niedziela, 15 września 2013

Włoska załamka

Mój japoński kolega Keisuke lubi swoją kuchnię narodową. Wcina suszi oraz lepko- śmierdliwe natto ze sfermentowanej soi zanurzonej w glutowatym sosie własnym, kitkaty o smaku zielonej herbaty i inne wynalazki z Kraju Kwitnącej Wiśni. 

No dobra, kitkaów nie wcina – bo stara się żywić zdrowo i odpowiedzialnie. Więc zamiast czipsów o smaku pepsi i innego fastfooda przeżuwa natto.
Natomiast gdy raz na czas nachodzi go ochota na coś egzotycznego i niezwykłego, czego nigdy by nie zjadł u siebie w Tokio – korzystając z rozlicznych delegacji rzucających go po całym świecie nieskolonizowanym dotąd przez osadników z Imperium Wschodzącego Słońca – udaje się Keisuke do japońskiej restauracji w takiej na przykład Moskwie. Albo Pradze. Albo Pradze Północ… I nieodmiennie przeżywa ekscytację połączoną ze skrajnym zdziwieniem i wzburzeniem spowodowanym barbarzyńskim potraktowaniem tysiącletniej tradycji kuchni narodowej, oraz wielką niespodziankę – że też coś doskonale znanego może być tak odmienne i niezwykłe. No dobra, Keisuke jest prawdopodobnie masochistą, lubującym się w gwałtach na dziedzictwie kulturalno-kulinarnym.
Ja bowiem miałam ochotę chwytać za szable tudzież noże do masła- i ciąć z półobrotu durne fińskie pały (moich znajomych Finów z Rovaniemi), które to pały pyszne placki ziemniaczane po zbójnicku okrasiły: keczupem, majonezem, galaretką miętową i żurawiną. Ogórka kiszonego umajonego tym samym zestawem też ciężko przeżyłam…
O tym, co czuje regularny Chińczyk wchodzący do „chinki” (prowadzonej przez Wietnamczyka najczęściej) i po zamówieniu „kurczaka gongbao” (na przykład) otrzymującego… coś gongbao podobnego z orzeszkami – miałam niejakie pojęcie. Ale dziś ucieszyłam się, że Włosi gremialnie nie przejawiają wielkiego zainteresowania nauką języków obcych – i na Tajwanie niewielu jest przybyszów z Krainy Kapuczino. Bo nie wiem, jak temperamentny Włoch wychowany na maminym makaronie i sosie pomidorowym przeżyłby konfrontację z daniem widniejącym w karcie jako „spaghetti/makaron włoski -義大利面”.
Taaaaak, oczęta nikogo nie mylą. Tajwańskie spagetti:
- można zjeść na śniadanie. I tak też zrobiłam.
- konsumpcja odbywa się za pomocą pałeczek. Bardzo wygodne, szybkie i praktyczne, wychodzi mi o niebo lepiej niż operacja za pomocą nawijania makaronu na widelec z pomocą łyżki.
- plastikowa łyżeczka jest proforma – aby ułożyć na niej przydługawe nitki makaronowe, coby nie zwisały i nie majtały się na boki. Właściwie metoda stosowana przez z lekka walniętych estetów – tak kluchy spożywa TangXin i czasem ja, natomiast Młodociany jest bardziej tradycyjny i po prostu ekspresowo wciąga każdy posiłek, trzymając nos przepisowe 3 cm nad talerzem, więc brakuje miejsca na majtanie się makaronu. Za to wszelkie chlipnięcia, slurpnięcia, siorbnięcia i mlaśnięcia niosą się całkiem przyzwoicie…
- w zestawie surówki – to znaczy kupka ziarenek kukurydzy i kupka tego czegoś zielonego, co jest utartym ogórkiem zielonym. Z lekka posłodzonym.
- jajko sadzone – a kto powiedział, że nie można? Jajko także je się pałeczkami. Białko to białko, więc aby nie jeść odżywczych robali i innych karaluchów tudzież dżdżownic, na Tajwanie jajko dodaje się do wszystkiego – aby podnieść wartość kaloryczną posiłku. Do spaghetti też się dodaje jajko. To przecież logiczne.
- sos – ja zdecydowanie wolę „biały” z dużą ilością grubo mielonego pieprzu. Tajwańczycy raczej gremialnie wcinają ten czerwony, z daleka nadający całej potrawie wygląd zbliżony do oryginalnego „bolognese”. który jest… hmm… albo przecierem, albo keczupem, z lekka ochrzczonym i doprawionym kwaskiem cytrynowym chyba.
- w koszyczku były jeszcze tosty. A do popicia – herbatka z mlekiem w proszku lub mleko sojowe.
Jednakowoż – jedno jest naprawdę bliskie pierwowzorowi… Makaron. To nic, że pszenicę durum to kiedyś dziecko technika obsługującego machinę do robienia opakowania widziało na obrazku w internecie. Najważniejsze – że produkt finalny jest al dente.
A co do natto. Jadłam, to oryginalne, japońskie i wonne (bo dla obcokrajowców zwanych gaijinami produkuje się wersję ekzportową, bezfetorkową), przyniesione na zajęcia z kuchni narodowych przez Kaede. Ku zdziwieniu wszytskich – zjadłam ze smakiem – może z lekka czuć je było takim fermentem, ale bez tragedii. A co do „smrodku” – po konsumpcji śmierdzącego tofu (dla przypomnienia – >>KLIK<<) oraz duriana (również dla przypomnienia – >>KLIK<<), to natto przełyka się bezproblemowo. Może są inne, bardziej wypasione/podgnite/dosmaczane – ale to moje nie było złe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...