wtorek, 29 stycznia 2013

O chlebie i miłości


Moje xiaolaoshi nie miały wielkiego zapału do uczenia mnie gramatyki, ćwiczenia wymowy (nie dziwię się, sama się ledwo rozumiem momentami i to mówiąc po polsku a nie po chińsku) oraz innych konwencjonalnych bzdetów. W zamian za to ciągały mnie po urokach lokalnej kultury i przedstawiały tajwańską filmografię.

A o czym może być film na Tajwanie? Najpewniej – o jedzeniu. I miłości, możliwie problematycznej.

I o tym jest 愛的麵包魂 , czyli w dosłownym tłumaczeniu – miłość duszy chleba, po angielsku albo „Brad’s Bread”, albo „The soul of bread”. Bo jest i o niebie, i o chlebie, i o sosie, i o problemach związku Tajwańczyka z Tajwanką.
Na głębokiej tajwańskiej prowincji jest sobie piekarnia. Personel to trzy osoby – zakochany w muzyce tata alias Mr.Chiu, córka XiaoPing- sprzedawczyni, oraz GaoBing -robol do wszytskiego, spełniający jednocześnie oprócz zwyczajowych zadań czeladnika/piekarza/kucharza/akrobaty – także zaszczytną rolę chłopaka XiaoPing Chiu.
Aby piekarnia działała w sposób interesujący dla widza – Mr Chiu jako szacowny rentier zajmuje się przede wszystkim marzeniem o saksofonie, który pozwoli mu przyćmić konkurencję w postaci innego zespoły emerycko- rockowego; XiaoPing sprzedaje wypieki dukając słówka angielskie i francuskie oraz zaczytując się w przewodniku po Paryżu – i marzy biernie o wyrwaniu się z zapadłej tajwańskiej dziury. A GaoBing ręce urabia sobie po łokcie, próbując podźwignąć podupadający biznes i uszczęśliwić dziewczynę – jak to typowy, odpowiedzialny aczkolwiek nieco fajtłapowaty Tajwańczyk… To nic, że talentu do kulinariów brakuje mu chyba bardziej niż mi… Ani, że towarzysko to najtaktowniejszy nie jest, ale nie daje za wygraną…
(Od lewej – dwójka odtwórców głównych ról z okolicznościowymi bułami)
Na przykład, oświadcza się. Żeby było romantycznie – układa tak z zachodnia deklarację z serduszkiem… Z płonących świec… Szkoda tylko, ze zwędzonych z świątyni ( to tak po tajwańsku, żeby było oszczędniej…). No co? No przecież dziewczyna dobiega już  30stki, czas się ustatkować (tak naprawdę ma 28 lat… i z tą trzydziestką i starzeniem to z lekka GaoBing przesadził…)…
Na to wszytsko w spokojnie sobie płynące swoim wioskowo-tajwańskim rytmem – pojawia się Brad. Albo JeanPierre. Mówiący po angielsku, albo francusku, jakby już na sam angielski dziewczyna nie zaczęła sikać po nogach… Półbiały (albo nawet biały w całości), wyglądający niczym model (oh, ach, ą, ę…), urodzony w Paryżu, autor znanego na całym jakoby świecie telewizyjnego programu kulinarnego, poszukujący inspiracji co nagle wygasła… I oto pojawia się w sklepiku sympatycznej, nieśmiałej, słodkiej aczkolwiek dla mnie z lekka przytrzymanej XiaoPing - niczym ikona wszystkiego co w obcych/białasach tak fascynujące. Nie da się ukryć, że przystojniejszy od swojsko żółtoskośnego GaoBinga, i mniej ciapowaty niż nieudolny pomagier cukierniczy… Na efekty nie trzeba długo czekać – fhancuski akcent Brada/Jean Pierre’a oraz jego wypieki kupują mu sympatię – tatusia Chiu (bo dzięki Bradowi ma swój saksofon, na mocy tajnego układu, na który nie było rady), XiaoPing (bo wypieki Brada mogą uratować cukiernię, no i on jest taki … zdolny… i taki biały… i taki … cuuuuuudooooooowny…) oraz całej społeczności miasteczka z przyległościami.
Cudowny Brad, aka Anthony Neely i jego adwersarz w słodko-słodziasznej piosence promocyjnej filmu

A co może zrobić zwykły tajwański GaoBing, zazdrosny zresztą niemożliwie o swoją niemal narzeczoną? Ano – nic. Jakby nie próbował zdyskredytować przebrzydłego białasa, ten wygrywa w przedbiegach…  I lepiej gotuje, i lepiej całuje i nawet spiewa i gra tak, że wszytskie panie w wieku 5-105 oddają mu swe serca… Nie powiem, co zrobił ciapowaty piekarczyk. Obejrzyjcie sami (wersja z angieskimi napisami jest na jutjubie i innych stronach, jakich wspominać głośno nie wolno)…
Czy warto? Nie jest to „powalające arcydzieło”, trzymające w napięciu i grożące obgryzieniem pazurów aż po łokcie. Ale – to ciepłe kino, z pachnącymi bułeczkami w tle… Pokazuje chyba najlepiej z oglądanych przeze mnie lokalnych produkcji dwie rzeczy – jacy są Tajwańczycy, i jacy są biali. Brad to dla mnie cholerny imperialny biały dupek, który przywlókł swe aroganckie białe pośladki”made in America finished in France” (bez obrazy dla porządnych Francuzów i Amerykanów, których poznałam, ale te dwie nacje w znakomitej większości potężnie działają mi na nerwy…) i rozwala „mój” Tajwan – nieśmiałych XiaoPingów i ciapowatych GaoBingów z pewnymi brakami w uzębieniu, ale z dobrymi, szczerymi sercami.
Tak naprawdę najbardziej w tym filmie jest ujmujący prawdziwy Tajwan – taki, gdzie pary chadzają za rączkę i jeżdżą na motorze bez kasków, gdzie jeszcze  nie obowiązuje dresscode i obowiązek makijażu. Tajwan dobrych, uczciwych, ciepłych ludzi i z lekka bardzo zdezelowanych budynków, proszących o łaskę buldożera/dobrego dekoratora wnętrz. Tajwan z wolontariuszami poprzebieranymi za świątynne bożki z wielkimi głowami, tańcujące do mniej lub bardziej rytmicznej muzyki. Miejsce, przypominające mi Polskę ze starych filmów i wspomnień, krainę niewinności i naiwności, niestety – deptaną przez entuzjastycznie witanych białych z szerokiego świata, którzy – ja to biali, wpadają na chwilę i zabierają to, co najlepsze.
Fabuła może nie grzeszy nadmiernym skomplikowaniem, trójkąt jest takim zwykłym trójkątem – ale, naprawdę – moi Tajwańczycy właśnie tacy są… On na głowie i rzęsach stający, aby jej zachcianki spełnić, ona mimozowata i słodko słabo-bezradna, czasem zerkająca w stronę ponętnego (czytaj – właściwie w naszych standardach przeciętnego, a nawet poniżej) białasa… Ale nie koncentruj się na zwyczajnej akcji przebiegającej bez większych udziwnień będących owocem nadmiarowej kreatywności scenarzysty – popatrz proszę na to miejsce, do którego tęskniłam z Polski,
Więc, jeśli masz chwilę – obejrzyj ten film, i poznaj mój Tajwan…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...