niedziela, 22 września 2013

Tajfun stulecia – supertajfun Usagi i moja utrata dziewictwa na niwie huraganów

W czwartek wypadło wolne z okazji Święta Środka Jesieni, które zgodnie z planem spędziłam na wodospadzie w miejscowości Majia. Nieco dreszczyku emocji dodawał fakt, że nadciąga tajfun i w każdej chwili może lunąć tudzież zadąć – a ewakuacja z położonego na stromym i słabo oporęczowanym stoku do odległego o godzinę jazdy Kaohsiung mogłaby być „z dreszczykiem” oraz „z deszczykiem”. Jednakowoż deszczyki i dreszczyki ominęły mnie szerokim łukiem – zabawa w wodospadzie była przednia, woda rześka, powietrze ciepłe, a tajwańskie dzieciaki i dorośli nad wyraz przyjazne i radosne.

Następnego dnia wraz Irkiem i jego znajomymi z Polski zjawiliśmy się na Secret Beach koło Uni. Wejście na plażę było jeszcze otwarte – choć ostatnio spotkałam tam pana z wielkim identyfikatorem „Służba Techniczna i Konserwacyjna NSYSU”, który z linijką, laserem i notatnikiem rozglądał się bacznie ,wyglądając jak archetypiczna statua „co by tutaj zepsuć”. Standardowo – plaży nie było, zostały jakieś smętne resztki zalewane przez wspaniałe, 3metrowe fale, z których grzechem byłoby nie skorzystać. Zatem korzystaliśmy do woli, z wyjątkiem Hani – która nie wzięła stroju kąpielowego, więc została fotografem; oraz Kasi – która co prawda strój miała, ale oprócz stroju miała też siatkę na muchy i coś zwanego wsysaczem/ekshaustorem, a co służy do zbierania much i innych owadów, i zajęła się swoim entomologicznym  hobby, przekładając niepowtarzalne tajwańskie insekty nad jakieś tam fale.
 
Zabawę z falami po jakiejś półgodzince trzeba było przerwać, bo przyszedł gajowy, i nas pogonił z lasu. A raczej teletubisie zrobiły nam „teletubisie mówią bye-bye”, i nie było opcji „tulimy”… W roli teletubisiów wystąpiło trzech funkcjonariuszy Straży Przybrzeżnej w ogniście pomarańczowych uniformach ze zintegrowaną kamizelką wypornościową i światełkiem, którzy najpierw nas opipczeli gwizdkami z bezpiecznego dystansu, a po chwili wgramolili się na plażę – wobec braku jakiejkolwiek reakcji plażowiczów.
 
Kazali się nam ewakuować, a jak nie to trzeba będzie zapłacić „ticket”. Przy czym „ticket” to nie bilet wstępu na zabawy we wzburzonej wodzie dla zaawansowanych, a mandacik za zakłócanie porządku publicznego i bezpieczeństwa narodowego poprzez ignorowanie poleceń funkcjonariusza publicznego. Miły pan łamanym angielskim kazał nam ewakuować powłoki doczesne, nie zgodził się na wspólną sweet focie (jakby ktoś na FB wylukał, że w godzinach pracy pozuje z turystami zamiast oczyszczać plażę z elementów podlegających teleportacji do domu, to miałby nad wyraz przechlapane), ale gdy podszedł do Kasi, bawiącej się wsysaczem z muchami i topiącej insekty w alkoholu – zdębiał. Chyba pierwszy raz widział takie zjawisko – nie dość, że blond i błękitnookie, to jeszcze wciągającego coś przez rurkę prosto z siatki na motyle… Wykwękał – what are you doing, i chwilę zajęło mu zrozumienie, ze Kasia profesjonalnie łapie muchy w ramach poszerzania wiedzy z kierunku swoich studiów… Podejrzewał zapewne jakiś szczególnie wyrafinowany rodzaj inhalacji narkotycznej, albo pieron wie co…
Straż Przybrzeżna jest bowiem częścią policji, aczkolwiek można w żarówiaście oranżowym kostiumiku odrobić obowiązkowe tajwańskie wojo. W każdym razie, mandaty może wystawiać, więc nie było co negocjować – choć próby się pojawiły, głównie ze strony par młodych, odstawiających obowiązkowe ujęcie na tle morza w ramach sesji ślubnej. Obowiązkowym gadżetem była – a jakże – żółta kaczuszka, którą z obawy przed szaleństwami zywiołu – sflaczono i ukryto w bezpiecznym miejscu…
Fale waliły dość mocno, niebo zasnuło się całunem mgły, było duszno, lepko i wilgotno – jak ujął to Irek, doświadczony wakacjami na Tajwanie i czterema atakami żywiołu wodno-powietrznego – „czuć w powietrzu tajfun”. Wracaliśmy do domu na szybko, w pierwszych kroplach ciepłego deszczu. Telewizor straszył „supertajfunem”, najsilniejszym od 20 lat, BBC i CNN oraz tajwańskie biuro pogodowe nadawały ostrzeżenia i wskazówki. Tajwańczycy karnie składali parasole, zabezpieczali wystawy sklepów i demontowali co słabiej przyczepione elementy dekoracyjne, tudzież kłębili się pod półkami z tradycyjne tajwańskimi zupkami typu „chińśka … d..upa, z Radomia”. W końcu argumentacja Młodocianego przemówiła mi do rozsądku – i ruszyłam leniwe cztery litery po jaki-taki prowiant (Nie, Księżniczko, paczka Skittelsów i ciasteczka Oreo nie wystarczą ci na dzień lub nawet dwa!) w lepkiej atmosferze przedtajfunowego wieczoru. W tle rozlegały się eksplozje fajerwerków (Tajwańczycy kończyli opakowania niezużyte podczas Święta Gapienia się na Księżyc – lub składali ofiarę odstraszającą złe duchy tajfunowe), powietrze było ciężkie i tak gęste, ze nawet komary zaczynały pełzać…
No i tak sobie czekałam na tajfun Usagi, który miał mi odebrać tajfunowe dziewictwo z przytupem i fajerwerkami oraz stosownym zadęciem… i czekałam… i czekałam… Na zapowiedzianie przez nieomylne tajwańskie meteo ulewne opady „extremly torrential rain” oraz podmuchy wiatru w porywach osiągające 160 m/s…. Zjadłam paczkę  cukierków i nadal czekałam… Wybiła 3 w nocy i ja nadal czekałam… I czekałam… I czekałam…
O 12 obudził mnie domofon, pod domem stał z lekka przemoczony Młodociany, któremu poczucie obowiązku kazało zajrzeć do mnie  i skontrolować żywienie oraz samopoczucie Gong Zhu Majii. Nie ukrywam, następne dwie godziny spędziłam na ordynarnym i ostentacyjnym darciu łacha z tajfunu Usagi, który okazał się być – jak słynna imienniczka Tsukino Usagi z kreskówki – niezbyt poważny, łajzowaty i ciamciaramciowaty. W końcu Młodociany nie wytrzymał i obraził się srodze, na moje niemiłosierne nabijanie się z jego kultury, pogody i prognozy pogodowej jego kraju.
Na południu Tajwanu, pomimo ogłoszonego alarmu, przymusowego wolnego i apokaliptycznych prognoz wydarzyło się wielkie okrągłe zero z figą z makiem – ale już na północy w Tajpej lało jak z cebra, wiało i nawet prąd z kablówką wyłączyło. Na położonej na wschodzie Zielonej Wyspie i Wyspie Orchidei było niewesoło, w Taidongu na Wschodnim Wybrzeżu zalało szkoły i drogi rzadkim błockiem. Tajfun przeszedł bokiem, i ruszył na Hongkong. Według prognoz wiatr wiał i 250km/h, na lotnisku HKG odwołano loty, wybrzeże Chin zostało postawione w stan gotowości… Jak będzie – zobaczymy.
Diagnoza mojego kolegi kumatego w temacie barometrii, geografii i anomalii pogodowych była krótka. Tajfunowe dziewictwo połowicznie odebrał mi „fake typhoon”, czyli tajfun bez tajfunu, rzadkość i biały kruk na niwie anomalii pogodowych. Jestem połowicznie usatysfakcjonowana trafieniem na takowy wyjątek – a połowicznie zawiedziona. Nie ukrywam, że liczyłam na materiał empiryczny, który posłużyłby mi do wykreowania dramatycznej relacji z pierwszej ręki, prosto z oka klęski żywiołowej, z elementami bohaterstwa i surwiwalu – a tu niestety, wyszło jak zwykle. Cóż. Będą inne tajfuny…

4 komentarze:

  1. Jeszcze nie widziałam entomologów w akcji. A nad jakimi to gatunkami aktualnie czynią obserwacje?

    OdpowiedzUsuń
  2. Kasia w ramach pracy naukowej łapała muchy, z tych małych chudych i upierdliwych :D A pan z ekshaustorem- samoróbką wsysał mrówki...

    OdpowiedzUsuń
  3. Gatunki to dopiero się określa po złapaniu... I to o ile są "nowe" w sensie - nie opisane jeszcze przez przyrodników... I - każdy może wymyślić nazwę dla swojej własnej muszki, bo gatunków, podgatunków i odmian niewessanych jeszcze w annały encyklopedyczne jest wciąż sporo... Ale Kasię interesowały mało spektakularne i wychudzone muchówki z rodziny Ephydridae (po polsku przywódki). Żyją na terenach podmokłych, często niesprzyjających dla innych owadów. Brzydkie są jak nieszczęście, nijakie w kolorze, ewentualnie z delikatnym połyskiem... Nic dziwnego, że nie znaleźli się chętni do zgłębiania i łapania, bo woleli bardziej spektakularne, większe, ładniejsze...

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...