piątek, 4 stycznia 2013

Sylwester u Kirina

Kirin to takie coś, co podobno jest żyrafą, ale przypomina skrzyżowanie buldoga, lwa i smoka. To coś mieszka pod ziemią, ale ponieważ jest towarzyskie i lubi ludzi, to pluje ogniem i siusia wodą o wysokiej zawartości minerałów przywracających młodość, zdrowie, i urodę. Kirin jest legendarnym wyjaśnieniem dziwnego zjawiska zachodzącego w okolicy jednej góry w Środkowo-zachodnim Tajwanie, zwanej Górą Ognia i Wody.

Faktycznie – jest sobie skała, pod skałą jeziorko, w jeziorku bąbelki, a nad jeziorkiem płomyki. A dookoła – jak to zwykle na Tajwanie w dni wolne od pracy- dziki tłum plus kramiki z mydłem, powidłem, dyniami i lokalną kawą. Oraz masa hoteli z lepszymi lub gorszymi gorącymi źródłami… No dobra. takiej  miejscówki, z płonącą wodą w Polsce nie spotkałam.


Tak właśnie spędziłam Sylwestra – sącząc japońskie piwo marki Kirin, siedząc po szyję zanurzona w gorącym źródle o nieco szlamiastym kolorze :D



Ale po kolei.
Tak z tydzień temu Młodociany podszedł mnie kulturalnie i tajwańskim zwyczajem na około, przeprowadzając drobiazgowy wywiad na temat sposobów spędzania Sylwestra w Polsce, moich zapatrywań na kwestie libacji i turystyki oraz zasobności portfela, alergii i problemów zdrowotnych oraz stanu zdrowia i zapatrywań na jazdę motocyklem. Wszystko to w zbożnym celu zaproszenia mnie na wyjazd do „hotsprings in Tainan”. Jak się wyjaśniło – na wycieczkę wybierało się 12 osób, zarezerwowano pokoje itp, po czym jedna parka zrezygnowała i powstał problem z pokojami, które były już zapłacone… A że ja jestem białas, to szarpnięcie się na pokrycie kosztu rzędu 100 zł noclegu nie powinno być dla mnie problemem (Tajwańscy studenci uznali to za zbytek itp, bo sami spali w jakiejś schroniskopodobnej noclegowni za 200 NT), stąd zaproszono właśnie mnie, jako mniej radioaktywnego forinersa.
No właśnie… Zostałam tzw zapchajdziurą. Najpierw w punkcie zbiórki wyszedł zonk jak 150 – bo nikt nie spodziewał się obcokrajowca, w dodatku oznajmiającego że owszem, cośtam po chińsku kumam, ale konwersacja ze mną niestety tylko w języku barbarzyńców… Więc bardzo uprzejmie, ale z dystansem, obchodziliśmy się starannie z daleka. Odmawiałam konsekwentnie strzelania sobie słitaśnych foci nowiusieńkimi ajfonami numer 4 i numer 5, w które spora część towarzystwa była wyposażona – chowając się za swoim szpanerskim Soniakiem z obiektywem pół metra i ogólnie uprawiając tzw splendid isolation łaziłam swoimi ściezkami, z dala od stada… No cóż…
Najpierw pojechalismy do Tajnanu – czyli czegoś jak polskie Gniezno, ewentualnie Kraków – pierwszej stolicy Tajwanu, areny bitew chińsko-holenderskich i holendersko-hiszpańskich.
 Ostentacyjnie odmówiłam spozycia czegośtam specjalnie lokalnego, co robi się z takiej mega słodkiej dyni, mi osobiście smakującej zakurzonym cukrem i pomimo swojej wodnistości wywołującej niesamowitą suchość w ustach. Zowie się toto „wintermelon/white gourd lub „benkinaza szorstka – i należy do nielicznych rodzajów jedzenia unikanych przeze mnie jak diabeł świeconej wody. Krzaczki na to paskudztwo opanowałam w trymiga, po tym jak raz sobie losowo zamówiłam w knajpie piciunio w postaci soku z tegoż półmetrowego ogóra…
Gorzej – potem odmówiłam stania w kilometrowej kolejce do jakiejś super-polecanej restauracji i poszłam w pierony, fotografować rozpadające się domki mające nawet po sto lat. A nawet może i 150.


 Nawet popełniłam fo-pa, wsadzając łeb z aparatem do czyjejś całkowicie prywatnej kuchni, i pstrykając zdjęcia antycznemu wyposażeniu… Antyczna pani domu zareagowała szybko – wyszczerzyła się do zdjęcia trzymając chochlę, a drugą szybko ustawiła w azjatyckie słynne V. Z kuchni za kaptur wyciągnął mnie zdegustowany kolega, gnąc się w ukłonach i przepraszając za durnego turystę, a mnie opieprzając, że jak mogłam komuś fotografować gary z parującą zawartością, przecież to stare brzydkie i w ogóle nie muzeum, i na pewno ta pani to była straszliwie zakłopotana, i zawstydziłam ją i w ogóle. No cóż, spadła na mnie kara boska, zdjęcia z kuchni nie wyszły…





Potem odwiedziliśmy Anping ze strasznym drzewem, które zjadło dom (zapunktowałam, bo znałam to miejsce a reszta nie), oraz stary holenderski składzik zamieniony w muzeum (sponsorowane przez Królestwo Holandii zresztą) z mega słynną sceną kapitulacji Holendrów.


Rzeżby woskowe, wykonane na podstawie bardzo słynnej ilustracji jakiejś kroniki zaskoczyły mnie nieco. Holendrzy – paskudni jak to Holendrzy, bladolicy, jasnowłosi z fest nochalami, w XVII wiecznych czarnych strojach oraz kapeluszach ozdobionych strusimi piórami (coś jakby się urwali z planu „Potopu”) – zgięci w kornym ukłonie przed Koxingą, byli – w porównaniu do Azjatów, nikczemnie niscy… Azjaci natomiast spoglądali na kapitulujących Europejczyków z wysokosci bez mała 2,5 m. Nikt nie widział w tym nic dziwnego, skarlenie do żałośnie kurduplaszczego średniego wzrostu tajwańskiego, wynoszącego dla mężczyzny cm 173, nawet w bezpośredniej bliskości tych drabów jakoś umykało spoglądającym na nich z dołu współczesnym Tajwańczykom…

Potem raźno pomknęliśmy w góry… ominę opisy, bo będą zbyt barwne dla przeciętnego czytacza… Oraz będą zawierały konkretnby stek bluzgów jakie w duszy rzucałam na wiatr, kiedy od wiatru ścierpłam na kość pomimo dokładanych co przystanek kolejnych warstw ciuchów (skończyło się na – kurtce, bluzie z bambim, sweterku, polarku i bluzce oraz termogaciach pod dżinsami). Pokrótce – pośladki mi ścierpły, oraz osiągnęły azjatycki standard płaskodupia. Ale słowem się nie odezwałam, bo i tak Młodociany brał na siebie większość wiatru, i na pewno wymarzł jeszcze bardziej. I jeszcze usiłował mi wcisnąc swoje rękawiczki i szalik, cobym nie uświerkła.
W końcu serpentynami dojechaliśmy do hotelu, w którym (a jakże by nie) zrobiłam na wejściu paskudną awanturę o standard pokoju, gdzie na suficie straszył wielki grzyb a łóżko nieco się rozwalało. Po interwencji Młodego (wypróbowany model – ja pyskuję robiąc złe wrażenie, że zaraz komuś w zęby wytnę, on pokornie gnie się w ukłonach i przeprasza w sposób uprzejmy nieskończenie, i prosi o znalezenie jakiegoś rozwiązania) dostałam pokój nieco dalej, na wyższym piętrze ale z bonusowym wyposażeniem (fakt, obsługa nie widzi problemu w wilgoci, to tutaj standard, radząc, że  ”jak mi za wilgotno to sobię mogę włączyć klimę…” Poddali się dopiero kiedy zażądałam świadectwa przeglądu klimatyzatora wraz z zaświadczeniem o dezynfekcji wnętrza, bo oni o czymś takim to słyszeli w filmach z Ameryki, a sami nie stosują).
W efekcie otrzymałam klucz do wnetrza straszącego epoką towarzysza Edwarda i niosącego wspomnień PeeReLu czar, coś ala ośrodki kolonijne z czasów naprawdę głębokiego dzieciństwa – na ścianach boazeria, w łazience płytki w tonacji majtkowego różu plus wielka wanna wykładana mozaiką, niczym komunistyczne fontanny. Ale! Do kolorowej wanny lała się błotnista woda, majaca mnie ujędrnić, wybielić, odmłodzić i uzdrowić… A przede wszystkim - mająca jakieś 40-50C i ogrzewająca milutko cały pokój :D
Więc moczyłam się ile mogłam, a reszta wycieczki wzdychała z zazdrością, bo im w promocji cenowej trafił się bilet na całą godzinę dziennie w publicznym gorącym źródełku ( ja jako lepszej klasy biały turysta, nobilitujący niejako błotko lokalne mogłam z niego korzystać bezlimitowo), ewentualnie za drobną dopłatą chłopcy mogli się potaplać w tradycyjnym męskim baseniku, gdzie włazi się na waleta i błyska azjatyckimi klejnotami w stronę współkąpiących się :D . Oczywiście zaproponowałam kulturalnie, że moga zawsze posiedzieć u mnie w pokoju w tym pięknym relikcie dizajnu lat 70tych… Albo mogą mi skoczyć do mięsnego, kupić kiełbaskę, ja sobie ją w wiadomym miejscu przyczepię i będziemy wmawiać innym facetom, że każdy obokrajowec ma cycki, w komplecie do białej skórym im tak rosną… Konsternacja zapanowała pełna zachwytu…
Dwie godziny póxniej dziarsko tuptałam ze swojego 5 piętra schodami w doł, gdy dopadł mnie Młodociany, popatrzył na ręcznik owiniety dookoła mych bioder i bikini, i się z lekka zapowietrzył.
-Yyyy …MmmmMMMmmmm Yyyyy… eeeee… no ten tego, ty teraz idziesz na dół, do publicznego źrodełka ? – zapytał, nieco mało inteligentnie.
-Owszem. -Potwierdziłam, kiwając głową, a ręcznik mi się zsunął zdradziecko, mą bladą dupkę wystawiając na podmuchy wiatru szalejące w otwartej klatce schodowej.
Młody szybko złapał ręcznik, wręczył, potarł się po nosie, poczochrał kudełki i wydukał: no ale ty tak nie możesz, przecież tam są mężczyźni a tobie pępek widać! Tak nie możesz, to nieprzyzwoite, oni będą się na ciebie gapić…
- A prawą ręką cieszyć się ze mnie widzą? dodałam, na głos - wykonując nadgarstkiem charakterystyczny gest obrazujący w jaki sposób będą się owi panowie cieszyć.
W efekcie tej rozmowy Młodociany przez resztę dnia patrzył na swoje stopy, ręce trzymał sztywno i daleko od reszty ciała, żebym nie pomyslała, że korzysta z widoku, jaki się mu rozpostarł dzieki mojemu mobilnemu ręcznikowi. Ja zaś do wody wlazłam w koszuli oraz gatkach po kolana, nieomal jak muzułmanka.






