poniedziałek, 14 stycznia 2013

Najpiękniejszy znak chińskiego pisma



Najtrudniejszy jest „żółw”, 25 ruchów pędzelka, efekt finalny faktycznie podobny.

Jak napisać żółwia tutorial na youtube.
Widać wyraźnie ewolucję od schematycznego rysunku do współczesnego znaku. Ostatni – to stosowany w Chinach Ludowych alfabet uproszczony. Ja żółwia jeszcze napisać nie umiem ładnie, nie mieści się mi w kratce.
A najładniejszy? Ja osobiście lubię znaczki z „mordką” – takie jak 一點, 黑 lub. Lubię znaki wysmukłe, bez zbytniej komplikacji. Ale Chińczycy całego świata jednogłośnie za najpiękniejszy uważają znak AI, miłość.
Przy czym należy zrozumieć, przyswoić i pamiętać jedną bardzo ważną rzecz. Azjaci nie są romantykami. Ogólnie uczuciowi nie są zbyt wylewnie, emocje starannie tłamszą, gdyż ich okazywanie, nie daj boże publiczne to siara wstyd i poruta po całości. Owszem, słitaśne karteczki z serduszkami podobnego autoramentu badziewie jest bardzo popularne, ale raczej wśród nastolatek i niedorosłych emocjonalnie pannic. Natomiast Azjata tradycyjny z wielu powodów nie szafuje „ajlawju’ami”. Swoją dziewczynę określi jako „przyjaciółkę 朋友” ewentualnie „żeńską przyjaciółkę, odpowiednik naszej dziewczyny 女朋友”. Córce a tym bardziej synowi, podobnie jak żonie nie będzie powtarzał że ich kocha, bo to Azja a nie amerykański serial o szczęśliwej rodzinie. Może nie skandynawski zimny chów krów, ale coś podobnego. Azjata o swojej dziewczynie powie, że ją lubi. Albo, że o niej myśli/tęskni. I to jest deklaracja na poziomie bycia parą. Bo 我愛你 to deklaracja małżeńska nieomal, i należy jej nadużywać.
W porcie Kaohsiung stoją śmieszne ludziki z kolorowymi malunkami, różniaście tajwańskimi. Są i aborygeńskie wzorki, i kwiaty śliwy (narodowy symbol roślinny, co jest polskim symbolem roślinnym? Bo ja znam tylko orła i kropka…), i flagi, i zabawne wierszyki- kalambury, odwołujące się do homofonii języka chińskiego, i oprysków i szkodnika – jak mawiał mój nieodżałowany kolega. Projekty wykonali różni artyści i zwyczajni obywatele, w tym Tim.
Tim po skończeniu szkoły średniej nie bardzo wiedział, co chce w życiu robić, więc spełnił obywatelski obowiązek każdego Tajwańczyka i spędził rok w wojsku. Pobyt w armii nie pomógł mu co prawda odnaleźć siebie, ale nadrobił braki w gimnastyce i w efekcie Tim z pulchnego na buzi chłopca- przecinka zmienił się w gibkiego, złoto-opalonego mężczyznę.  Został w Kaohsiung, pracował w knajpie i marzył o nowym lepszym życiu.
Pewnego dnia zupełnym przypadkiem wybrał się na siłownie, spotkać kolegów – ale tak jakoś wyszło, że koledzy nie dopisali. Za to na bieżni tuż obok maszerowała białaska, z lokami upiętymi w wysoki i poplątany kok. Tim jak to nieśmiały Azjata, nie umiejący sklecić zbyt zrozumiałej wypowiedzi po angielsku, przez długie tygodnie przerzucając swoje hantle obserwował spod opuszczonych rzęs maszerującą dziewczynę, rejestrując kątem oka nawet najdrobniejsze zmiany w wyglądzie, odbijanym w lustrach i lustrzanych oknach siłowni. Wreszcie przemógł się – zaczął, uprzejmie się kłaniając po wielokroć, napełniać jej bidon, żeby nie musiała przerywać marszu, modląc się gorąco do wszystkich bogów o cud. I stał się cud. W odjeżdżającą spod budynku dziewczynę wpadł inny skuter. Skończyło się na otarciach oraz siniakach – ale Tim dostał od losu szansę. Przejęty nieziemsko, odwiózł swoją steraną  skuterynką białą poszkodowaną, prawie nie oddychając z wrażenia, że za nim siedzi właśnie ONA. A potem załatwił kwestie pogotowia, lekarza, policji, ubezpieczenia i innych, zdobywając wątły uśmiech i numer telefonu.
Tim wykorzystał swoją szansę w pełni. Najpierw zapalił kadzidełka we wszystkich okolicznych świątyniach w podzięce za boską interwencję, a potem z pomocą słownika mozolnie zaczął klecić pytania o samopoczucie, o to czy aby coś nie trzeba wynieść, przynieść, że może jakieś jedzenie, bo w jego restauracji mają dobre i świeże? Przywoził jej owoce i obiady, i zostawiał pod drzwiami, tłumacząc się smsowo, że bardzo zajęty w pracy, później zaś wieczorem długimi godzinami nadrabiając braki w angielskim. W co drugi weekend zapraszał ją „na miasto”, na bezpłatne atrakcje i do tanich knajpek, gdzie wedle prawdopodobieństwa była pierwszym albo jednym z pierwszych dziesięciu nietutejszych – bo niestety, ale kasy Tim nie miał za wiele.
