wtorek, 1 października 2013

Nauczanie języka polskiego jako obcego

Kiedyś dawno chciałam być „panią od polskiego” – nie taką, która wbija „rozbiór logiczny i gramatyczny zdania”, tudzież „uje się nie kreskuje” i inne mądrości w rodzaju – Mickiewicz wielkim poetą był. 

Chciałam wprowadzać obcokrajowców na zawiłe ścieżki polszczyzny, jako że milsze i ciekawsze to, niż użeranie się z gimnazjalistami w okresie buntu i naporu, którzy w dodatku rodzonym językiem posługują się niechętnie i niechlujnie. Niestety – Ministerstwo Edukacji zablokowało moje plany, wprowadzając obowiązek certyfikacji nauczycieli za pomocą ukończenia sowicie płatnych studiów podyplomowych lub uzupełniających  (wcześniej wystarczył 180 godzinny kurs psychologii, pedagogiki i metodyki).
Ale – marzenia mają do siebie to, że się spełniają – nie zawsze wtedy kiedy chcemy, i w sposób niekoniecznie idealnie pasujący do naszych oczekiwań. Co odkryłam w poniewczasie, gdy wzdychania zakompleksionej brzyduli wyjącej do księżyca „chciałabym, żeby mnie ktoś pokochał do szaleństwa” zmaterializowały się kilka lat później w postaci nieco psychopatycznego wielbiciela, który wydzwaniał, śledził, wypisywał, podglądał itp przez dobre 2lata. A pewnikiem i dłużej, bo od czasu do czasu znajduję jeszcze jakieś głupawe „oczka” i inne „kłapouszku, pogłaskać cię za uszkiem” oraz „no nie bądź taka zołza, bo dobrze wiem, że taka nie jesteś” na moim GG oraz mailu.
Spełnienie marzenia o uczeniu polskiego spadło na mnie na Tajwanie. Tajwańczycy, naród uprzejmy – wykazywali pewne zainteresowanie dziwną, szeleszcząco- świergolącą mową, podobną nieco do francuskiego (że co?!? Ale w sumie, portugalski brzmi jak rosyjski – melodyczne, nie leksykalnie – to i polskie ąę bułkę przez bibułkę może wydawać się zbliżone do mowy żabojadów i serożerców). Znajomi łamali sobie języki na „cześć”, Andrzej”, „drzewo”, „dzień dobry” i „Magdalena oraz Katarzyna dwojga imion obie”. Kolega Weasley nazwał się na FB „Andrzejem Polskim” nawet, ale edukacyjnie nie przyniosło to większych konsekwencji…
Kiedy Młodociany poprosił mnie, żebym go uczyła polskiego – tak na odczepne roztoczyłam mu wizje „koniugacji, deklinacji, aspektów, stron, bla bla bla” i poczęstowałam „prostymi” konstrukcjami okołoszarlotkowymi. I tak to szło, raz na czas jakieś słówko tu i tam, z pominięciem niewygodnych i niecenzuralnych (które szybko opanował sam, bo ktoś uprzejmie mu doniósł, iż chińskie 7 8 oznacza kobiece narządy rozrodcze, a chiński czasownik wracać to po polsku analogiczne narządy męskie, plus taka stronka „jak nauczyć Anglika przeklinać po polsku” zrobiły swoje). 
Nie przewidziałam tylko jednego – Młodociany po przeanalizowaniu sytuacji medialno gospodarczej doszedł do wniosku, że Polska to kraj mlekiem i miodem płynący, niedrogi (VW Golf to tanie auto, BMW kosztuje połowę tego co na Tajwanie, w ciuchach HM biega połowa ulicy), stabilny tektonicznie i gospodarczo, posiadający z atrakcji śnieg i zamki oraz pałace, a nade wszystko bigos i szarlotkę w nielimitowanych ilościach – i stwierdził, że może po zakończeniu studiów poszuka pracy właśnie tu. I naukę polskiego wziął sobie do serca.
Po czym otoczył mnie inwigilacją pełną i całkowitą- z uwagi na to, że opieszale przystępowałam do zadań edukacyjnych. Inwigilacja przy tym byłam przeprowadzona wzorowo, bo nie zauważyłam specjalnego strzelania z ucha i blablałam sobie wesoło po polsku w obecności Młodocianego, wychodząc z założenia, że on nic nie rozumie, a ponadto mówię za szybko i za niewyraźnie żeby cokolwiek zakumał… Tiaaaaaa, wiele rodziców, dziadków i niefrasobliwych opiekunek wychodziło z takowego założenia, a potem rozkoszne pociechy wywoływały niezły popłoch wygłaszając kwieciste sentencje upstrzone „kfjatkami” zdecydowanie nie licującymi z wizerunkiem wzorowego przedszkolaka…
Nic nie zapowiadało wielkiego łubudubu. Tajfun się zbliżał, ale na to mentalnie byłam przygotowana i oczekiwałam nadejścia Usagi z ekscytacją właściwą niedoświadczonym przez katastrofy naturalne białasowym dziewicom. Czujności nie obudziło nawet to, że Młodociany postanowił Kasię i Dawida (znajomych Irka, akurat goszczących na tajwańskich wakacjach) powitać po polsku. Ćwiczył w tym celu pieczołowicie i z zapałem: „cześć, jestem Max, jak się masz! Miło cię poznać!”. Nie zdziwiło mnie, gdy zapytał, co to znaczy „suchaj” i szybko wplótł owo "słuchaj!" w monolog.
 Krótko mówiąc – było pięknie i spokojnie, pluskaliśmy się w zimnej wodzie pod wodospadem, robiliśmy zdjęcia… Sielanka...
- Pokaż cycki! – udarł się Irek w kierunku Hani, która – choć Azjatka, to miała co pokazać. Hania unosząc się na wodzie posłusznie wyeksponowała zawartość czerwonego bikini.
- Pooo… kaaaaa szycki? – zdziwił się Młodociany.
- Po-każ cyc-ki, show your boobs – szybko i wyraźnie oświecił Młodocianego Dawid.
- Poo kasz … cyyyycu…ki? – powtórzył całkiem udatnie Młodociany, patrząc w mą stronę niczym psiak oczekujący kiełbaski za dobrze wykonany „siad”.
Szybko interweniowałam wyjaśniając – wiesz, to nieuprzejme, bardzo burackie i normalna Europejka to ci wysadzi plaszczaka w dziobala, tak się nie zachowuje kulturalny mężczyzna i dżentelmen… I obrażona zajęłam się oddryfowywaniem na dętce, aby zażyć samotności mnisiej i zademonstrować stosowny foch.
Zanim oddaliłam się na 3 metry, Młodociany z szerokim uśmiechem wypalił: ” Majia, pokaż cycki, proszę!” A potem z jeszcze szerszym uśmiechem dodał - "Dziękuję!"
….. …. …. ja zdębiałam, a aplauz publiczności niósł się po puszczy subtropikalnej… … …
- Tak chyba jest grzecznie, prawda?
***
Ściągnęłam zatem podręcznik, i od poniedziałku piłujemy „ja jestem ty jesteś on jest ona jest”, bo dalsze puszczenie Młodocianego samopas na szerokie wody polszczyzny może być niebezpieczne. Dla mnie, rzecz jasna. Jeszcze się udławię, tłumiąc rechocik.

2 komentarze:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...