Przyszła tajwańska wiosna, zrobiło się jeszcze bardziej zielono i jeszcze bardziej gorąco. I stalo się nieszczęście...
Poniższy wpis zawierać będzie treści mocno ekshibicjonistyczne więc czytasz na własną odpowiedzialność!!!
Nieszczęście polegało na tym, że mi się włączyła typowo dziecięca dolegliwość związana z upałami. Mówiąc językiem medycznym, odparzyłam sobie okolice pośladków, a opisowo - nabawiłam się tak zwanego pawianiego zada.
Czyli - Ja pawian być ja gwiazda tu lśnić...
Miałam poważne wątpliwości, czy chcę udać się do lekarza - a jeżeli nawet, to do jakiego? Pediatry? Toć jestem takim w wieku, że do pediatry powinnam owszem, udawać się - ale z własnym przychówkiem, a nie własnymi pośladkami.
Deliberacje moje trwały, nie mogłam spać ani siedzieć z uwagi na przejmujący piekący ból poniżej krzyża, całość wyglądała coraz gorzej, ale wciąż czułam niejaki obciach przed pójściem do pobliskiej porani dermatologicznej. A zwłaszcza przed oznajmieniem w rejestracji, że mam palący problem z czerwoną d..pą - co zapewne pani rejestratorka powtórzy minimum kilkakrotnie, jakże subtelnym i wdzięcznym głosikiem, który usłyszą nie tylko pacjenci (czytaj - babcie w poczekalni)... Także sąsiadom i połowie ulicy nie umknie, ze Księżniczka Majia ma mało książęcy problem w mało wyjściowej lokalizacji... Kij z rejestratorką, ale myśl o wywaleniu owej zaognionej i czerwonej jak serce młodego komunisty części ciała na biurku lekarza płci obojętnej i stwierdzeniu "Pan/Pani zerknie" przywoływała wspomnienie Adasia Miauczyńskiego...
I to przeważyło szalę.
Szybka porada w internetach i już wiedziałam, jak nazywa się tutejszy tajwański odpowiednik Sudocremu i gdzie go kupić.
Bynajmniej nie w aptece - a w takim "dziecio-sklepie", gdzie są wszelkie artykuły związane z posiadaniem potomstwa, typu pampersy, mleko w proszku, pudry, zasypki, kosmetyki, śpioszki, grzechotki, a także akcesoria ciążowe. Najbliższy dziecio-sklep mieści się jakieś 500m od mych drzwi, więc szybko zgarnęłam Młodocianego w charakterze pomocy fachowej - bo słownictwa położniczo-pediatrycznego nas nie uczyli w szkole jeszcze, a nie miałam nawet śladu wątpliwości, że się obsługa zleci jak sępy do padliny, chcąc wtrynić mi dodatkowo grający nocniczek, łóżeczko z pozytywką, zabawki edukacyjne i krem na rozstępy. Zatem Młodociany miał im wykładać co z czym, po co na co i dlaczego.
Młodociany przejął się nieziemsko, i pytał, czy aby się dobrze czuje, czy mi do lekarza nie potrzeba, czy nie mam mdłości - znaczy w jego mniemaniu udaliśmy się na przegląd window-shoppingowy poprzedzający rychłe przyjście na świat potomka mego. Jakoś udało mi się go wyprowadzić z błędu, aczkolwiek prosta fraza - "Mam wysypkę pieluszkową, taką jak dzieci siurające w pampersy, pomimo że nie noszę takich frymuśnych wdzianek od dawna i opanowałam odruch kontroli pęcherza" - nie chciała mi przejść przez gardło. Stanęło na tym, że to na mą wrażliwą skórę. O to, dlaczego wcześniej zakupiliśmy woreczek mąki ziemniaczanej w wołającej o pomstę do nieba cenie, Młodociany już nie wnikał. Przypomniał sobie ze my w Polsce: płuczemy włosy piwem, gadamy do roślin i jemy pomidory z cebulą na słono - co jasno pokazuje, że fabrycznie mamy nierówno pod sufitem.
Dobra. Wychodzę ze sklepu, banan na mym obliczu rozświetla pół dzielnicy, mi nad głową fruwają aniołki z gołymi dupkami grając na harfie i śpiewając - alleluja, koniec męczarni, zaraz kompres łagodzący firmy M** otuli twój sterany tyłek i pójdziesz spać... Alleluja po wielokroć. Normalnie suszę się jak pietruszka na płocie. I taką ścieszoną niczym norka, wychodzącą w radosnych pląsach i uśmiechach - wlazłam na koleżankę z uczelni.
Przywitałyśmy się, zamieniłyśmy dwa słowa i pożegnałyśmy się. W tym czasie Młodociany odbył krótką rozmowę ze swoim kolegą, informując go, że obiad jest aktualny, on zaraz dotrze bo teraz jest ze mną w dziecio-sklepie i w te pędy uda się jeść.
Minęły dwa dni.
Nauczycielka Zheng zadawała mi co prawda wiele dziwnych pytań - ale do dziwnych pytań nauczycielki Zheng zdązyliśmy już przywyknąć. Akurat temat zajęć był o tradycyjnym tajwańskim modelu rodziny "5 pokoleń pod jednym dachem jako źródło nieustannej szczęśliwości" więc pytania dotyczące planowania rodziny itp uznałam za jak najbardziej na miejscu, zwłaszcza że każdy podobnym zestawem został uraczony. Nic nie zapowiadało bomby...
Wychodzę na przerwę zająć się konsumpcją kawuni, gdy dopada mnie zdyszana Nico otoczona wianuszkiem koleżanek.
- Majia! Kopę lat! Moja mama za tobą tęskni, kiedy znowu zjemy razem obiad?
- Yyy, może w nastepny weekend bo teraz jestem trochę zajęta...
- Wiem, wiem, słyszałam.
(Yyy? O czym słyszała? O tym, że mam w ciul dziwnych rzeczy do napisania? A zresztą, nieważne, pewnie tajwańskie uprzejmościowe formułki, olać to)
I w tym momencie wtrącają się Lydia z Jocelyn, najśmielsze z całej grupki znajomych twarzy otaczających Nico:
- No właśnie, słyszałyśmy że planujesz ślub! Gratulacje! Strasznie szybko, musisz się teraz bardzo spieszyć bo to masa rzeczy do ogarnięcia po twojej stronie, wiesz?
- A ślub planujesz w stylu tajwańskim, czy zachodnim? A jakie sukienki? Przyleci twoja rodzina z Europy?
Stoję jak trafiona obuchem, i liczę gwiazdki latające mi przed oczami, mysląc intensywnie - że łot de fak?
Szybko zbieram się w sobie, postanawiam natychmiast udusić Nico wraz z całym wianuszkiem zainteresowanych, i grzecznie wyjaśniam:
- Wiecie, ten slub to w Europie będzie, bo pogoda ładniejsza i formalności mniej... (widząc zawiedzione miny dziewczyn dodaję) ... No i w podróż poslubną bliżej do Paryża...
Po chwili dochodzę do wniosków, a od wniosków po nitce do kłębka - także i do przyczyn dzikiego zainteresowania moim ożenkiem, wróć, żamążpójściem.
Wychodziłam ze sklepu dzieciowego? Wychodziłam.
Przytyłam na tajwańskim dobrobycie? Przytyłam
Najchętniej chadzam luźnych tunikach maskujących pimpusia sadełko w okolicy wiotkiej kibici? Ano, chodzę.
Wychodzącą ze sklepu widziała mnie ta Ella, czy Bella? Ano widziała.
Summa summarum - Ella czy Bella powiedziała koleżankom, że mnie widziała wychodzącą ze sklepu ze smoczkami i pieluchami, koleżanki połączyły powyższe w spójną całość i nadały w świat, że chyba na pewno Księżniczka Majia spodziewa się małego księciunia.
Z drugiej strony kolega Młodocianego powiedział swojej dziewczynie, że ten się spóźni chwile, bo jest na zakupach pieluchowych z Majia Gongzhu. Ta powtórzyła tego zabawnego niusa w ścisłym gronie 15 najbliższych koleżanek... i popłyneło w eter, gdzie pewnie spotkało historię Elli czy Belli...
A stąd już niedaleko do błyskotliwej dedukcji, ze jest panna, jest brzuch, to i ślub być musi, obowiązkowo.
A pomyśleć, że zaczęło się od bolesnego zaczerwienienia w dolnej części pleców...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz