Mam koleżankę. Która to koleżanka, pomimo oczywistych przymiotów ciała i ducha, obdarzona jest przez los pechem kosmicznym. Jest wręcz chodzącym obszarem katastrofy wszelakiej. Aby nie byc gołosłowną:
-gdy w swoim mieszkanku wymieniła okna na high-tech plastiki, po miesiącu pękła w jednym z nich szyba – a firma, która miała wykonać wymianę gwarancyjną … zbankrutowała. Więc biedna Miyuki wymieniła drzwi balkonowe na własny koszt
-gdy poszła na studia, w połowie kursu jej szkoła została zamknięta za prowadzenie zajęć dla studentów w filiach w krajach ościennych, na co nie posiadała zezwolenia i akredytacji ministerstwa. Więc Miyuki została na lodzie z trzema i pół semestrami filologii obcej, której żadna inna uczelnia nie chciała jej zaliczyć.
- gdy spróbowała po raz kolejny studiów z dziedziny swojej pasji i zainteresowań, wyleciała po pierwszym roku, po komisie – czyli w październiku. Nie wierzę, że była nieprzygotowana, po prostu zadziałał pech.
- po raz kolejny wyleciała za niedoniesienie zwolnienia z WF w terminie do końca października (choć studia zaczęła w listopadzie…). Wredny wuefista służbista do trzech warunków dorzucił jej czwarty, z wuefu i ten właśnie nadmiarowy warunek przechylił szalę…
- gdy przemocą niemal nakłoniona do spotkania z dziekanem ruszyła negocjować kwestię owego czwartego warunku – zepsuł się pojazd, którym miała jechać, więc musiała korzystać z alternatywnej komuikacji miejskiej oraz się przesiadać i gdy dotarła na uczelnię, mineła w bramie dziekana wyjeżdzającego na wakacje.
- gdy za ciężkie pieniądze zakupiła laptopa, ten drań się sfajczył, bo Japończycy z Toshiby zapomnieli wyjąć gąbkę osłaniającą wlot lub wylot powietrza w związku z czym chłodzenie nie działało
i tak dalej…
Miyuki jest autorką hasła o tygodniu pod zdechłym Azorkiem, i mój tydzień wyglądał właśnie tak, jak bym się z Miyuki zamieniła na głowy, serca i aury.
Poniedziałek
Odpalam komputer, aby dowiedzieć się, że nie ma internetu, a w dodatku coś dziwnie stuka, syczy i smierdzi. czyli komputera – NIET, dopóki mu foch nie przejdzie a ja nie dowiem się co jest grane, bo w małe chińskie rączki tutejszych serwisantów go nie oddam. Zresztą niechiński system może ich przerosnąć.
Idę do szkoły. Zajęcia o chorobach (ach, jak przyjemnie…) – czyli powtórka z anatomii, schorzeń i słownictwa medycznego na poziomie podstawowym. Po przerwie Nauczycielka Ye z grobową miną oznajmia nam, że kiedy była w biurze na dole, właśnie zadzwonił student, który trafił do szpitala z podejrzeniem zarażenia dengą.
Krótki wykład o 登革热:
* na Tajwanie jest chorobą endemiczną, występującą szczególnie w rejonach południowych (Pingdong, Kaohsiung) z uwagi na doskonałe warunki do rozwoju radosnych hord komarzych
* komary (>>KLIK<<), które ją roznoszą są ładniejsze od tych tradycyjnych, bo w gustowne białoczarne paseczki. I na tym kończą się ich zalety. Są bowiem mniejsze, szybsze, sprytniejsze i znacznie bardziej dożarte od standardowego komara (podobnego do polskiego). I w dodatku atakują niezależnie od pory dnia i nocy, także w pełnym słońcu.
*objawy dengi łatwo pomyslić z grypa, malarią, alergią i innymi popularnymi tajwańskimi dolegliwościami (poza malarią, która tu jest na tyle rzadka, że nie ma potrzeby katować się przeciwmalarykami na co dzień), więc rozpoznanie od pierwszego spojrzenia jest utrudnione. Objawy to: wysoka gorączka (powyżej 38C), bóle stawów i mięśni, bóle i zawroty głowy, ból oczu i ewentualnie światłowstręt - jak przy grypie; wysypka, wymioty i sraczka - jak przy alergii. Czyli, albo się trafi albo nie. Przy czym nie poleca się stosowania popularnej przeciwgrypowej aspiryny, z uwagi na ryzyko powikłań i zgonu.
* nie ma na dengę szczepionki, a leczenie jest wyłącznie objawowe. Pierwsza infekcja jest „tylko” ciężka, każda następna grozi potężnymi powikłaniami, ze śmiercią włącznie.
No dobra.Po tym mocnym akcencie - czas na coś lżejszego. Tajwańskie keai i cute na dobry początek tygodnia obejmuje też choroby śmiertelne.
Wtorek
Diagnozuję problem komputera – wiatrak zapchał się tajwańskim kurzem. Po wytrząśnięciu, wymiecieniu i wydmuchaniu wrednego kota sypialniano-komputerowego alias kurza-giganta komputer mruczy z wdzięczności i błyska lampkami. Internetu nadal brak, bo ekipa budująca dwa domy dalej uszkodziła kabel, który dostarcza łączności ze światem mieszkańcom IV i V piętra. Piętro I-III ma internet bezprzewodowy z routera na II piętrze, ale sygnał tak wysoko nie dociera z uwagi na to, że mieszkamy w żelbetowych konstrukcjach zdolnych wytrzymać trz ęsienia ziemi i wybuchy nuklearne.
Czując wielki głód nikotynowy (pierwszy raz od miesiąca chyba) ruszam do kliniki medycyny tradycyjnej i masażu, bowiem raptowna chęć puszczenia sobie dymka w moim wypadku jest związana z tym, że mój zwyrodniały kręgosłup znów się przestawił, i coś uciska, a jak uciska, to chce mi się jarać. Po szybkim przywróceniu mojej skoliozie, klifozie i lordozie odpowiedniego pionu chęć na fajki odchodzi w niebyt w trzy sekundy. Niestety, Mr Lee czyli mój masazysta zachorował i jest nieobecny, a nikt inny nie chce ( z wzajemnością) się nade mną zlitować.
Cóż, postanawiam sobie zajarać. Przełażę przez ulicę na świetle zielonym i gdy jestem na pasach prawie wpadam pod autobus. Kierowca zapipczał, ja odskoczyłam, autobus mija mnie o centymetry. Patrzę na światło – nadal zielone dla mnie, czerwone dla innych. Dzwonię do Młodocianego, czy możemy się poskarżyć na pętli na tego luja kutafona kierowcę od siedmiu bolesni, niech mu wrzód na posladku wyrośnie wielki jak jabłko, niech mu garb wyskoczy taki, że buty nosem będzie wiązał na stojąco. Okazuje się, że kierowca skręcał zgodnie z prawem, miał zachować ostrożność i zachował, bo zapipczał. A że nawet nie zwolnił, tylko gazu dodał? Drobiażdżek, nie ma się o co pluć i rzucać bo tajwańscy kierowcy są bardzo zdolni i utalentowani.
Na pociechę kolega nie widziany od miesiąca wita się ze mną entuzjastycznie – i mówi „Ooo, schudłaś! Ale fajnie wyglądasz”
Środa
Internetu nadal niet. To znaczy jest, ale trzeba z laptokiem udać się na drugie piętro i zasiąść na schodach. Schody są wąskie i ciemne, więc idąc z komputerem pod pachą zaliczam lot Apacza, albowiem któremuś z sąsiadów wracającemu po nocy z imprezy się kondonek wymsknął z kieszeni i zaczaił na schodach. Szczęśliwie był w opakowaniu, bez zawartości płynnej, więc zafundował mi tylko ślizg bojowy z obiciem schudniętych pośladków. A nazywała się ta pułapka „Safeway”. Psiakrew, ironio losu…
Studentka medycyny, która od miesiąca molestowała mnie o lekcje języka polskiego, bo chce jechać nad Wisłę robić doktorat, stwierdza, że jednak 900 TWD za 90 minut to za drogo, bo ona myślała, że to 900 to stawka miesięczna. I jest obrażona na mnie, że mi nie odpowiada taka cena. Kij jej w nery, nauczy się w Polsce bez płacenia (albo i nie). Ale mogła mi to napisać wcześniej, a nie dzień przed rozpoczęciem nauki. Dla porównania – lekcja angielskiego u native speakera to od 600 NTD (dzieci z podstawówki) do 1200 za 60 min.
Z tarasu obserwuję piękny zachód słońca, czerwono-pomarańczowy, prawie jak w Polsce. W czasie gdy ja napawam się pięknem przyrody, wendzarniowskie komary zlatują się na wyżerkę. 5 minut i trzynaście mocno swędzących oznak degustacji zdobi mój odwłok.
Wieczorem wreszcie kabel od netu odzyskuje sprawność, a ja łapię lekkiego smuteczka, bowiem żaden z moich tajwańskich znajomych nie raczył odpisać na moją prośbę o pomoc w rezerwacji biletów na listopadowe wakacje. I gdy widmo drinków z palemką sączonych w hamaku uwieszonym w domku na palach zaczyna blednąć (promocja na bilety obowiązuje do końca października), w akcie desperacji piszę do Nauczycielki Zheng. Co prawda Wendzarnia zabrania takiego spoufalania się ze studentami, ale Nauczycielka Zheng bez większego problemu olewa ów niepisany przepis – przy okazji bezlitośnie szydząc z mojego chińskiego.
Fakt, na fejsie znaczki są naprawdę maciupeńkie i ciężko zauważyć czy wklepałam 票, czy też 漂. Ten pierwszy to piao4 na bilet, drugi to piao4 czyli połowa „pięknego”. I takich kwiatków nasadziłam więcej, więc w bonusie do biletu dostaję od Nauczycielki Zheng lupę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz