Czwartek
Postanawiam ruszyć dostojne cztery litery na plażę. Po przemarznięciu w metrze (rozpieszczają nas klimą w cenie biletu aż do granicy dobrego smaku) i spieczeniu się na chrupiącego kurczaka w zwrotnikowym słońcu, po 30 minutach spaceru docieram upocona i zziajana do Secret Beach na końcu Uniwersytetu Sun Yat Sena… I odbijam się od kraty. I to takiej kraty, jakby za nią skarby jakoweś były, rezerwa federalna złota albo kopalnia diamentów. Wysoka na 3 m, zespawana z prętów grubych jak moja ręka, wierzchem umajona drutem kolczastym i okraszona kłódkami wszelkiego gabaryta oraz autoramentu. Może i bym skoczyła górą, bo w zasięgu jest strategiczny narożnik umożliwiający skok przez płot – ale koło naroznika stoi jak wół autko z napisem „SŁużba Konserwatorska Uniwersytetu”, a w cieniu koło autka nonszalancko rozwalają się panowie z tejże służby, jarając szlugi i kontemplując dzieło zniszczenia. Wracam do domu bluzgając w duchu, a brak lodów mango (dostepnych do końca października według reklamy) wcale mi nie poprawia humoru.
Zasiadam do nauki, bo czuję, że chodzenie po ulicy w tym stanie rozgoryczenia może owocować tragedią. Łączność ze swiatem znów zniknęła, więc naprawdę zasiadam do nauki, a nie symuluję robienie czegoś mądrego, pykając jednocześnie w EngryBerdsyOnline. Po skrupulatnym zapisaniu dwóch arkuszy krzaczkami czuję się znacznie lepiej, spokojna i oczyszczona duchowo, a ponadto przygotowana do zajęć w stopniu komfortowym.
Ruszam zatem zrobić pranie – i wraz z bluzą piorę USB Młodocianego, które on z tajniaka upchał mi w kieszeni. Na tym USB znajdują się owoce trzech lat pracy jako nauczyciel, wszelkie konspekty, pomoce, materiały dodatkowe, testy ćwiczenia. No dobra, zawartość udaje się ocalić za pomocą suszarki do włosów pożyczonej od Yoyo. Dopieszczony nadmuchem kawałek plastiku z obwodami łaskawie raduje serca nasze tym, że działa.
Siedząc na schodach i łapiąc internet (zew złych ptaków z Finlandii wygrał z poczuciem obowiązku i pozostałymi zagadnienia do nauki – bowiem w azjatyckiej szkole przygotowujesz się do lekcji nie tylko wstecz, ale i w przód) czuję rytmiczne kołysanie podłogi. Spanikowana sąsiadka wypada z mieszkania i zasadza mi drzwiami w głowę, a z buta po żebrach. Co dziwne i zaskakujące, nie kaja się przepraszająco, tylko ucieka po klatce schodowej... I dopiero wtedy załapuję, że to właśnie sobie w najlepsze używa trzęsienie ziemi. Wstrząsy trwały minutę, w Kaohsiung miały siłę jakiś 4 stopnie w skali Richtera (niewielkie wstrząsy, wyczuwalne przez wiekszość ludzi, nieszkodliwe), ale już w Tajpej zatrzęsło się solidniej - 6.0 do 6.6 w skali Richtera – czyli średnie wstrząsy, pomniejsze zniszczenia. No tak, zachód słońca był na czerwono, można się było tego spodziewać.
Piatek
Zakatarzona od przedawkowania klimatyzacji w metrze czytam z trudem dialog o zdrowiu (ale daję radę, Nauczycielka Luo poprawia mi tony tylko 8 razy, co jest sukcesem, bo Nauczycielka Zheng potrafiła mnie porawić 8 razy w ciągu jednego zdania), z uwagi na mój zatkany nos wypadam nad wyraz przekonująco. Trud w czytaniu wynikał z tego, że podczas wczorajszej nauki odpusciłam sobie krzaczki o zdrowiu, kując krzaczki do lekcji „Konstrukcja listu formalnego”, który mieliśmy dziś przerabiać. Ale, że przygotowałam się za dobrze, to uwinęłyśmy się z tym koksem w trymiga, i przeszliśmy do grypki, chrypki i problemów Tajwańczyków z brakiem płatnego zwolnienia lekarskiego. W której to dziedzinie jeżeli chodzi o znajomość krzaczków przypominałam przebiśnieg, albo inny szczypiorek zieloniutki. I patrzyłam na nie jak cielę w malowane wrota, nie kumajuąc co to za wywijasy mi w książce nabaźgrano. Całe szczęście, Japonka Kaede podsuneła mi swoją książkę, z wyrażnie wykaligrafowanym pinyinem (czyli romanizacją) newralgicznych nowości. Tam, gdzie zamiast pinyinu była japońska katakana miałam lekką zagwostkę, ale się udało rozszyfrować – jeszcze pamiętałam z lekcji japońskiego co jest czym. Uf.
