piątek, 26 kwietnia 2013

O rajskiej wyspie, białych plażach, zielonych żółwiach i czarnych duchach


A wpis o kanonie urodowym leży w zanadrzu i straszy już nawet kiedy lodówkę otwieram…. Więc aby uniknąć pań z dynastii Tang, Qing, Ming i pomniejszych z wielką ulgą zerwałam się z zajęć, oddaliłam od nawiedzonej lodówki i udałam w kierunku czegoś, co zowie się „Małą Okinawą”. Duża Okinawa do wielkich też się nie zalicza, na wysepkach należących do Archipelagu Riukiu, rozrzuconego na Morzu Wschodniochińskim i Pacyfiku, żyje powiem około miliona mieszkańców 0 czyli mniej niż 1%całej populacji Kraju Kwitnącej Wiśni. Zresztą, z Tajpej na te wyspy to już tzw „żabi skok” – o ile znajdzie się samolot/łódkę udającą się w tamtym kierunku…

Ale – północ Tajwanu jest zimna i deszczowa i w dodatku droga. Japonia – jeszcze droższa. Zatem pomknęłam chyżobusem, z lekka tylko rozklekotanym – na południowy wschód…
W hrabstwie Pingdong, w mieście Dongguan (czyli Wschodniej Przystani) trwało gorączkowe malowanie, rozwieszanie dekoracji, zamiatanie, kolorowanie elewacji itp. Powód? Ano, zbliża się sezon na czarnego tuńczyka (polskiej nazwy brak, angielski odpowiednik to pacyficzny tuńczyk błękitnopłetwy… szczerze mówiąc, znam tylko dwa gatunki tuńczyka – z puszki w stanie” papki z mięsa mechanicznie oddzielanego od ości” oraz „z puszki w nieco większych kawałkach”, ichtiologiem nie jestem…). I co z tego, że zbliża się sezon? Ano, do miasta zwala się masa wszystkożernych Japończyków, łapczywie rzucających się na sashimi z owego nad wyraz super hiper smakowitego tuńczyka… Sashimi takowe kosztuje zatem odpowiednio, w sam raz na kieszenie bogatych obżartuchów z krainy wielkookich kreskówek… Zdarza się, że i 50-60 PLN za kawałek, taki na jedno kichnięcie i jeden ząbek…
Większość rybaków skutecznie umiejących wytropić i złapać owe smakowite potwory, ważce po kilkaset kilogramów i mierzące nawet i 3m długości – pochodzi z wyspy XiaoLiuChu, zwanej też – małą Okinawą, z racji na swoje umiejscowienie.
Ponieważ mało kto chce być rybakiem, z uwagi na brak nowych adeptów rybołówstwa oraz nieuniknione starzenie się i przechodzenie na emeryturę starszej generacji pogromców mórz i sardeli, wyspa XiaoLiuChu zaczęła się przebranżawiać – z osady portowej o długoletniej tradycji w kurort. Ma do tego wszelkie warunki…
