Wróćmy do ciepłego, rajskiego Palau, gdzie woda jest ciepła i czysta, flora i fauna bogata, a całość przypomina raj. Tak... I tu właśnie włączyło mi się myślenie - to za piękne, aby było prawdziwe, gdzieś musi być haczyk, coś głęboko skrywanego, brudny sekrecik, który zrujnuje tę bajkową scenerię...
Były komary. Ale trzmały się na przyzwoitą odległość od mej białej powłoki cielesnej, wysmarowanej tajwańskim mazidłem antykomarowym (Z kolei tajwańskie komary zlewały to mazidło sikiem prostym i podkręconym, i żarły aromatyczną pieczeń z białasa z niegasnącym entuzjazmem).
Były ceny... hm... na poziomie pułapu cen usług i towarów w krajach wysoko rozwiniętych. Znaczy się - drogo straszliwie, powiedzmy że Japończykom, Norwegom i Australijczykom węże w kieszeniach by nie piszczały. Mój prawie zawału dostawał na widok jakiejkolwiek metki z ceną, ale ja jestem kutwa i sknerus. Poza tym przed lwią częścią wydatków ocaliła mnie gościna u Tatiany i Toma, którzy sponsorowali mi jedzonko i spanko oraz transport.
Czyli co, Palau nie ma minusów, czegoś piekielnego, paskudnego i przywracającego wiarę w sprawieliwość boską oraz prymat Krainy Falującej Orchidei w każdej kwestii?
Ma!
Mangrowce.
Czyli takie drzewa, o których czytałam kiedyś dawno. Chyba pierwszą książką, która zasiała ziarenko idei upiornego lasu - był któryś z "Tomków" Alfreda Szklarskiego. Chyba nawet w książce do biologii była fotka, ale - chyba jakaś słabo oddająca ideę namorzynów. Ot, przyjęłam że to takie coś, co ma duże korzenie, wygląda jak drzewo parasolowe na sawannie z kreskówki o Królu Lwie i rośnie na bagnie, a górą ma bardzo zielone liście i ładnie się komponuje z błękitem nieba. Naiwna...
Pierwsze ostrzeżenie padło, gdy skuszona lazurem wody widzocznej z balkonu chciałam kłusem puścić się ku brzegowi i wbiec z rozbryzgiem w fale, piersią przeorać fale etc etc - a Tatiana wyraziła pewną wątpliwość i zaproponowała szybką wycieczkę na publiczną plażę pod mostem. Jak argumentowała - Airai ma kiepskie dojście do wody z uwagi na las mangrowy. O, taki mniej więcej.
Późnym popołudniem udałyśmy się do tzw resortu, czyli kompleksu hotelowo-golfowo-restauracyjno-basenowo-wodotryskowego, leżącego po sąsiedzku z hacjendą Tatiany. Za wejście na który trzeba płacić (o ile nie jest się gościem hotelu) - co sprytnie ominęłyśmy ignorując strażnika w budce ze szlabanem. Który to strażnik miał tak palauańsko nieśpieszne ruchy, ze nim się zebrał z reakcją, że właśnie przed nosem przemaszerowała mu nielegalna sześciosobowa wycieczka plus pies - cała nasza czereda, łącznie z mopsowatą Vespą na krótkich nóżkach - zdążyła się oddalić na jakieś 50m.
A potem poznałam mangrowiec i las namorzynowy z bliska.
Mangrowia to tak zwana roślinność pionierska - rozwijająca się jako pierwsza na nowopowstałej wyspie/plaży, na styku słonej i słodkiej wody, na ubogiej piaszczystej glebie, zalewanej podczas przypływu. Drzewa mangrowe posiadają bardzo silnie rozwinięte wszelkie mechanizmy pomagając im przetrwać na gołej plaży:
* silnie rozwninięty system korzeni (żeby ich ze sztormem nie zmyło)
Foto: NatGEO.
* korzenie oddechowe czyli pneumatofory, takie wspomaganie zwykłych korzeni, zbierające substancje mineralne nad ziemią (bo pod ziemią zbyt ubogo), mające postać... no, takich sterczących końcówek, które mi kojarzą się z kawałem o panu, który chciał sobie wacusia opalić...
* zwieszające się z koron odnóżki - podobne nieco do tych, które opisywałam w poście o żarłocznym figowcu (KLIK). Nie wiem, czy to korzenie powietrzne, czy też jakaś forma rozrodcza (jak u figowców-trumniaków)
* "dzietność" przywyższającą cygańską rodzinę, stado królików, tasiemca i nawet kurzajki - bo odłupany kawałek mangrowca staje się momentalnie zaczątkiem nowego drzewa. Prawie jak z dżdżownicą ciętą na kawałki, albo inną hydrą.