W ramach przerywnika i kontrolowanego offtopa zbaczającego od grząskiego gruntu „wymień pięć objawów grypy po chińsku” pytam Nauczycielkę Luo o ów poniedziałkowy przypadek od dengi. I wcale nie szczęśliwsza dowiaduję się, że owszem to denga i to dość ciężka. Gdy na język cisną mi się nieparlamentarne wyrazy pod adresem wrednej Wendzarni trzymającej nas w nieświadomości, do klasy chyłkiem wpełza Sabine – sekretarka z biura, i wręcza Nauczycielkce Luo karteczkę. Która okazuyję się być informacją ostrzegawczą, tudzież podnoszącym na duchu zapewnieniem o zastosowaniu oprysków antykomarzych w okolicy CCL (czyli budynku do nauki chińskiego dla obcokrajowców). Reszty Wendzarniowego kampusu nikt nawet nie mysli opsikać, bo za duży i za drogo by wyszło.
Jednak tawiadomośc okazała się małą betką w porównaniu do niusa, który zelektryzował południe i północ wyspy jednocześnie, pogrążając społeczęsntwo w nieomal histerii i żałobie narodowej. Otóż w wyniku trzęsienia ziemi zdechła Żółta Gumowa Kaczuszka, pływająca w Taoyuan. Mieszkańcy Kaohsiung wraz z burmistrz Pulchną solidarnie zaofiarowali pomoc – czyli wygrzebanie z magazynów spoczywającej tam w pokoju Żółtej Gumowej Kaczuszki nr1 i wysłanie jej na północ.
Szczegóły w niedzielę, bo na dziś mam dość hiobowych wieści i postanawiam zająć się wyłącznie grą w „Sally’s Spa” lub Settlersy, oraz lekturą kilku apetycznie zapowiadających się kryminałów skandynawskich.
I prawie się mi udało ten plan zrealizować i nie zaszkodzić sobie, ale…
Zwieńczeniem dnia stała się awantura ze śmieciarką. Idę o 21 wywalić smieci – posegregowane na worek z recyklingiem i worek bez recyklingu, z bombą biologiczną. Worek z recyklingiem zazwyczaj oddaję Babci od Śmieci, która zbiera plastik-papier-metal-szkło i oddaje do skupu, dorabiając do emeryturki. Ale Babci nie było w jej kanciapce, zamkniętej na cztery spusty. Nie było jej też przy przystanku dla smieciarki, gdzie zazwyczaj dyżurowała i szperała w cudzych workach w porze pojawiania się śmieciarki z melodyjką. No to wyrzuciłam oba wory, siuup na wysypisko precz z oczu moich…
Szybkim niczym atakujący grzechotnik ruchem pańcia z obsługi śmieciowozu złapała jedną ręką mój nadgarstek, drugą ładnie zawiązaną paczuszkę z butelkami, kartonami, puszkami – i podstawia mi ją pod nos, a nawet o zgrozo rzuca na asfalt! Coś przy tym w dodatku do mnie mówiąc soczyście i potoczyście, a na pewno napastliwie, głośno i niewyrażnie – z uwagi na maseczkę ochronną. Coś jakby, że to recykling (jak bym nie wiedziała…) i mam to zabrać do domu i poczekać na śmieciarkę od recyklingu, w sobotę o 17…
Popatrzyłam na nią tylko, przeprostowałam się na całe posiadane 170 cm, stwierdziłam, że chyba sobie żartuje, śmieci to śmieci – i poszłam w pierony. A snuł się za mną szmerek oburzenia społecznego plus dyszkancik pani smieciarkowej… Jak się okazało słusznie – bo faktycznie tajwańska kultura recyklingu pozwala obsłudze smieciarki na odmowę przyjęcia worka z odpadami mogącymi zostać przetworzone, o ile zauważy taką niegodną praktykę. Młodociany zdegustowany mą lekceważącą postawą wobec latania na smieciarkę dwa razy dziennie zsolidaryzował się ze zniesmaczonym ogółem i solidnie mnie obsobaczył za nieszanowanie tutejszych tradycji.