Po pierwsze -leży około 20 km od brzegu, a więc smog z fabryk i hut Xiaogangu (największa tajwańska huta, stalownia, walcownia, odlewnia i diabli wiedzą co jeszcze, w każdym razie kombinat większy niż doskonale mi znana krakowska Huta im. Tadeusza Sędzimira, co z patriotycznym bólem serca przyznaję na forum…) oraz z stref przemysłowych Pingdong tam nie dolatuje.
Po drugie, wysepka położona jest bajkowo – na rafie koralowej otaczającej dawny, bardzo stary i wygasły wulkan.
Po trzecie – w tych warunkach zwłaszcza morska fauna rozwija się znakomicie, pozwalając mieszkańcom produkować urozmaicone posiłki złozone z owoców morza na wiele sposobów. Oraz rzecz jasna dostarczając romantycznej scenerii do podziwiania. Tajwańczycy pływać nie lubią, a opalanie się w stylu europejskim uważają za absolutną durnotę i poddają się takowemu zabiegowi, zwanemu „ludzkim grillowaniem” – przypadkowo albo w ramach kary za wyjątkowo wielkie przewinienia.
Po czwarte – religijna społeczność dawnych rybaków pobudowała na tej niewielkiej wysepce tyle świątyń, że bogowie łaskawym okiem spoglądają na rajsko-biało-szmaragdowy klejnot pośród szafiru i granatu okolicznych mórz.
Po dotarciu na wysepkę za pomocą szybkiej łódki raźno podskakującej na falach- - odkryłam wiele ciekawych spraw, związanych z wyspami koralowymi…(Powierzchnia tego kawałeczka raju wynosi niecałe 7km2, objeżdża się ją  dookoła skuterem w 20-30 min, przy czym na to 30 min to się trzeba solidnie napracować i jechać tak szybko, że prawie do tyłu…
Plaże koralowe są do-ba-ni!. To nie jest sypki złocisty piaseczek z Mielna, o nie… To drobno lub grubiej pokruszony żwirek, po którym chodzić się da, ale wylegiwanie się to raczej zadanie dla masochisty…lub fakira. Ponadto, do wody włazi się wyłącznie w butach i podkoszulku. Buty – bo nierówna powierzchnia skał koralowo- wulkanicznych jest schronieniem dla licznych stworzonek, na które nie chcesz nadepnąć no i fale ostro rzegotają nieco większymi kamyczkami w strefie przyboju, łatwo o kontuzję paluszka i paznokcia… Podkoszulek – bo smarowanie się kremem z filtrem jest niewskazane z uwagi na to, że substancje chemiczne zawarte w ochronnych balsamach mogą podrażnić lub wytruć okoliczne zwierzaki zamieszkujące rafę. A zwierzak może cię zaatakować i ugryźć. A stworki morskie są wielkokortnie bardziej jadowite od tych lądowych. A na plazy nie ma ratownika z antidotum na morskie neurotokstny, ani flaszek z octem ani nawet kotłów z wrzącą wodą (to w celu denaturacji trującego związku organicznego zawartego we wstrzyknietym jadzie). Aha. 





