Wiedząc, że przed upływem 90 dni od przyjazdu przyjdzie mi się ewakuować z Pięknej Wyspy z uwagi na przepisy wizowe (tak, mogłabym się starać o wizę studencką, ale za dużo z tym zachodu) - zasiadłam przed Gógle Mapą, blogami podróżniczymi, szklaną kulą i encyklopedią, rozpoczynając tym samym żmudny i ciężki proces wyboru destynacji wakacyjnej...
* Szybki i tani Hongkong, tam i z powrotem w 4 godziny?
* Nieco mniej zatłoczone, stare Makao?
* Filipiny, czyli powiew latyno-egzotyki i trzeciego świata? Wyprawa lowcostowa z noclegiem
* Wietnam, czyli trzeci świat w wersji hard, gdzie mało kto mówi po angielsku, ale każdy komunista marzy o złupieniu dewizowego turysty z bladą twarzą?
* Indonezja - wspaniałe plenery, ciekawe nurkowania i doświadczenie ze społecznością, gdzie nie każdy wie co to Internet, a co poniektórzy wciąż żyją w rzeczywistości lepianek i łódek-dłubanek?
* Tajlandia - kraina uśmiechu, pięknych plaż i spec-masażu (nie mówię tu o sexturystyce, a o rehabilitacyjnym thai massage)?
* Malezja, do której zaprasza mnie przebywająca tam na wymianie Nico?
* Singapur i jego kuszący port lotniczy?
* Korea (Południowa)? Japonia?
Cała masa destynacji, dostępnych za około 1000 -1500 PLN max, z noclegiem i żarełkiem oraz pomniejszymi atrakcjami... Osiągalnych w max 4 godziny lotu samolotem, bez zbędnego szarpania się z polityką wizową itp itd...
Siedziałam, drapałam się po nosie i nagle uderzyło mnie w czoło deja vu, albo przebłysk z przeszłości. Kiedyś też tak siedziałam, drapałam się dla odmiany w czubek głowy i gryzłam ołówek przygotowując plan radzenia sobie z niezbyt miłą codziennością i gorzko narzekałam - jakże bym chciała mieć tylko takie problemy, do którego egzotycznego kraju lecieć na weekend... Gdyby ktoś wówczas powiedział mi, że za pięć lat będę właśnie w takiej rozterce - chyba bym go zabiła śmiechem, bo rzeczywistość moja nie rysowała się wcale różowo... A tu proszę. Udało mi się, z boku patrząc niemal psim swędem i tak ot po prostu, i siedzę sobie pogryzając pitahaję, sok cieknie mi po brodzie a ja rozkminiam chwilowo najpoważniejszy problem egzystencjalny - czyli gdzie wyskoczyć na weekend.
Gdyby ktokolwiek w tym momencie chciał mi pozazdrościć i mu wątroba właśnie gniła - przypomnę: siedzę w Azji, zamiast na przykład - spłacać kredyt za mieszkanie i je urządzać, zakładać rodzinę, piąć się po szczeblach awansu zawodowego, gromadzić oszczędności, budować pozycję towarzysko-biznesową etcetera. Jeżeli powinie mi się noga, nie mam niczego. Jeżeli zachoruję - za leczenie muszę płacić 100% i nie jest to tanie 100%. Jeżeli skończy mi się kasa i nie zarobię nowej - nie mam jak wrócić do mamy i nie mam tu nikogo, kto by mnie charytatywnie dożywiał i przygarniał. Jeżeli wrócę do Polski -startuję od zera. To tak w ramach prezentacji tej drugiej strony medalu.
W każdym razie tak myślałam i myślałam, i jakoś żadna z propozycji nie wywołała tego drżenia w duszy... A na mailu czekał na mnie list od koleżanki...
Tatianę poznałam w Krakowie, dzięki któremuś z dzieciaków, które douczałam. Ot, pewnego dnia zdzwonił telefon i moja ex-maturzystka zapytała, czy mogłabym pomóc jej sąsiadce, która ma gości z zagranicy. Mogłam.
Historia rodziny Tatiany jest historią wręcz filmową.
Dawno, dawno temu, z okupowanej Warszawy uciekł pan S., dziennikarz i działacz podziemia znany z lekko lewicowych sympatii. Uciekł w ostatniej chwili, groziło mu bowiem i więzienie i potencjalnie rozstrzelanie lub zsyłka do obozu koncentracyjnego - czyli los sporej części polskich inteligentów. Pan S. pod przybranym nazwiskiem trafił najpierw do Francji, a stamtąd do bezpiecznej Ameryki Południowej, gdzie w końcu osiadł w Wenezueli.
W Caracas pan S. rozpoczął nowe życie i zupełnie odciął się od Polski i polskich spraw, włączając w to swoją warszawską rodzinę... Imał się różnych zawodów, pracował w radiu i gazetach, a w wolnym czasie pisał projekt utopijnej lewicowej konstytucji dla Wenezueli i całego świata, bowiem podobnie jak w Polsce zaangażował się w działalność polityczną. Związał się pan S. z ognistą Mulatką, jakich w tamtych stronach wiele - jednak nigdy owego związku nie zalegalizował, pamiętając o pozostawionych w Polsce żonie i dzieciach - co nie przeszkodziło mu z wenezuelską "partnerką" dorobić się kolejnych -syna i córki.
Gdy pan S. zmarł- jego konkubina oraz dzieci "z nieprawego łoża" zgłosiły się do Czerwonego Krzyża, szukając kontaktu z polską rodziną pana S., o której ten nigdy nie wspominał. Długo nie działo się nic, wojenna zawierucha wymieszała ludzkie losy, adresy i tożsamości- zwłaszcza że temat Polska w domu pana S. był tabu i nigdy nie podawał on żadnych szczegółów ze swojego poprzedniego życia.
Tymczasem w dalekim od Wenezueli Krakowie pewna starsza już pani Krystyna po raz kolejny odwiedziła siedzibę PCK, uparcie szukając wzmianki o losie swojego ojca, którego znała tylko z fotografii. I... pewnego dnia zadzwonił telefon, w którym wyraźnie podekscytowany pracownik biura PCK prosił ją o stawienie się wieczorem do siedziby przy ulicy Studenckiej. Jak się okazało, w końcu trafiono na dwie takie same kwerendy dotyczące pana S., jedną z Polski a drugą z dalekiej Wenezueli. Gdy potwierdzono tożsamość pana S, po obu stronach, ale zwłaszcza latynoskiej wybuchła entuzjastyczna radość, po czym wnioskodawczyni- już nie żona i córka, a wnuczka pana S., Tatiana mogła przywitać się ze swoją ciotką. Rozpoczęła się wymiana listów pomiędzy Krakowem a Majuro na Wyspach Marshalla - gdzie Tatiana prowadziła ze swoim chłopakiem farmę małż i ostryg. A potem - dość spontanicznie Tatiana zdecydowała się pokonać potężny dystans z Oceanii do Europy - i właśnie tak trafiła do Krakowa, gdzie moja uczennica a zarazem sąsiadka pani Krystyny postanowiła poratować starszą panią w kłopocie i zadzwonić do mnie...
Po tygodniu spędzonym w Krakowie Tatiana pojechała dalej, w przedślubną podróż w celu poznania rodziny swego narzeczonego, Australijczyka Toma. Wymieniałysmy się mailami, stąd wiedziałam że wzięła ślub (na plaży), przeprowadziła się do Australii, urodziła córkę, przeniosła się do Palau... Po czym absolutnym przypadkiem ujrzałam promocję linii TransAsia na loty Kaohsiung -Koror, i już wiedziałam, gdzie polecę na wakacje...
Palau, czyli mała kropka na Oceanie Spokojnym, zagubiona gdzieś w pół drogi między Japonią a Australią. O, tu:
Palau kojarzyć należy z rafą, sanktuarium rekinów, wojennym serialem "Pacyfik", reality show "Survivor"/"Ryzykanci". A nade wszystko z jedynym na świecie Jeziorem Nieparzących Meduz.
A teraz mały uświadamiacz.
Tajwańczycy mają całą Azję Poludniowo-Wschodnią w zasięgu - wiecie, palmy, ciepło, bungalowy i zachody słońca, więc dla nich to nie atrakcja, takie tam Bali, Cebu czy Phuket. Oni to mają na miejscu, mniej więej. Znaczy się, odpowiednik naszych wczasów na Węgrzech czy Słowacji. Dokładnie tak, jak dla nas żadną specjalną egzotyką nie jest wypad do Amsterdamu, Brukseli, Londynu, toć można to nawet ze studenckiego budźetu sobie uskładać i zafundować. I prawdę mówiąc, z uwagi na globalizację poszczególne miejsca w Europie Zachodniej nie różnią się aż tak bardzo między sobą.
Ale w drugą stronę - dla nas wakacje w Indonezji czy Tajlandii to synonim pewnego luksusu i statusu materialnego. Dla Tajwańczyka wyliczanka w ilu krajach Europy byłam, nawet przejazdem - dowodzi, że tak naprawdę moja rodzina to bogacze a ja jestem co najmniej księżniczką albo szejkówną, bo taka podróż do Paryża czy Rzymu albo innego Madrytu to marzenie nieosiągalne z uwagi na pułap finansowy konieczny do realizacji.
Tytułem wstępu to już wszystko, dalej będzie wyłącznie o atrakcjach :D
Zapowiada się ciekawie. :D
OdpowiedzUsuńStaram się jak mogę :D
OdpowiedzUsuń