Ponieważ pól dnia ganiałam po pobliskich górach (za zimno na węże i pająki, można łazić!), wieczorem byłam totalnie wypluta. Górki takie bele jakie, mniej niż 2500m mają, podejscie pod szczyt nieomal alejką – ale i tak usapałam się nieziemsko, na buzi zyskując kolor buraczkowy i wzbudzając ogólne poruszenie wśród innych maszerujących na szczyt, przejętych moim apoplektycznym wyglądem i sapaniem godnym lokomotywy… Wieczorne fajerwerki przespałam. Siedzielismy u mnie w pokoju, bo najcieplej, ja wymoczona w błotku i zawinięta w kołdrę – i tyle pamiętam.




Wiem, ze mnie próbowano obudzić na fajerwerki ale dobitnie wyraziłam swą dezaprobatę – wystarczająco dobitnie, żeby zrouzmieli po polsku, że mają iść precz! A potem z rana przy sniadaniu powitały mnie dziwne spojrzenia całej siódemki ( dwie dziewoje, lesbijki, obraziły się na mnie śmiertelnie, budda ich może wie za co, ale ja nie – jednak kazano mi je zlać po brzytwie, bo one humorzaste są, jak to ujął jeden z facetów -sfiksowały bo chłopa dawno nie miały…)… Bo jak się okazało, przyśnięta mówiłam do nich po chińsku… I to całkiem sensownie…
Wracając zahaczyliśmy jeszcze o "pola solne"- czyli powierzchniowy odpowiednik Wieliczki, gdzie starozytni Tajwańczycy pozyskiwali sól z morskiej wody (słonej jak cholera) za pomocą odparowywania.
Budynek muzeum

Rzeźby solne - pod baldachimem od słońca i deszczu
Pociąg obwożący po hektarach solniska
Nie wiem, czemu świnia jest maskotką kopalni soli - ale wielkie bydle to było
Hektary solniska


Ręczne, a właściwie nożne nanoszenie nowej wody z morza na "suszarkę"

Góra - z soli
Ekstaza na smak hot-doga... (bo kioski z hotdogami oczywiście były)
Pamiątkowa słit-focia z kolumną

Wygląda prawie jak śnieg...


Echa Sylwestra?
* uwielbiam tajwańskie góry. Oraz gorące źródła z glinką
* mój obiektyw zwany przedłużeniem penisa świetnie się nadaje do podglądania kapiących się w zaparowanej łazience naprzeciwko i w sposób nieoceniony pomaga w jednoznacznym stwierdzeniu, czy kąpie się tam chłopak czy dziewczyna, czyli czy moi koledzy są czy nie są gejami…
* tajwańskie dziewczyny sa niepomiernie durne ( o tym kiedy indziej)
* słysząc ” Fire and Water Cave”spodziewałam się czegos bardziej monumentalnego, ale i tak jest to unikatowe miejsce. No dobra, po zmroku wygląda dużo efektowniej


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...