poniedziałek, 10 czerwca 2013

Król Ljulian

Pewnego majowego popołudnia jechałam skuterem po malowniczej wyspie Xiao Liu Qiu, obdarzonej dobrymi drogami i wspaniałym ruchem ulicznym – tak niesamowitym, że jedyną osobą noszącą kask (chroniący w założeniu głowę podczas częstych na Tajwanie stłuczek i kolizji) jest miejscowy policjant, który nosi go z racji obowiązku służbowego. 

Natężenie owego ruchu pozwoliło mi – wypożyczyć skuter (do czego powinnam była okazać tajwańskie lub międzynarodowe prawo jazdy na skuter do 50cc/100cc etc, którego to dokumentu rzecz jasna nie mam, ani po polsku ani w żadnej innej wersji), oraz tym skuterem się poruszać (emocje towarzyszące memu ruszaniu z zapierającą dech w piersiach prędkością 2km/h przebiło tylko pierwsze wzięcie zakrętu, który brałam nieco szybciej, nie zmieściłam się w powierzchni dwupasmowej drogi i wpakowałam w porastający pobocze bambus…).
I tak sobie tym skuterem jadę (już normalnie szybko, tzn akceptowalnie – na prostej dochodziłam do 50km/h, i sama się wystraszyłam patrząc na licznik), gdy nagle coś mnie zaciekawiło. Zza węgła baraczku z falistej blachy wyłowiłam pierwszy znak znamionujący pojawienie się Króla Liuliana!
Rozległ się bowiem dziwny zapaszek, moje towarzystwo jak na komendę zmarszczyło krótkie chińskie noski i zawinęło skutery dokładnie w przeciwnym kierunku z prędkością niemal nadświetlną.
-Co jest grane? -zapytałam. - 什麼事?
- Liulian – usłyszałam w odpowiedzi. – Ble! 臭的! Chou de (smierdzący) – doleciało mnie niesione wiatrem wyjaśnienie, poparte entuzjastycznym machaniem ręką przed nosem, zatykaniem go i krzywieniem się, to gdybym nie przyswoiła skomplikowanego znaczenia w języku chińskim.
Dłuższą chwilę zastanawiałam się, ki pieron. Dopiero po chwili mnie oświeciło, filtr dziwnej chińskiej wymowy zmieniającej każdy wyraz obcojęzyczny w cudaczny twór do niczego nie podobny został usunięty – i zrozumiałam. Za rogiem sprzedawano lub składowano „króla owoców” – duriana.
Brzmi podobnie? Liulian- durian. Falali – Ferrari. Alasydzia – Alaska. Dziadżou – Kalifornia (powinno być 加利福尼亞, dzialifunija, albo 加利福尼亞州 dzialifunija dżou, stan Kalifornia, ale z uwagi na długość i skomplikowanie wersji pierwotnej, raczej powszechnie posługuje się skrótem). No – przecież tak samo- samiuśko. Zastanawiam się właśnie, które wersje są bardziej odjechane – chińskie czy japońskie, chyba kiedyś zrobię zestawienie Chinglish vs Japlish vs… zobaczymy dokąd mnie poniesie…
Wiedząc już, że na towarzystwo koleżanek nie mam co liczyć, wybrałam się na spotkanie z nieznanym a sławnym i korcącym niemożliwie…
Za rogiem stał barak z blachy, pełniący funkcję sklepu owocowego (bez warzyw, te sprzedaje się w innym miejscu, u innego właściciela). W baraku stały grzędy – albo grzędo-półki, na grzędach wystawiony był dobytek podlegający wymianie pieniężno-towarowej, w kącie zalegały wielkie kasztany wielkości piłki futbolowej lub solidnego bochna chleba polskiego powszedniego, a nad wszystkim unosił się smród, w walce z którym cherlawy wiatrak przegrywał sromotnie.
