą, bo jako studentce pracować jej nie wolno). Nie śpi po nocach tylko zakuwa, a koleżanki z pokoju terroryzują ją, że jak nie wyrecytuje po chińsku strony z podręcznika do ekonomii, to nie pójdzie do kibelka… No dobra, Saori przeraża, nie tylko wyglądem ale i zachowaniem graniczącym z jakimiś z deczunia psychotycznymi odchyłami – ale jej prędkość przyswajania chińskiego budzi we mnie wielki podziw.
Tak więc zasiedliśmy w sali, pani studentka mająca nas pilnować odczytała listę obecności, włączyła magnetofon i zaszyła się w czytaniu książki, a my słuchaliśmy testu tak skomplikowanego, że niemal uwłaczającego mej inteligencji i wiedzy… Potem trzeba było coś przeczytać, coś napisać i pójść do innej sali, gdzie miła pani kazała od nowa czytać i odpowiadać na pytania oraz opisywać obrazki. I (przynajmniej mi) często zaznaczała czerwone hieroglify na karteczce ewaluacyjnej. A ja poczułam się jak w podstawówce, mentalnie mi się w momencie dorobiły dwie solidne kitki z kokardami, podkolanówki i tornister z Koziołkiem Matołkiem…
A potem, już po teście dowiedziałam się, czemu jestem uważana za złą studentkę…
Po pierwsze – nie przychodzę na zajęcia, kiedy jestem chora. Nie kwitnę w kącie z maską na twarzy, nie ogrzewam pomieszczenia ciepłem swej gorączki, i nie rozsiewam mikrobów – aby zostało dostrzeżone moje poświecenie na polu walki i w boju o wiedzę. O nie. Ja perfidnie leżę pod kołdrą, nie otwieram książki i w dodatku oznajmiam, że kultura europejska uważa za wielkie faux-pas narażanie osób postronnych na widok skwaszonego i niewyjściowego oblicza grypowego…
Po drugie- zadaję pytania, wykraczające poza poziom studiów. To chyba logiczne, że zapytam dlaczego tak a nie siak?
Po trzecie- mówię, że nie rozumiem zamiast z tępym wyrazem nierozgarniętego pyska udawać, że rozumiem. Od tego jest nauczyciel, żeby mi tłumaczyć,nawet i pięć razy, do skutku.
A po czwarte….
Może opowiem całą sytuację…
Rozmawiam z Nauczycielką Chen o ankiecie, którą nam rozdała.
Kwestionariusz cały w krzaczkach… Pierwsze pytania dałam radę, potem zrobiły się schody. Trzeba było zaznaczyć, co sprawia nam problem , jak ćwiczymy chiński, czego nie rozumiemy, jak chcemy mieć tłumaczony materiał, jakie metody Nauczycielki Chen są OK a jakie zupełnie beznadziejne… , i pojawiły się nieco bardziej skomplikowane krzaczki, jakie pierwszy raz na oczy widziałam (jak się potem okazało, znałam je ze słyszenia, ale krzaczki nie mówią, tylko wyglądają… A te wyglądały nie tylko nieznajomo, ale i wybitnie nieprzyjaźnie).
Japończycy, których system pisma jest do chińskiego łudząco podobny – rozwiązali bez problemu i w trymiga… A ja siedziałam jak ten cioł między Saori i Fumie. Saori nie zapytam, bo nie, poza tym Saori po angielsku rozumie słabo, a mówić no cóż, japońska duma nie pozwala jej dukać w barbarzyńskim narzeczu komandora Perry’ego, który kiedyś zbombardował Jokohamę… Fumie jest kochana, ale niezbyt bystra – a angielski ma niewiele lepszy niż Saori… Japończycy oddali i czekają na mnie a ja się pocę na stronie nr 2… W końcu oddałam puste kartki i mówię – ze dokończę po przerwie, bo muszę słownik znaleźć, bo słówek nie znam. Nauczycielka teraz dopiero zakumała, że ja nie Japonka, hieroglifów nie rozumiem. (Na zdjęciu od lewej – niezidentyfikowana Indonezyjka, Fumie i Saori. Naprawdę, szukałam zdjęcia na którym będzie miała normalną twarz – nie znalazłam…)
Siedzę więc i pod kierunkiem nauczycielki Chen zaznaczam właściwe odpowiedzi. Wyjęłam swoje fiszeczki* żeby zapisać nowe aczkolwiek ważne słówka typu – gramatyka, składnia, komplikacja – a Nauczycielce Chen prawie wyskoczyły oczy z orbit i pyta co to.
- Fiszki – odpowiadam. Przecież nie nosorożec. Aczkolwiek, nosorożec by chyba mniej ją zaskoczył…
- Sama to zrobiłaś? – indaguje przeglądając moje 4 kolorowe**, ręcznie wymalowane znaki…
- Tak, sama – no przecież nie zgraja murzynów, albo małych koreańskich dzieci przy taśmie produkcyjnej. Murzyni są z natury niepiśmienni, a chińskie/koreańskie dzieci znają te hieroglify od kołyski i nie pomyliłyby się tak perfidnie jak ja w niektórych miejscach… Nie mówiąc już o zachwianych proporcjach tu i ówdzie…
- Ah – westchnęła nadal zdziwiona niebosiężnie nauczycielka – To ty się przygotowujesz do zajęć jednak?
- Oczywiście, że się przygotowuję, powtarzam materiał itepe, a co chodzi? – teraz ja zamieniałam się w wielki znak zapytania, a po chińsku 嗎 (ma w tonie neutralnym czyli bez tonu).
- Bo ty nigdy nie masz wypełnionej książki i musisz rozwiązywać ćwiczenia na lekcji, więc sądziłyśmy z Nauczycielką Jiang, że ty się nie przygotowujesz i nie podchodzisz poważnie do nauki.
Teraz mi szczęka opadła do podłogi, bo sama bym na to nie wpadła, że powinnam wypełniać ćwiczenia w książce nie tylko lekcję w tył (czyli to, co zrobiliśmy podczas zajęć) ale i lekcję w przód, czyli – to co dziś mamy poznać, ja powinnam przeczytać w domu, rozwiązać a potem tylko sprawdzić podczas kursu. Aha. To po co mi nauczyciel codziennie? Jak mogę rozwiązać i sprawdzić raz w tygodniu na przykład? Wpadlibyście na taki makiaweliczny plan? Bo ja jakbym swoje dzieciory nakryła na wypełnianiu książki w przód, to bym na pewno nie była zachwycona… OK, po raz kolejny - różnica kulturowa nokautuje mnie na wejściu…

* Fiszki – to takie małe karteczki na kółeczku.
Z jednej strony pisze się słówko po obcemu, z drugiej po naszemu, i można szybko i skutecznie przewracać i uczyć się na przykład w autobusie… Jak dla mnie bardzo skuteczne – ale ja jestem typem osoby uczącej się przez pisanie, notowanie i tzw „pamięć ręki”.
** dlaczego cztery kolory? Bo chiński ma 4 tony, i każde słówko zapisuję w kolorze, który wybrałam do oznaczenia konkretnej intonacji. Tak mi się łatwiej zapamiętuje…
OK, robienie fiszek zajmuje chwilę – ale tylko chwilę, a potem to kwestia 20 minut dziennie na przerzucenie po kolei zawartości fiszko-booka, no może 20 rano, 20 wieczorem i 20 czekając na obiad w knajpie :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...