A mi przez mysl przeszło, że teraz przez najbliższy miesiąc będę musiała odpady upłynniać do pobliskiego aromatycznego ścieku – o przepraszam, romantycznego kanału dopływowego Rzeki Miłości, bo jak się pojawię w okolicy przystanku smieciarki, to mnie chyba zlinczują lokalsi, i wrzucą do tej śmieciarki na służbę społeczną, cobym się nauczyła…
Pytałaś innych co robią ze śmieciami przeznaczonymi do recyklingu?
OdpowiedzUsuńPrzerabiają. Tajwan ma jeden z najwyższych na świecie wyników jeżeli chodzi o recykling i wykorzystanie surowców wtórnych w produkcji - około 90-95%. Ciężko sobie wyobrazić, dokąd może trafić i jaką karierę zrobić twoja butelka po mineralnej czy puszka po konserwach :D
OdpowiedzUsuńNa przykład rodzina mojej koleżanki Nico z granulatu plastikowego kupowanego od stacji recyklingu produkuje elementy silników i (dysze wtrysku paliwa i jakieś przewody), które potem sprzedaje do Ameryki, do fabryki bodajże Chevroleta. Żeby było zabawniej, analogiczna fabryka drugiego dostawcy tych dysz i kabli mieści się w Polsce gdzieś pod Białymstokiem, co z dumą pokazał mi tata Nico :D
Tajwańczycy kochają się w plastikach - od sztućców, kubków, ubrań, biżuterii, butów itp z kolorowych i łatwych do utrzymania w czystości, pleśnioodpornych tworów mieni się w oczach. Jedyne na co nie wpadli jeszcze i ciężko tu kupić, to "polarki" czyli bluzy sportowe z przetworzonych butelek PET, bardzo przydatne zimową porą.
Ale ja pytałam, gdzie te śmieci oddają, żeby nie zaśmiecać środowiska i nie gorszyć otoczenia. Jak to się odbywa?
UsuńHmm... Popularnym i dochodowym biznesem jest prowadzenie punktu skupu surowców wtórnych. Dziadek mojej koleżanki prowadzi takowy - więc wiem jak się to odbywa w wypadku metali. Towar przywieziony przez detalicznych zbieraczy jest segregowany - osobno puszki (najwięcej) osobno alufelgi, osobno elementy karoserii itp. Potem posegregowane smieci trafiają do prasy, formującej zgrabne kosteczki o boku 50cm. Co jakiś czas przyjeżdża po nie nabywca - najczęściej przedstawiciel huty i kupuje blachę o żądanych parametrach.
OdpowiedzUsuńCo do plastiku - podobnie. Punkt skupu, potem zakład przetwórczy (część skupów ma na stanie przynajmniej prasę, a często gęsto i swoją machinę do produkcji granulatu) i dalej - do klienta końcowego czyli zakładu produkcyjnego.
Tak to wygląda w wypadku, gdy ktoś robi to komercyjnie. Pod oknem mam skladzik jakiegoś zbieracza blachy, który albo zmarł nie oddawszy surowca, albo czeka na lepszą koniunkturę :D
Natomiast jeżeli chodzi o śmieci obojga rodzajów wrzucane do śmieciarki... Te ze zwykłej śmieciarki trafiają do spalarni. Te z białej smieciarki od recyklingu - do miejskiego centrum przetwórstwa/firmy współpracującej z miastem
A co do tego jak się odbywa... Codziennie o wyznaczonych godzinach przyjeżdża w umówione miejsca (nie pod każdy blok z osobna, tylko na smiecio-przystanek) żólta smieciarka z melodyjką (na "zwykłe" śmieci) a dwa- trzy razy w tygodniu towarzyszy jej biała ciężarówka od recyklingu, która zbiera umyte i posegregowane eko-śmieci.
Jeszcze jeden przykład recyklingu: ciocia Młodocianego przytyła ostatnio, więc zaprosiła rodzinę i znajomych do siebie w celu przebrania niepotrzebnych jej już ubrań, butów, torebek itp.
OdpowiedzUsuńCo zostało, wystawiła na światynnym jarmarku, z którego dochód przeznoczony jest na darmowy szpital dla najbiedniejszych. Resztę oddała do skupu, gdzie ubrania są mielone i robi się z nich wkłady do maskotek i szmatki do podłóg oraz kreatywnie przerabia.
Efekt - dostałam sukienkę Versace, jeszcze z metkami, a na jarmarku, na stoisku takiej pani od przerabiania zakupiłam torebkę, uszytą z qipao, czyli tradycyjnej satynowej chińskiej sukienki :D
Rozumiem, że Ci "oddali" śmieci! Codzienne słuchanie przez 8 godzin "melodi dla Elizy" abo innego arcydziła u każdego wywołuje instynkt mordercy
OdpowiedzUsuńPróbowali, ale się nie dałam, więc z uwagi na brak współpracy z mojej strony ktoś te smieci zebrał - bo później nie walały się po ulicy.
OdpowiedzUsuńCo do oddawania rzeczy niepotrzebnych komuś, kto je spożytkuje - jestem jak najbardziej za. Sama wyjeżdzając stąd oddałam koleżankom np pościel, gadżety do łazienki, kosmetyki, lampkę nocną, wiatrak itp - bo do Polski nie będę tego przecież targać. A sukienka Versace zawsze może być opchnięta na Ukrainę - tak kochają i metki i Versace :D To jak mi kasy braknie na bułeczki...
Melodyjki są dwie. I może nie 8 godzin z rzędu, ale zazwyczaj odzywają się wtedy, kiedy nie powinny, np ja już usypiam słodko w upale,a tu melduje się śmieciarka o 22.30 i nie dośc że piszczy i błyska, to jeszcze wyje walczyka.
Notabene, walczyk nazywa się "Modlitwa Dziewicy", a autorką jest Polka Tekla Bądarzewska - Baranowska. Pisałam o tym tu http://gong-zhu-majia.blogspot.tw/2012/10/ceremonia-z-polska-nutka.html
Każde miasto ma swoja melodię. Faktycznie, w Kaosie grają co innego ;) Chodziło mi o śmieciarza (ups! zgodnie z wytycznymi: pracownika zakładu utylizacji). To on po dziennej szychcie z tą samą melodią, już nigdy nie będzie tym samym człowiekiem.
OdpowiedzUsuńMi dziewojki moje doniosły, że na całym Tajwanie jest to samo, do południa katują Bethoweena, a po południu czkawkę mają na myśl o Tekli Bądarzewskiej- Baranowskiej (kurcze, kazać losowo wybranemu Tajwańczykowi z zakładu oczyszczania miasta powórzyć ...). Ale kto tam ich wie...
OdpowiedzUsuńW sumie Dla Elizy w wykonaniu smieciarki słyszałam tylko raz, w Tainanie, a tak to patriotyczna nuta.
A smieciarz, podobnie jak każdy tajwański pracownik, po przyjściu do pracy włącza cyborg mode. Mam w każdym razie taką nadzieję.
Aha, dziś poszłam i wrzuciłam "bio-bombę" do smieciarki, a ecośmieci oddałam babci, która obiecała mi się juz więcej nie ruszać ze stanowiska bojowego, przynajmniej nie w godzinach urzędowania. Nikt mnie nie pogyzł, a nawet dostałam wzrokową pochwałę regularnych bywalców przystanku. Uff.
i do dzisiaj to trwa, nie zmienili repertuaru....jak sie nie zna tego zwyczaju, to szukasz oczami kto i gdzie tu Elize meczy...i trudno sobie zrobic relacje z ta smieciarka co stoi pod oknem...ale pomysl fajny - i wkoncu - zyje sie ekologicznie i ulecza sie planete (hm hm, moze z wyjatkim kilku Polek hi hi hi)
OdpowiedzUsuń