Ale za to można udać się na nurkowanie… Juppi! No, nie tak juppi… Moje nurkowanie -czyli skafander, butla, płetwy – to coś znanego mieszkańcom XiaoLiuChu tylko z filmów. Turysta chcący nurkować dostaje – pajacyk z lycry, butki neoprenowe (takie same jak moje w Polsce), kamizelkę ratunkową unoszącą na wodzie dostojny zezwłok, oraz rurkę i maskę. I tela. Może wsiadać na skuter, wiozący go do plaży. Aha, jeszcze kółko ratunkowe, po jednym na parę, spięte smyczą. Kółka się trzymamy, zanurzamy paszczaki i podziwiamy podwodny raj, a pan przewodnik nas ciągnie niczym skuter wodny, głośno omawiając mijane ciekawostki….
Prawie jak w szkole z „Gdzie jest Nemo” :D
Rozumiałam tak pół na pół jego chiński, ale w sumie, dużo mi tłumaczyć nie musiał. W końcu nurkuję od jakiegoś czasu i zgłębiam mimochodem zagadnienia związane z tzw pedalskimi kolorowymi rybkami, które można podziwiać w Egipcie, Chorwacji czy innej ciepłowodnej destynacji nurkowej. Dlaczego pedalskie? Takie powiedzenie z mojego pierwszego klubu, gdzie usiłowano mnie przerobić na niemal komandosa z Formozy, nurkującego w cienkiej piance w zimie,targającego ze sprzętem kilometrami, stojącego w opozycji do „egipskich nurków”, co to miętcy są i ciency jak wężowy zadek… Głupio się przyznać mi było, że ja to bym wolała jednak oglądać te pedalskie rybki kolorowe, tylko mnie nie stać na wyjazd do Egiptu, więc teraz zachwycam się okoniami i płocią-trocią-ukleją. No ale- przyszedł w końcu czas na oglądanie w wersji live kolorowej rafy koralowej:D
Zwieńczeniem wycieczki było bliskie spotkanie z ośmiornicą (zwinęła się w kłębek w norze i wystawiła tylko jedną mackę ze sporego rozmiaru przyssawkami i w odwłoku miała starania przewodnika w celu wywabienia jej z nory) oraz  wpadnięcie na żerującego żółwia. jak zapewnił pan przewodnik, żółw jest wegetarianinem, tak jak buddyści i krzywdy nam nie zrobi… Ale był spory, tak z 70 cm do metra długości. I minął mnie dostojnie machając płetwami – może o jakieś 5 m, wynurzając się co chwilkę aby zaczerpnąć powietrza (i rozejrzeć się, czy te głupawe człowieki zniknęły z horyzontu, czy nie).
Oj, jak płakałam w duszy, że nie mam swojego małego podwodnego aparacika… Żółw według mojego rozeznania – był żółwiem zielonym, osiągającym do półtora metra długości skorupy i do 500 kilogramów masy. Wbrew nazwie, jest raczej brązowawy, zielonkawą barwę ma za to jego tłuszcz.
Dzień drugi spędziłam na na objeżdżaniu wyspy dookoła na skuterku… Ulic jest tam 4 na krzyż, jakby się nie błądziło, tak się się wybłądzi po maksymalnie 5 minutach jazdy, po prostu trafi się na już wcześniej odwiedzony kawałek terenu :D Do tego 100 świątyń (od całkiem malutkich po takie pięciopiętrowe, z teatrzykiem dla duchów i fajerwerkami), 3 podstawówki i jedna Junior High oraz baza wojskowa i jakieś tam niby zabytko-atrakcje. Dlaczego 3 podstawówki? Nie wiem, ale w każdej z nich – a są to budynki słusznych rozmiarów, większe niż nasze polskie tysiąclatki – w każdym wielkim budynku uczy się tylko jedna klasa (albo rocznik, bo nie wiem czy dobrze zrozumiałam pana Yao, od którego wynajmowałam pokój i który jest kopalnią wiedzy o wyspie). W Junior High jest więcej klas, ale też nie za wiele – a po ukończeniu gimnazjum biedne dzieci piątek świątek sztorm i susza musza płynąć do Pingdonga, do najbliższego liceum (około pół godziny szybkim promem)… I nikt nie płacze, że muszą o 7 rano stawić się na sprzątanie terenu wokół szkoły…
Atrakcje XiaoLiuChu są – niezbyt imponujące  Przyzwyczajona do pozytywek i wodotrysków z Europy, czasem z trudem przestawiam się na lokalne „podziwianie scenerii” będące powodem do targania godzinę albo i dwie w jedną stronę, Zwłaszcza że owa sceneria sprowadza się do np kawałka skały oblegane przez turystów…
Tutaj za atrakcję robią-
- opuszczony fort artyleryjski ze ściągą dla celowniczego na ścianie
- pod fortem tzw „korytarz ekologiczny”, gdzie można do ręki wsiąść - rozgwiazdę, kraba, ślimaka morskiego, jeżowca i inne pomniejsze stworki, które dla ciebie złapaie i opowie o nich specjalnie wyszkolony pracownik