* ambicje kolonizatorskie - większe niż ja podczas spania. Mangrowce starają się rosnąć wszędzie, gdzie mają dostęp do słodkiej i słonej wody - czyli na wybrzeżach, przybrzeżnych bagnach i w deltach rzek strefy międzyswrotnikowej. Ich wielkie nasiona dryfują i podczas dryfu pączkują, gotowe do abordażu na jakikolwiek skrawek suchego lądu...
Nie straszne im piaski, skały czy słona woda. Mangrowce są roślinami pionierskimi - ich gęste korzenie stabilizują grunt, to co się zapląta pomiędzy nie -gnije i użyźnia glebę. U podnóża wyrośniętych drzew mangrowych schronienie znajdują kraby, podskoczki (takie pół ryby pół płazy) małże, a także węże i krokodyle.
I choć szłam szeroką kładką w tunelu wyrąbanym w gęstwinie, momentami pod otwartym niebem - wrażenie było przejmujące... Pomimo stabilnej powierzchni pod nogami - czułam się właśnie jak Tomek Wilmowski przedzierający się przez deltę Amazonki, albo Vasco de Balboa, który jako pierwszy przeszedł wpoprzek Ameryki Środkowej i zobaczył Ocean Spokojny- i głęboko im współczułam konieczności brodzenia w szlamie przetykanym korzeniami.
Jeżeli kiedykolwiek będzie potrzebny obrazkowy synonim wyrażeń spooky&creepy, to las mangrowy idealnie oddaje ową atmosferę...
Jest tam nieznoście cicho- bowiem wszelkie odgłosy i echa tłumione są przez gęstą plątaninę gałęzi. Jednocześnie wcale nie jest cicho... Rozlegają się dziwne trzaski, skrzypienia, chlupnięcia, mlaśnięcia, delikatne bulgotanie oraz ledwosłyszalne bzyczenie w wysokiej tonacji, zwiastujące obecność komarów.
Ściana wyblakłych patyków pokrytych białawym nalotem - czy to soli, czy pleśni- zaczyna się już pół kroku od krańca kładki. Ale kto by się zapuszczał w taką zbitą gęstwinę? Bez piły? W życiu! Dno wygląda na mokre i grząskie, trąci bagienkiem. W kałużach koloru ciemno-podgnitego coś wypuszcza bąbelki. Jakiś ptak skrzeczy, kładka lekko skrzypi. Pochylam się, aby zrobić zdjęcie formacjom drobnych muszelek oklejających zwalone drzewo, utknięte w połowie drogi między niebem i ziemią... W nos bucha mocniejsze Eau de Trzęsawisko... I nagle kalkulator (komórczak) niemal wypada mi w błocko, dostrzegam drgającą rękę...
Ręka rusza się pomiędzy korzeniami, wygrzebując i odrywając większe małże. Za chwilę dostrzegam szeroki uśmiech starszej Palauanki, która wraz z koleżanką wybrała się na zbiory - owoce morza będą prawdopodonie dodatkiem do dziesiejszej kolacji...
Trwożliwie pytam Tatianę konwersującą z paniami (jak się okazuje- to koleżanki sąsiadki Tatiany, więc nie wolno być nieuprzejmym i olać nie wyjaśniając co to za nowa twarz, bowiem wieść o tym straszliwym wykroczeniu rozejdzie się po całej dwudziestotysięcznej populacji Palau lotem błyskawicy) - czy one nie boją się pijawek?
- Pijawek tu nie ma - ciepliwie tłumaczy mi druga z dziarskich zbieraczek. - Pijawki nie żyją w słonej wodzie.
Kiwam ze zrozumieniem głową, patrząc wymownie na jej kolorowe kaloszki, ukidane lepkim błotkiem.
- Są czasem węże, czasem pająki... Ale to drobiazg, bać się trzeba tylko krokodyli...
- ??? Kro-ko-dyli???
- Przecież mangrowce to ich dom.
Wieczorem, podczas kolacji Tom (biolog morski) wyjaśnia mi, że krokodyle spotyka się na Palau dosyć często. Nie są agresywne, ale na wszelki wypadek należy unikać pojawiania się w okolicy ich żerowisk, bo mogą zaatakować nawet kajakarza. Po czym pokazuje mi zdjęcia na fejsbuku znanego mi z imprezy na łódkach Sama - i jego trzech synów bawiących się małym, zdechłym krokodylem, którego nzaleźli gdzieś w okolicy domu...
zdjęcie dzięki uprzejmości Sama...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz