O moim grzesznym upodobaniu do słodyczy wie chyba każdy, kto miał pecha mnie gościć. Na widok słodkiego tasiemiec w mym wnętrzu wije się i skręca, a ja pomna zewu żołądka spiętego na krótko z mózgiem zaczynam się ślinić i ogólnie zachowywać w sposób nieprzystający tzw pannie z dobrego domu, którą poniekąd jestem.
Na piedestale stoją - raffaello, krówki, żelki-malinki oraz takie nadziewane, sprzedawane w półkilowych torbach w Lewiatanie, a ponadto czekolada nadziewana i misie Haribo. Których to przysmaków na Tajwanie niestety nieco jakby bardzo brak. Mocno brak, w dodatku.
Tajwańskie słodycze to w sporej części znane z Europy produkty korporacji międzynarodowych słodkie przysmaki w słonych cenach - albo ja jestem nie na czasie, albo Kinder Bueno zdrożało ze 1.80 na 36 kuajów (czyli 4 zł), podobnie wzrosła wartość Marsów (znanych uwgaga - jako ROSYJSKIE batoniki), Snickersów, Skittelsów i reszty cukierniczej międzynarodówki. Do tego dochodzą frykasy "made in Meiguo", czyli amerykańskie Ovaltine, Quakers i inne, omijane szerokim łukiem (nie ufam FDA, genetycznie modyfikowanej kukurydzy i amerykańskim hitom eksportowym. Dlaczego nie ufam płodom rolniczym z Nebraski i innego Ohio? Kto słyszał o "Dzieciach kukurydzy" ten wie...).
Lokalne słodkości jakoś mnie nie powaliły. Karnie wcinam brązowy cukier, ale ani rozbełtane tofu z półsłodkim groszkiem w cukrowym sosie (rzyyyg) czyli douhua, ani herbaciana drożdżówka z marmoladą, ani pudding z łez Hioba (kolejny heftowny rarytasik) jakoś nie stały się hitem i powodem do ślinotoku łamane przez nagły napad pożądania.
Tutejsze ciasta to już w ogóle syf nad syfy i przerost formy nad treścią (czyli nawalone ozdobników i miszmasz smakowy, a na smak zapału nie starczyło), a nietypowe dodatki (np bardzo zdrowy szczypiorek...) w słodkim cieście mogą ostudzic nieco zapał eksploratora w chyba każdym. Zaś apetyczna douhua wygląda tak, gdyby ktoś pytał.
Owszem, kanałami zdobywałam raz na czas paczuszkę Goldbaren czyli niemieckiego owocowo- żelkowego złota - ale niestety, od kiedy Młodociany odkrył smaki Haribo, zwartość paczuszki kurczyła się w rekordowym tempie.... Cóż, etap rozkoszowania się smakiem, ssania i podgryzania przychodzi po wpier..leniu kontenera miśków, wcześniej zaś musimy przeżyć cza promiskuityzmu oraz nieokiełznanej, łapczywej wciągliwości. Wiem, bo przeszłam.
Zatem zapychałam się plastikowymi żelkami prawie-mango i herbatnikami z nadzieniem bogatym w całą tablicę Mendelejewa, a potem płakałam pogrążona w kalorycznej żałobie i nękana cukrowym kacem gigantem. Ale któregoś dnia zupełnie przypadkiem skusiłam się na koale.
Koale to przebój japońskiego giganta spożywczego Lotte - tego samego, który kupił Wedla, więc być może kiedyś koale będzie można kupić razem z miśkami Haribo w jednym sklepie (i nie będą to internetowe delikatesy amazon) w Polsce. Ale póki co, przedstawiam mój chrupki hiciorek na zimowe i letnie dni.
Koara no Machi, albo Koala's March to kruche ciasteczka w kształcie koali, z różnym nadzieniem. Ciasteczkowy brzuszek wypchany jest kremem truskawkowym, maślanym lub czekoladowym, bardziej fantazyjne smaki trafiają się sezonowo - na przykład (chyba) lody waniliowe (aczkolwiek opis wskazuje na ...sernik) w lecie.
Zadziwiające podobieństwo między małym czekoladowym koalą a Dużym Żółtym Koalą... Szczególnie ten wyraz pyszczka plus wielkie, kanciaste okularki, kryjące małe oczka w kształcie przecinków...
Miśki są drukowane w różne wzory - jeszcze nie tafiły mi się dwa takie same w jednej paczce. Ponoć wzorów jest 200, ale jak dotąd nie miałam tyle cierpliwości, aby miśki rozłożyć, obejrzeć, sfotografować i skatalogować, a następnie porównać z poprzednimi.
Paczka wygląda tak - nie sposób się pomylic i nawet dla nierozgarniętej jełopy czyli mnie wyraźnie jest narysowane co zawiera. Więc z mydłem ani pastą do zębów nie pomylę (patrz dwa wpisy wcześniej…), smaki wyrysowane są tak wyraźnie, że raczej nie zaskoczy mnie coś dziwnego (aczkolwiek w ojczyźnie Maszerujących Koali czyli Japonii można znaleźć sezonowe smaki, np fortepianu, glona, dyni, cukinii i czego też Japończycy nie wymyślą).
Zatem - już niebawem pod Wawelem, odbędzie się wielki pojedynek, Koala vs Haribo... :D Zanim Lotte się połapie w potrzebach i modlitwach polskich konsumentów, planuję wpakować kilka paczek do bagażu (i nie zeżreć podczas drogi).
Hej! Mogę udostępnić kawałek twojego wpisu o Koala's March na mojej stronie facebookowej ,,Chcemy LOTTE w Polsce" z góry dziękuje :) - Admin Strony :)
OdpowiedzUsuńZ podaniem źródła (link zwrotny) - jak najbardziej.
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo.
OdpowiedzUsuń