- ścieżki pomiędzy skałami wyrzeźbionymi przez erozję w arcyciekawe kształty – na przykład kalafior (miejscowi widzą tam wazon z kwiatami, ale dla mnie to bezdyskusyjnie owo biało-zielone, mało romantyczne warzywo)

-jaskinie
Jaskiń są dwie większe – ale niestety tzw „Beauty Cave” akurat była umacniana i remontowana, więc pozostało mi tylko i wyłącznie udanie się do „Groty Czarnego Ducha/Groty Czarnego Krasnala”. Legenda mówi, że ukrywali się w niej czarni niewolnicy, znalezieni na holenderskim statku, który złupił Koxinga – legendarny załozyciel tajwańskiej państwowości, poplecznik upadłej dynastii Ming uciekający przed zemstą manzdżurskiej dynastii Qing. Ale prawda jest nieco smutniejsza…
Mała biała wyspepka była od dawien dawna (podobnie jak reszta Tajwanu) terytorium Aborygenów, spokrewnionych z Maorysami i Polinezyjczykami, ciemnoskórych (wyraźnie ciemniejszych niż jasnożółci Chińczycy Han), wielkookich (Aborygeni mają normalne oczy bez tzw mongolskiej powieki, określane automatycznie jako „ładne, duże oczy”) myśliwych  rybaków i zbieraczy. Gdy podczas sztormu o rafę rozbił się holenderski statek zmierzający z lub do Indii, rzecz jasna resztki załogi spacyfkowano, a dobra zutylizowano. Taki występek przeciwko Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej nie mógł, zgodnie z polityką firmy, ujść bezkarnie. Gubernator Formozy otrzymał stanowcze polecenie ukarania bezczelnych „czarnuchów” – bowiem mocno opalonych Aborygenów właśnie tak nazywali Holendrzy. Mieszkańcy wyspy chronili się w jaskiniach, skąd atakowali karną ekspedycję. Holendrzy wycofali się z bardzo nikłym sukcesem – zdobyli dowody na obecność białych rozbitków i rozszabrowanie żaglowca (monety, miedź a nawet kapelusz o charakterystycznym kroju) i rozpoznali teren, lokalizując główną grotę. Trzy lata później kolonizatorzy powrócili. Grotę-schron zablokowano, szczelnie zamykając wszelkie otwory, poza obstawionymi przez wojsko niewielkimi dziurami, które wypełniono tlącą się siarką i smołą. Opar i dym niósł się do wnętrza groty. Po ośmiu dniach gazowania, gdy krzyki zamkniętych wewnątrz ucichły, jaskinię odblokowano, niedobitki płci męskiej wywieziono precz, na plantacje Batavii (obecnie Indonezja, Dżakarta), dziewczęta i kobiety zaś trafiły na Tajwan, gdzie służyły w domach Holendrów. Około 300 ciał wrzucono do morza. Depopulację wyspy – czyli usunięcie rdzennych mieszańców – zakończono 10 lat później, gdy chiński dzierżawca XiaoLiuChu, przejmując teren od Holenderskiej Kompanii Wchodnio-Indyjskiej, wysłał na Formozę ostatnich 10 autochtonów.
Mała wysepka, ale wypoczynek -bajkowy. Udała mi się i pogoda, i dobre dni wybrałam – mało tłoczno. Kiedy wracałam, akurat mijałam – chmury znamionujące zwyczajową po pełni Księzyca zmianię pogody oraz łodki szczelnie wypchane turystami.

25 komentarzy:

  1. Tak z ciekawości, ten fort na "Małej Okinawie" to z czasów wąsatego miłego jeneralissimusa, czy jeszcze japoński/chiński/holenderski ?

    OdpowiedzUsuń
  2. Wyglądał na współczesny bardzo podobny do tych z Wysp Kinmen, wielka armata w środku tez nie z tych co się podpalalo lont. Ale kto to wie.... W końcu jako obiekt wojskowy był ściśle tajny, więc w ramach utajnienia - utajniono historię tego przybytku :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Aż się dziwie że na Kimen można w ogóle postawić stopę nie włażąc na pozostałę po nieco gorętszych "cross-strait relations" zasieki/miny/działa etc. skoro do 1996 na tych wszystkich wyspach panował stan wojenny. Na pewno nie ma tak jakichś restrykcji w poruszaniu się, zakazów fotografowania, chceckpointów ze szlabanem i "dokumenty, proszę" co pięć metrów ani tabliczek"Uwaga miny" przy próbie zejścia z bitej drogi?

    OdpowiedzUsuń
  4. Teraz już nie jest tak ostro. W sumie to nawet Google maps publikuje polozenie tajwańskich baz wojskowych i na Kinmen i na głównej wyspie... Ale ogólnie zrezygnowano z koncepcji Kinmen jako wielkiego fortu - trochę terenów uzdatniono w celach turystycznych, a reszty faktycznie strzegą zasieki z koncentryny i tabliczki lub nawet patrole uzbrojone w karabiny. Pewnie w końcu opowiem o wycieczek tam jak się przemoige do przejrzenia ponad 3000 zdjęć jakie powstały podczas dwóch wizyt...

    W każdym razie mi się na wyspie podobało. Nie tylko dlatego że chłodniej i mniej tloczno ale i odpowiadał mi tamtejszy klimat, taki z historią w tle...

    OdpowiedzUsuń
  5. A prawdziwy problem to się pojawił jak chciałam wejść do muzeum lotnictwa które mieściło się na terenie jednostki wojskowej.... Wtedy to się zrobiła szopka...

    OdpowiedzUsuń
  6. A tak dokładnie ? Ręcznik na twarz i lanie wody (wiadomo o co chodzi) :)?

    OdpowiedzUsuń
  7. Tego panu nie powiem albowiem gdybym powiedziała musiałaby pana zastrzelić ...

