niedziela, 6 października 2013

O triadach i przestępczości I

Przed pierwszym wyjazdem kolega Jaromir roztoczył przede mną apokaliptyczną i katastroficzną wersję jak to na każdym kroku będę obserwować mafijne porachunki niczym w SinCity albo Gotham, a także szybko zostanę zwerbowana przez owe  triady jako bladolica piękność ( w jakim celu Jaromir już nie dodał, albo mi umknęło) i rozpocznę szybką wspinaczkę po szczeblach hierarchii świata przestępczego etc. 

Odrobinę wcześniejsza wizja po ogłoszeniu radosnej nowiny pt.: „Jadę na wymianę, nie z Orgazmusa tylko do Azji i jeszcze będę się uczyć chińskiego!” obejmowała aresztowanie, nawrócenie na ideologię komunistyczną i przysłanie do Polski jako piątej kolumny i arcyzdolnego szpiega – Jaromir bowiem (podobnie jak wiele innych osób, w tym ja sama) miał blade pojęcie o rzeczywistej destynacji mej wycieczki. No dobra, ja miałam nieco mniej blade, bo wiedziałam, że to będzie Tajwan, a Tajwan to nie Chińska Republika Ludowa i komunistów tam tępią zaciekle i zażarcie…
Dygresyjnie, kilka ciekawostek, dokąd to się wysłałam i co z tym było związane
- M.: Tylko uważaj w tej Tajlandii, nie daj sobie nic do walizek wrzucić. I na lejdibojsów też uważaj! (Za przemyt narkotyków w rejonie „Złotego Trójkąta” sankcje obejmują karę śmierci lub 200 lat gnicia w tajskim więzieniu. A co do lejdibojsów, to dla pana, który wyrwał „zajebistą dupencję” pobudka u boku dupencji z zakamuflowanym siusiakiem i dalszy żywot ze świadomością harców podejrzanych orientacyjnie jest chyba wystarczającą karą)
- Mama do mojej przyjaciółki z liceum: ” Magda jest w Wietnamie na stypendium…”. Meri do mnie – „Ty, a co ty w tym Wietnamie, komunistów biłaś, czy jak? Do wojska wstąpiłaś, albo co?”
- Tata: Podczas rozmowy na skype  dzwoni mu komórka. Tata mówi mi: poczekaj chwilę, odbiorę bo to kolega z pracy. Odebrawszy komórkę 50dB głośniej  (ale to standard) odzywa się: Eeee, słuchaj, no, bo teraz to moja Magda dzwoni do mnie, wiesz ona jest w Sin-ga-pu-rze i wiesz,noo, zaraz oddzwonię do ciebie
Standardem było ostrzeganie mnie przed psami w ryżyku i zbytnim liberalizmem, bo u tych komunistów, to wiesz. Inna sprawa, że rzadko podawałam lokację, w której będę uczyć się języka chińskiego – więc Chiny nasuwały się łopatologicznie.
- Cezar (alias mój wierny wielbiciel): To cudownie, że odnajdujesz się w tej szkole zakonnej z wykładowym tradycyjnym mandaryńskim! A czy na przerwach ćwiczycie gimnastykę tai-chi? (przysięgam, on pytał poważnie, nie robiąc sobie jaj!)
***
Usłyszawszy, że jednakowoż nie udaję się do Hongkongu i nie ma co liczyć na barwne relacje z pierwszej ręki prosto z mafijnego podwórka, Jaromir nieco posmutniał, bowiem w szerokim wachlarzu jego zainteresowań oprócz wszelakich spisków, dziwactw i afer, poczesne miejsce zajmują dalekowschodnie organizacje przestępcze. Zwłaszcza te owiane nimbem tajemnicy i otoczone mgłą romantycznej egzotyki, doprawione skośnookim dżentelmenem odzianym w dopasowany garnitur i demonstrującym stosowny poziom władczej męskości… Yakuza i triady zyskały niewytłumaczalną popularność i wielką estymę jako te czcigodne i cywilizowane, uprzejme i kulturalne organizacje.
No cóż.
Uprzejme i kulturalne nie mogą być z zasady – Chińczycy są  mało uprzejmi i jeszcze mniej kulturalni, przynajmniej według naszych, zachodnich norm (moim typowym zarzutem jest zadawanie nowo poznanej osobie pytań typu ile zarabiasz i kim jest twoja rodzina, oraz innych równie mało wygodnych, ponadto pchanie się  tudzież żarcie jak prosięta, publiczne bekanie, pierdzenie, charkanie i plucie oraz darcie japy tudzież kilka innych „kfjatków”). I vice versa, wedle ich kryteriów my nie tylko nie grzeszymy kurtuazją, słoma nam z butów wystaje i ogólnie jesteśmy prości jako te dzidy i buraczani dystyngowaną urodą hektarowego pola warzyw pastewnych.
Teoretycznie uprzejmość i wysoką kulturę osobistą może sugerować to, że zamiast swojskich gangów Baraniny, Cielęciny, Klopsów z Marchewkami i innych Korków, Stworków i Potworków, w Azji pojawiają się „grupy pana Wanga, Changa i Huanga”, przynajmniej w teorii. Tak naprawdę to raczej błąd w tłumaczeniu. Bo azjatyckie organizacje przestępcze do szczególnie subtelnych nie należą…  Ani pod względem zakresu działania (czyli standard – lichwa, przemyt ludzi i towarów, haracze, zabójstwa, sutenerstwo, porwania, handel podróbkami i wszelakie fałszerstwa etc) ani metod. Także członkowie nie zaliczają się do szczególnie intelektualnie rozwiniętych (poza ścisłą „górą”, których rodziców ewentualnie stać było na wykształcenie sukcesorów za granicą) i prezentują raczej poziom dresiwa pospolitego, ganiającego z rozmaitą bronią sieczną po ulicach mego pięknego miasta, tą małą różnicą, że zamiast szeleścić ortalionem i łyskać łysym łbem – Azjaci odziani są w krzykliwe łachy (na bogato!) – wbrew stereotypowemu wizerunkowi skośnookich mafiozów odzianych w gustowne garniturki, doskonale dopasowane do wyrafinowanych intelektualnie posunięć strategicznych.
Być może estyma, jaką darzone są triady wywodzi się z zamierzchłej przeszłości – albowiem „bractwa trzech harmonii” ( 三合會, Sānhéhuì) to klasyczny przykład bardzo szlachetnej organizacji patriotyczno- oświatowo-niepodległościowej, która jednakowoż zeszła na psy. Gdy w XVII wieku w Chinach władzę przejęli Mandżurowie (alias dynastia Qing), nie zyskała ona zbyt wielu popleczników. Oficjalnie walczył z nimi między innymi Koxinga – ten sam, który został zesłany na Tajwan (i tam, z braku Qingów gnębił Holendrów), natomiast szybko stało się jasne, że Qingowie nie będą się patyczkować z niechętnymi im chińskimi możnowładcami ( tym, którzy odmówili ścięcia włosów na wzór mandżurski, z wysoko wygolonym czołem i długim warkoczem – po prostu ścięto głowy), zatem ocaleni pseudo-lojaliści mandżurscy (oraz niedobitki mnichów z klasztoru Shaolin) „zeszli do podziemia, tworząc własnie owe „Bractwa Trzech Harmonii”. Początkowo bractwa zajmowały się knuciem planów „jakby tu dokonać przewrotu i przywrócić dynastię Ming”, ale gdzieś około XIX wieku skupiły się na bardziej intratnej działalności – takiej jak przemyt opium oraz organizacja domów publicznych, na dalszy plan spychając działalność niepodległościową
Filmów z serii „yakuza i inne twory yakuzopodobne” jest wiele. Najczęściej są to „superprodukcje” klasy B, C, D …, gdzie trup ściele się gęsto, przemoc ogólna i gwałty walczą o pierwszeństwo z bluzgami, wszystko spięte jest klamrą ledwie trzymającego się kupy scenariusza – i jest towarem dla pasjonatów. Obejrzałam raz takowe dzieło, w wersji „soft”, pod wiele sugerującym tytułem „Naga broń” – o dziewczynkach szkolonych do roli zabójczyń, używających w charakterze narzędzia zbrodni swych ponętnych i wyćwiczonych ciał…  (yyy? brzmi jak fabuła kiepskiego pornola?)… Najmocniejszym punktem były nawet nie dialogi, a komentarze dodane przez fandomowego tłumacza (recenzja – TUTAJ >>KLIK<<). Siłą rzeczy owo „dzieło”, nawet wysoko notowane w rankingach gatunku, nie zachęciło mnie do głębszego zapoznania się z nurem kina skośnooko-mafinjnego. Zresztą wszelkie kino „mafijno- przestepcze”, wliczając w to klasykę gatunku jakoś niespecjalnie mnie pociągało.
W weekend padało, więc nudziłam się jak mops.  Młodociany przyjeżdżający z lanczykiem zaproponował zatem -oglądanie filmu, bardzo dobrego i interesującego, o mafii w Hongkongu. Od czasu, kiedy „bardzo dobry i interesujący film” pt „Batman- Mroczny Rycerz”, obejrzałam do końcowych napisów, czekając na obiecany moment „zrobi się bardziej interesująco” – i nie zrobiło się, na filmy sugerowane przez Młodocianego mam lekką alergię i rezerwę. Kiedy usłyszałam jeszcze, że to będzie film po chińsku, zrealizowany w Hongkongu – uzbroiłam się w cierpliwość i zapowiedziałam, że przy pierwszej scenie z fruwaniem przeciwników wyłączam komputer  i wychodzę…
Nie tylko nie wyszłam, ale obejrzałam wszystkie trzy części „Infernal Affairs”. Nie było latających kaskaderów, niekończących się magazynków, bluzgów, ani tępych policjantów, ani moralizatorskich akcentów. Było inteligentne kino psychologiczne o policyjnym wywiadowcy w szeregach najsilniejszej w Hongkongu grupy Sama (subtelnego niczym warchlak) i wtyczce Sama w policyjnej strukturze, o problemach z tożsamością wynikających z bycia „odwróconym”, o trudnym zadaniu stania na straży prawa i porządku, a wszystko podlane buddyjską filozofią. I o dziwo – pomimo, że jest to tryptyk, udało się uniknąć „klątwy sequela”.
„Interal Affairs”posłużyło jako inspiracja dla nagrodzonej OSkarem „infiltracji” Martina Scorsese. Na forach można spotkać diametralnie różne opinie – która wersja jest lepsza. Wiadomo, że wiele zależny od tego, w jakiej kolejności obejrzy się obydwa filmy. Generalnie – uważam wersję HKG za ciekawszą, subtelniejszą (mniej rzucania mięsem i fackami w rozmaitej konfiguracji) i bardziej pomysłową (np zastosowanie alfabetu Morse w komunikacji Scorsese zastąpił łopatologicznym  użyciem komórki). Co do aktorów – osobiście nie mam problemów z odróżnianiem jednego Chińczyka od drugiego (ale z Chinkami jest już gorzej), a pojedynek Nicholsona, DiCaprio i Damona o każda minutę obecności na ekranie średnio mi się podobał. O ile Infernal Affairs obejrzałam od A do Z, to po 40 minutach mordowania się z „Infiltracją” po prostu poszłam spać, bo nic nie było mnie w stanie zaskoczyć. 
Żadna z postaci nie wzbudziła choćby cienia sympatii (drętwy Damon przegrywał z Andym Lau, a rola Leosia niestety rozpisana była w sposób wybitnie antypatyczny).  Dodać należy do tego jeszcze tło epatujące przemocą, mordobicia i strzelaniny (których nie lubię), wszechobecne „facki” w rozmaitych konfiguracjach, w zagęszczeniu zdecydowanie zbyt wielkim i ogólne zblazowanie z tumiwisizmem stróży prawa… Niestety, Scorsese zabił głębszą wymowę filmu – pozbywając się azjatyckiej, buddyjskiej otoczki nie dał niczego w zamian, przez co amerykańska wersja jest po prostu… amerykańską wersją, dla stereotypowego Amerykanina, co myśleć nie lubi.
W każdym razie – na deszczowy weekend polecam Infernal Affairs.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...