Już trzeci raz piszę o święcie,
polegającym na grillowaniu gapieniu się w księżyc – czyli o
ZhongQiu Jie 中秋節. Ponieważ wyjaśniałam już skąd w ogóle wzięła
się tradycja oglądania jesiennej pełni, pisałam o innych
legendach związanych z królikiem na księżycu, a o szczegółach
grillowania zwyczajnie nie chce mi się pisać, bo to nic specjalnego
– to dziś na tapecie będzie pomelo i cute zwyczaje związane z pomelo w środek jesieni.
Zawsze myślałam, że pomelo to
większy i słodszy brat grejpfruta, którym da się zagrać w kręgle
i zjeść bez maczania w cukrze. Tymczasem chińskie pomelo zwane tu 柚子 (you zi) to coś, czym turlać się nie da bo
jest trójkątne. No dobra, gruszkowate. W skórce koloru
żółto-zielonego tkwi małe, okrągłe jądro wielkości piłki tenisowej lub mniejsze – czyli najmniej
soczysty grejfrut, jakiego miałam okazję próbować. Chińskie
pomelo jest suche jak nieszczęście, jak Sahara i Gobi, jak moja
buzia po solidnej imprezie z alkoholem i papierosami, i jak szklanka
wody przy łóżku gdy cierpisz na kaca.
Walory smakowe ma zwyczajne,
grejpfrutowe – tylko mocno podsuszone, zero soku tryskającego z
pojedynczych komórek w każdej cząsteczce owocu. Ale, pomelo ma
inne właściwości. Zresztą na tym zdjęciu chyba widać sucharowatość tego czegoś obok zupy (normalnie tak się nie jada, ale dorzucali do obiadu jako gratis)
Po pierwsze odgania komary. Zatem
skórek z pomelo się nie wyrzuca, tylko wykłada na parapecie i
modli by zadziałały.
Po drugie, ma rewelacyjny wpływ na
emisję brzydkich zapachów puszczanych cichaczem podczas spotkań
towarzyskich. Nie eliminuje ich, bo to niezdrowe (niepuszczone bąki
unoszą się do góry, docierają do mózgu i stąd się właśnie
biorą posrane pomysły...), ale – uwaga – perfumuje. Ponoć.
Zatem może nie pierdzi człek fiołkami
i szanelem piątką – ale w miarę neutralną nutą cytrusową,
łatwiejszą do zdzierżenia niż te aromaty podgniłych jaj, siarki
i ognia piekielnego, które potrafią się cichaczem ulotnić i siać
terror.
Po trzecie, ponoć ma chronić przed
złymi duchami itp itd. I świetnie nadaje się na kask – czyli
mega słitaśną- uroczą – cute – keai- kawaii czapeczkę, którą
z uporem godnym lepszej sprawy uszlachca się – dziatwę w wieku
przedszkolnym i wczesnoszkolnym, kotki, pieski i wszytsko inne co ma
łepek odpowiedniego rozmiaru i rączym kłusem nie ewakuuje się na
czubek najwyższego drzewa w okolicy.
Ma to ponoć uzasadnienie praktyczne, ideologiczne i religijno-tradycyjne też.
Youzi wymawia się podobnie jak "mieć dziecko/syna"有子, więc paradowanie już od pieluch w kasku z "youzi pomelo" daje bogom i przodkom wyraźny znak, że ten oto paradujący chce mieć dzieci, synów w szczególności. Zwłaszcza że kaski z łupinek jasno błyszcząc w księżycowej poświacie (Święto Środka Jesieni to zawsze pełnia) pozwolą dać się zauważyć miłosiernej bogini Chang'e, gdy będzie dokonywać przeglądu wyznawców. No i jeszcze korzyść dodatkowa - cytrusowe olejki eteryczne przeganiają precz te żyjątka, które powodują łupież...
Ale... Całe szczęście, ostatnio na
mej ulicy zapanował nowy trend. Teraz na pomelo się wyżywa
artystycznie, dokleja uszka, oczka, odnóżki i malunkami przerabia
na kraszanki lub inne stworki.
To prace wykonane przez klasę
siostrzyczki Joyce, ośmio-dziewięciolatki. Jak widać, Tajwańczycy są lekko upośledzeni
manualnie od tego uczenia się matematyki i angielskiego od pieluch, kreatywność znikoma, poziom wykonania prac
typu wyklejanie i malowanie pisakiem daleki od artyzmu i biegłości,
ale – wygląda uroczo, wszyscy klaskają i machają uszami z
radości.
A tu dla kontrastu – prace uczniów z różnych etapów podstawówki – ale posyłanych na specjalne lekcje rysunku,
kompozycji, rzeźby, babrania w glinie i ogólnego kształcenia
zmysłu plastycznego, prowadzonych przez rosyjską artystkę Tanię, moją znajomą. Jeszcze raz, zbliżenie:
Poniżej zaś - owoce pracy innej grupy "artystycznej", na których Joyce jest podporą zagranicznej "nauczycielki" (Amerykanka po liceum a przed studiami, która ma za zadanie prowadzić miłe proste i stymulujące zajęcia z baaardzo bogatymi dziećmi) wbijających szczegóły "tworzenia sztuki" w oporne łby odporne na kreatywność i pomysłowość.
Poniżej zaś - owoce pracy innej grupy "artystycznej", na których Joyce jest podporą zagranicznej "nauczycielki" (Amerykanka po liceum a przed studiami, która ma za zadanie prowadzić miłe proste i stymulujące zajęcia z baaardzo bogatymi dziećmi) wbijających szczegóły "tworzenia sztuki" w oporne łby odporne na kreatywność i pomysłowość.
I jeszcze jedne, również wykonane na dodatkowych zajęciach plastycznych, przez 10-11 latki. Te ostrzałkowane, to postacie z
najpopularniejszej obecnie aplikacji Line, czyli bezpłatnego czata
na smartfonach (w Europie odpowiednikiem jest Whatsapp i Viber), poza tym trochę mango-animowych klasyków. Osobiście
moje serce wygrała matrioszka, ten hitlerowaty jegomość – mający
być chyba wariacją na temat wampiryczno- zombiakowatego tatusia artysty oraz (zwłaszcza i
szczególnie) spiderman utknięty na korpusie kucyka pony.
Zawsze lepsze to niż oklepane wbijanie dziecka/kota/psa ... złotej rybki w skórkę po cytrusie... Nawet w stylu księżniczkowym czy pilotkowym (postaci z popularnych tajwańskich seriali)
Jak Wam się podobają
pisanko-cytrynki?
柚子suche? No coś Ty! Chyba raz jeden jedyny zdarzyło mi się takowe. Te które wsuwamy, a cała rodzinka uwielbia je, są pysznie słodkie i soczyste. Nie tak soczyste by po łapach leciało, ale tak jak dobra pomarańcz.
OdpowiedzUsuńNo i uwielbiam jeszcze 柚子茶, czyli "herbatkę" z dżemu z pomelo. Pysznościowa, szczególnie w zimne zimowe tajwańskie dni i wieczory.
Pozdrawiam i życzę natknięcia się na soczyste pomelo :-)
Dzięki :D
OdpowiedzUsuńN właśnie, wy wykupicie te soczyste, a mi zostają takie suchelce :D
Ale serio, to obcokrajowcy gremialnie okreslają to niby pomelo jako :suchy dziwny grejpfrut. Może mam inną percepcję, albo coś, ale - po zjedzeniu tego jaodzy czy jołdzy musze popićwodą :D te kawałeczki w środku takie... nie wiem... absorbują wilgoć z jamy ustnej czy coś. I nie są słodkie, takie kwaskowe, nie jak cytryna, ale do mango im daleko...
Ale wcinam dzielnie. Mam nadzieję że na komary pomoże. O herbatkę będe musiała zapytac na bazarku, ale brzmi nieźle - bo ja w tajwańskie zimowe wieczory ratuję się czekoladą i waflami z karmelem, a to trzepie po kieszeni i idzie w biodra :D