    Ale fantazja z wodą i ręcznikiem sugeruje jakieś mile opalanie koło trzymającej fontanny - i niech tak pozostanie :) a serio to trzęsli się nad tym złomem jakby tam bóg wi co trzymali... Trzeba było jakieś pismo z uczelni, zaświadczenie od proboszcza io moralnym prowadzeniu się, potwierdzenie niebycia z alkaidy i w ogole. A jaki popłoch wzbudzilam pytając o stare misję U2 z Tajwanu (dalej maja ich kilkanaście na chodzie, ale kulturalnie pytalam o takie z lat 60) i IDF czyli konstruktywne rozwiązanie powiedzmy ulepszajace F16 to lomatko... :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Heh i tak masz szcżęście, mogło się skończyć na odwachu albo walnięciem kolba przez łeb, bo o takich kontaktach z armia w różnych krajach słyszałem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pamiętaj że
      1. Tajwańczycy to buddyści i pacyfiści średnio skorzy do przemocy
      2. Byłam od nich wyższa średnio o pół głowy
      3. Nie byłam sama a z koleżanką (tzn na Kinmen)- i obie miałyśmy wyeksponowane dekolty... A w muzeum byłam z synem dówódcy sąsiedniej jednostki i teczką papierów z uczelni

      Poza tym zawsze pytałam oficera, wychodząc z założenia że z szeregowym nie ma co gadać. Zwłaszcza że najczęściej nawet jak kuma po angielsku to będzie się gapił we własne buty i myślał którędy się ewakuować w miejsce gdzie będzie mógł powspominac ten biały dekolt z wysokości mniej więcej jego oczu :D

      Takie kontakty owszem, zdarzają się. Mi nigdy, raczej trafiam miejsce poza tzw Strefą C czyli działań wojennych - a tam panowie wojowie są nastawieni raczej sympatycznie...

      Usuń
    2. Obrona Ojczyzny wymaga poświęceń, nawet jeśli oznacza to zaaresztowanie waiguorenki nieznanego pochodzenia :) Ale syn dowódcy (BTW Też żołnierz?) faktycznie jest raczej niezawodną tarczą przed takimi wybrykami :)

      Usuń
    3. On to się modlił żebym mu nie narobila wiochy i nie odezwała po chińsku :)
      Też żołnierz, tylko młody. Coś jak polski kapral chyba podczas gdy tata to już pułkownik (przynajmniej jak przeliczam szarże tak na oko).

      I żebym nie zadawała bardziej niewygodnych pytań .... I nie ciągnęła do hangaru z ichnim awacsem. I nie palnela że widziałam jak jeden z herculesow miał problem z silnikiem lecąc nad moim domem.... I tak dalej :)

      Ale spoko się skończyło. Tata był dumny że syn mowi po angielsku (mówił strasznie słabo, ale tato wcale, więc nie wyszło), ją nie wmycilam aparatu i byłam grzeczna nad podziw, rispekt rodziny na jednostce wzrósł o 100% a sprawnoisc bojowa jednostki spadła do zera...

      Usuń
    4. Weź ty Majia nie obniżaj sprawnosci bojowej jednostek w strategicznej lokalizacji bo armia ludowa czeka by "wyzwolic" ostatni normalny kawałek chin od burżujów, a ty się nie chcesz chyba do tego przyczynić :P

      Usuń
    5. PS Naprawdę? A Po czym poznałaś, że miał problemy z motorem? (ten Herc)

      Usuń
    6. Bo nagle z jednego silnika poleciały mu iskry i dużo czarnego dymu :) a pod śmigłem wisiał mocno wkurwiony koło z dużym pękiem kluczy i klal po tajwansku na czym świat stoi i że ta lajza pilot prowadzi samolot jak furmanke po sciernisku i klucze mu z ręki co chwilę wylatują :)

      Usuń
    7. Serio to bardziej się o tego AWACSa bali, bo na Herki krecilam nosem mówiąc ze mamy lepsze (za to oni więcej....). I o Chinooka bo koniecznie chciałam z bliska zobaczyć :)

      A za (nie)sprawnosc bojową to sami sa odpowiedzialni.

      Usuń
    8. Serio w tajwańskim woju jest aż taki burdel? Że wizyta jednego waiguorena (nawet wyjątkowej urody) obniża sprawność bojową do 0?