Angielski chłopaka nabierał płynności, wymowa stała się wyraźniejsza, mały elektroniczny słownik przestał być artykułem pierwszej potrzeby. On opowiadał jej o zwyczajach, o kulturze, tłumaczył czemu tak a nie inaczej, słuchał o problemach z dzieciakami ze szkoły, w której pracowała. Adorował po tajwańsku, tak jak umiał – podrzucał na talerz najlepsze kąski wyłowione w swojej misce lub półmisku, nosił za nią torebkę w kwieciste wzorki, zanim jeszcze pomyślała, że chce  - już kupował jej ulubione słodycze (prowadził w tym celu maleńki notatnik, coś w rodzaju pamiętnika, gdzie skrzętnie spisywał jej preferencje i wybory oraz zagadnienia do opracowania po angielsku, bo może dziewczynę zainteresują).
A pewnego wieczoru ona tak po prostu złapała go za rękę. To było zaraz po Dniu Zamiatania Grobów, bo wtedy bardzo zmęczony wrócił z rodzinnej miejscowości.  I usłyszał, że brakowało go przez tych kilka dni.
Potem częściej chodzili trzymając się za ręce, najczęściej po czarnej plaży Cijin, albo po ścieżkach wokół Małpiej Góry. Ona zaczęła uczyć się chińskiego, pisania – bo rozmówki miała jako tako opanowane. W każdym razie on ją rozumiał.
Któregoś wieczoru zapytała – a jak napisać miłość?
Więc stanął za nią, ujmując  jej dłoń trzymającą pędzelek w swoje szorstkie i nagle spocone ręce, i powoli wodził po kartce: najpierw kreska ukośna w dół, w prawo… pod nią trzy małe, z góry do dołu… potem daszek…pod daszkiem serce… a pod sercem jeszcze jeden, podobny trochę do znaczka spokój a trochę do przyjaciel. Serce biło mu tak mocno, dziwił się, że ściany budynku wytrzymały taką nawałnicę bez szwanku. Poprosiła – jeszcze raz, więc znowu sycił się zapachem jej loków, upiętych w rozwichrzony kok.
(jak napisać miłość – pisze Japonka, ale znak jest dokładnie ten sam)
Kiedy w maju zrobiło się upalnie niczym w piecu, masował jej stopy i nogi kostkami lodu. I nawet ośmielił się ją pocałować, w policzek, delikatnie niczym uderzenie skrzydłami motyla.
A potem pomagał kupić pamiątki. Herbatę, i figurki do postawienia na kominek, i koszulki z flagą Tajwanu. Nawet kiedy widział walizki, nie docierało do niego – że ona wraca do domu. Ostatnią noc spędzili razem, w hotelu tuż obok lotniska. Ona spała zanurzona w miękkiej poświacie lotniskowych lamp filtrowanej przez grube firany, w wygłuszonej melodii lądujących odrzutowców, która niosła ją za morza, góry, lasy. A on zwinięty w kłębek w nogach jej łóżka szeptał ciche zaklęcia chińskiej miłości, wyznania, których nigdy nie odważyłby się powiedzieć wprost. A nawet gdyby powiedział, to pewnie ona by nie zrozumiała. Nawet nie trzymał jej za rękę, choć bardzo chciał, nawet nie patrzył na jej ciało wykopujące się spod cienkiej kołdry, bał się zakłócić ostatni sen na Tajwanie.
I dopiero kiedy idąc od okienka linii lotniczej do bramki kontrolnej puściła jego rękę i patrząc mu w oczy powiedziała – It is over now, zrozumiał – ona już tu nie wróci. Widział przez szybkę łez jak zakłada buty, poprawia plecak i znika za rogiem. I dopiero wtedy się rozpłakał. Na środku hali odlotów, stał i szlochał, a łzy kapały na podłogę. Szlochał na parkingu, długo próbując osuszyć oczy na tyle, żeby wrócić do domu. Szlochał w restauracji, doprawiając kurczaka gongbao łzami. Na siłowni ćwiczył, zaciskając zęby i próbując powstrzymać łzy płynące na widok bieżni, gdzie ona powinna maszerować jak zawsze.
Nawet kiedy jego projekt wygrał – to malując go na makiecie kilka lat później - szlochał.
PS. Tima poznałam w porcie przy figurkach. Nie wiedziałam wtedy, że jest nauczycielem na Wendzarni, to wyszło dopiero podczas urodzinowych celebracji. Tim widząc moje zainteresowanie wystawą "ludków z wielkimi dupami" wyjaśnił mi  historię oraz symbolikę szlaczków na różnych postaciach, poza tym jednym. Resztę opowiedzieli mi moi znajomi. Zresztą sam Tim przyznaje, że poszedł na studia po wojsku, na anglistykę – bo kiedyś przez brak umiejętności językowej kogoś stracił. Dopiero potem doszedł do wniosku, że nie chodziło wcale o to, że nie mogli się porozumieć przez barierę językową, czy o to, że był za biedny żeby ją zatrzymać tutaj. Ale wystarczyło mu motywacji, żeby skończyć dobry uniwerek i założyć prosperującą szkołę językową i nawet zostać wykładowcą na ponoć najlepszym uniwerku językowym Tajwanu.

PS. 2 Mój nagłówek bloga - to też wariacja na temat znaku "miłość". Kiedy zobaczyłam po raz pierwszy kilkumetowej wysokości, jaskrawoczerwoną instalację świeżo umocowaną w Art Parku - nic nie mogło mnie powstrzymać, ani widmo poparzeń gorącą blachą, ani wizja plam na sukience...

8 komentarzy:

  1. ~Agga
    24 Styczeń 2013 17:10
    Kolejny wpis który podbił moje serce. Piękne Love Story zakończone bez Happy Endu…

    OdpowiedzUsuń
  2. ~Majia
    25 Styczeń 2013 12:12
    Nie wiem, czy bez happy endu…
    To chyba taka typowo chińska historia miłosna – jak dotąd nie kojarzę żadnego romansu chińskiego zakończonego „żyli długo i szczęśliwie”, nawet „żyli długo” zdarza się rzadko… Wniosek więc wysnuwam taki, że miłość po chińsku ma boleć, ma być możliwie skomplikowana i powodować męki i cierpienia rozliczne… Etc.
    Teraz patrząc z boku – po pierwsze efekty tej miłości były całkiem pozytywne – chłopak się ogarnął, znalazł drogę w życiu, zaczął zarabiać, rozwinął się itp. A białaska wróciła do swojej Ameryki i słuch o niej zaginął…
    Zastanawiałam się też, na ile to była miłość, i czy miłością można ją określić w ogóle. Nie wydaję mi się, żeby dziewczyna pałała jakimś szczególnie silnym uczuciem – raczej była osobą pragmatyczną (nie ma to jak usłużny lokalny znajomy) i w miarę wrażliwą (widząc zadurzenie Tima jakoś nie miała serca mu uświadamiać kwestii zabukowanych biletów do Pięknego Kraju) wychodząc z założenia – jakoś to będzie, będzie musiał się zmierzyć z faktem dokonanym… Bo czy w zachodniej kulturze można nazwać miłością zwyczajne okazywanie sympatii? Dorosłe polskie pary zazwyczaj po tygodniu kotłują się w łóżku z kamasutrą, a nie chodzą za rękę po plaży (tylko i wyłącznie). Czy dziewczyna zdawała sobie sprawę z uczuć Tima? Myślę, że w bardzo małym stopniu…
    Zresztą, licznie mieszkający tu obcokrajowcy raczej unikają związków. To znaczy, owszem, mają dziewczyny, pieprzą na potęgę na prawo i lewo, ale o poważnych związkach,takich z poznawaniem rodziców i wspólnym mieszkaniem nie myślą. Ci radośniejsi korzystają z szeroko rozwartych ramion tajwańskich dziewcząt szukających zagranicznego męża – ile wlezie, więc wolności ograniczać nie będą sobie, Ci bardziej odpowiedzialni mówią wprost że nie wiedza ile będą w tym miekscu, więc na jakiś bardziej poważny związek nie ma się co nastawiać.
    A co do Tima – jego żona też nie jest Tajwanką, i dzieci mają takie mało żółte…

    OdpowiedzUsuń
  3. ~Mantis
    27 Styczeń 2013 02:09
    Czarne pewnie i jeszcze pracują w kopalni.:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Majia
    27 Styczeń 2013 10:34
    No właśnie nie, po mamusi rudawe białe i z zielonymi oczami i australijskim akcentem :D Po tatusiu ich rudy nie jest marchewkowy tylko ciemny, wpadający w brąz (ile bym oddała za taką farbę!), oczy mają skośne, małe nosy, azjatyckie rysy twarzy…
    Śmiesznie wyglądają – takie wybielone Azjaciątka. Właściwie to nie spotkałam chyba mixa czarnego z żóltym na Tajwanie, bo gdzieś w świecie to na pewno można trafić.
    Tajwan kopalni jako takich nie posiada zbyt wiele, więc przywilej pracy na przodku przypada raczej rodowitym Tajwańczykom. A białe lub półbiałe dzieci niestety, są skazane na karierę modela, aktora, celebryty, miss szkoły etc (właśnie mam pomysła na kolejną notkę, dzięki!)
    Jeżeli chodzi o takie kształtujące mięśnie i charakter rozrywki – to Chiny lub Korea Północna, ooo tam za złamanie tabu czystości rasowej to można zafundować wczasy w sztolni całej rodzinie do 4 pokolenia w każdą stronę...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ~Mantis
      28 Styczeń 2013 18:46
      A od kiedy rdzenni mieszkańcy Australii są biali? Hę?

      Usuń
    2. Majia
      30 Styczeń 2013 00:40
      Od momentu, w którym dostają ten uroczy akcent brytyjskopodobny… Poza tym, aż taka archeologiczna to ta historia nie jest…
      Ponadto, niestety, podobnie jak w Europie – niedługo jużAutralijczycy będą"rdzennie biali, oj - bardzp krótko… Kolonizują ich Chińczycy, bardzo wydatnie… Oraz wszelkiej maści arabskie wiosny i inne śniade nacje

      Usuń
    3. ~Mantis
      30 Styczeń 2013 23:09
      Moja znajoma Chinka związała się z Indusem.Muszę się jej kiedyś zapytać jak to tam u nich jest? Przyznasz, że niesamowite zderzenie kultur?

      Usuń
    4. ~Majia
      30 Styczeń 2013 23:29
      Jest…
      Czasem się zastanawiam, jak moi znajomi to wytrzymują…(Rosjanka Taśka mówi wprost o swoim mężu Peterze – mój tajwański mąż jest aniołem, bo ze mna wytrzymuje. A czasem ja sama ze sobą nie mogę wytrzymać… I znając Taśkę wiem, że ma nieątpliwą rację). I czy ja bym wytrzymała – rozmaite przesądy, zabombony, niegolone pachy, przydługawe pazury, mentalne umiejscowienie kobiety pod kuratelą mężczyzny i basta... Nie wiem, pewnie ciężko by było, dla obu stron.

      Między Azjatami rozmaitej narodowości jednak jest łatwiej,oni są mentalnie dosyć podobni, maja w sobie większą pokorę wobec losu, wobec karmy, i są właściwie pogodzeni z każdym możliwym zakrętem drogi życiowej – bo widać tak miało być.

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...