Smród duriana opisywany jest różnie – jak psujące się mięso, spleśniały ser, smażona cebula… Mi woniał cebulaście, cebulą przetrawioną i podgnitą, ewentualnie zleżałą (tylko ta zleżała ma zapach raczej nieintenswyny, na pewno nie była to cebula świeżo krojona, którą uwielbiam w niewielkich ilościach) z lekką nutą zakażonej rany z ropnym zastojem. I trochę nieświeżą skarpetą, ale tak tylko w tle. Być może była to skarpeta właścicielki, obutej w solidne gumowce z durianem nie miała żadnego związku… Fetor nie wyganiał, bo do cebuli jestem przyzwyczajona, ale był naprawdę wszechotaczający. Taki ciepło-gorący zapaszek, powodujący szybką suchość w gardle.
Nauczona internetowym doświadczeniem innych wiedziałam, iż duriana nie należy oceniać po zapachu. Śmierdzi piekielnie, smakuje niebiańsko – wyjaśniali wtajemniczeni, którzy przeszli chrzest bojowy w Azji Poludniowo-Wschodniej i rozpływali się nad przymiotami orzechowo-waniliowo-kremowego miąższu.
Ponieważ durian na Tajwanie nie rośnie, jest importowany z Filipin i Tajlandii dla szerokiej rzeszy imigrantów oraz smakoszy – jest też solidnie drogi. Po obejrzeniu tabliczki z ceną byłam bliska rezygnacji z konsumpcji, ale po krótkiej konwersacji z właścicielką straganu dowiedziałam się, że nie muszę kupować całego kolczaka wagi ciężkiej – bo pani ma też porcjowany miąższ, który w dodatku nie śmierdzi. Skusiłam się, zamieniłam 150 tajwańskich dolców na kubeczek z czymś żółtym, co dziwnie przypominało mi ugotowanego baluta – z uwagi na żyłki przecinające całokształt podobny do hmm… odlewu z jelita?
Postanowiłam się nie uprzedzać i w samotności, oraz na świeżym powietrzu popróbować owego azjatyckiego cudo-dziwoląga.
Dziwoląg ma konsystencję galaretowato-mułowato-budyniową. Smakuje zaś… obrzydliwie, ale znajomo…. 
Chwilę myślałam, zanim odgrzebałam zamierzchłe mroki dzieciństwa i przyjemne doświadczenia- błysk!- syrop z cebuli!  Babcine remedium na bóle gardziołka, który zresztą pijałam entuzjastycznie, nawet bez okazji chorobowych, symulując boleści i napawając się lepką słodyczą wyciskaną z jasnozłotych krążków… Kiedyś, będąc chora na gardło i niezbyt mając kasę na zakup aptecznych specyfików łagodzących ową dolegliwość zrobiłam sobie sama taki syropek – niestety, nie mogłam się już zmusić do przełknięcia, tak obrzydliwie smakował. 
Podobnie było z durianem, smakował równie przepaskudnie – nie dość, że woniał cebulą przeupiornie ( i to taką cebulą, którą czujesz komuś z paszczy dłuższą chwilę po śniadaniu…), to przez nieśmiało przebijającą słodkawą nutkę miałam nieodparte wrażenie pochłaniania serka homo uraczonego zmiksowanym syropem z cebuli, wraz z tą cebulą, i po rozrzedzeniu, opakowane w cieniusieńką błonkę. Niesmak, jaki pozostał mi w buzi po jednym kęsie – czułam tylko dwa razy w zyciu – raz, gdy powoli  przezuwałam stinky tofu nie wiedząc czy mam wymiotować czy dzielnie przełykać to paskudztwo, i drugi raz – gdy zaniemogłam hurtowo na zapalenie zatok z przyległościami oraz anginę w jednym, a ropa wodospadami ściekała mi do gardła. A ja próbowałam ów stan polepszyć, pijąc domowej roboty syropek z cebuli...Wybaczcie naturalizm, ale – to właśnie ten smak. Innymi słowy – fanką zielonego króla owoców nie zostałam. Za to chętnie – jeżeli ktoś ma szczególnie upierdliwą teściową – polecam jako superprzysmak dla kochanej mamusi :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...