      Usuń
    9. Nieeeee akurat burdelu tam nie ma w okolicy... A reszta odpowiedzi powiedzmy że mało elegancka była żeby ją publikować. Ale ogólnie to sprawność parku maszynowego była zachowana. Czynnik ludzki to osobną historia :)

      Usuń
  9. O Indigenous Defence Fighter radze tajwańskich wojaków nei pytać bo skończy się wizytą drących gęby panów z automatami w czarnych mundurach i kominiarkach o 6 nad ranem w twoim lokum w Kao :) A tego byśmy nie chcieli bo co ja, i wielu innych by bez twego bloga Majio zrobiło :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pytałam. Pierwsze pytanie było - a to on w końcu lata czy nie (lokalsi mówią na niego I Dont Fly, bo zazwyczaj na godzinę lotu wymaga miesiąca w serwisie). A potem to o rzeczy powiedzmy "oboczne", czyli takie co w Wiki nie wyczytam :D Np o skafandry ciśnieniowe, o to czy lądują na hakach czy na spadchronach, i jak się ma do F16 które osobiście macałam (I po pokazaniu zdjęć dowodzących owego macania zazwyczaj panowie odpuszczali sobie rżnięcie tajemniczych donpedrów i odpowiadali po ludzku, z rzadka gryząc się w język).
      Wizyta panów w kominiarkach mi groziła tylko raz - moją sąsiadką była średnio niedorozwninięta Czeszka, która uparła się że będzie pracować nielegalnie. I robiła to z takim taktem i wyczuciem, że rzecz jasna szybko ją namierzono i prawdopodobnie deportowano jakiś miesiąc po tym jak zmieniłam miejsce zamieszkania.
      Wtedy przez parę tygodni bałam się żeby panowie z służb granicznych/inspekcji pracy/ policji którzy po nią w końcu przyjdą - nie trafili w moje progi.

      A jakby mnie zgarneli, to bym pisała bloga - korespondencyjnie, z tajwańskiego pierdla :D Całe szczęscie większe kłopoty mnie omijają, mniejsze jakoś ogarniam...

      Cóż, jak to co - płacząc byś wysyłał paczki na adres pisany krzaczkami, a ja fanty z paczki wymieniałabym na kilobajty.A jeden wpis w miesiącu byłby wyczekiwany bardziej niż gwiazdkowe prezenty....

      Usuń
    2. BTW A co takiego u ciebei było że mogłabyś się bać panów w kominiarkach?

      Usuń
    3. Umnie nic. Ale tajwańskie adresy podawane są zbiorczo. Czyli bez nr mieszkania, a wyłącznie piętro. A na 4 piętrze mieszkały dwie bialaski o dziwnych imionach z czego tylko jedna pracowała nielegalnie... :) ale Tajwanczykow orientacja prawo lewo jest kiepska (jeden kapitan tak swój samolot rozwalil niedawno bo wyłączył nie ten silnik co mu autopilot sugerował) to jakby sie pomylili i mi zaklocili sen.....

      Usuń
  10. rekordy w dziedzinie 'Czas w hnagarze w proporcji do czasu w locie" to bije chyba niesławny F-35 Joint Strike Fighter- największy blamaż USAF i najdroższy myśliwiec w historii :)
    PS: To "Vipery" lądują normalnie na aeorfiniszerach? Owszem słyszałem że mają do tego aparaturę, a nawet widziałem filmiki z takiego lądowania, ale myślałem że stosuje się to jak JATO/RATO tylko przy krótkim pasie albo do treningów operacji z lotniskowców czy coś a normalnie używa się spadochronu. Jako specjalistka rozwiejesz me wątpliwości ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tajwan chyba nawet nie ma lotniskowców... Ale ma baaardzo sliskie lądowiska. I gdy spadochron hamujący nie wydalal notorycznie po deszczu to wymyślili że na haki będą łapać filary obrony narodowej :)

      A jak to wygląda na serio to nie wiem z pierwszej ręki. Byłam w bazie lotnictwa transportowego :)

      Ps Chyba nie jest tak źle z Lighteningiem skoro maszyny tego typu kupiła nie tylko szastajaca grosiwem Norwegia ale ii dużo bardziej racjonalne finansowo kraje czyli Japonia i Izrael.
      I nie jestem żadna specjalistka od samolotów... Specjalistów kilku znam i są na tyle laskawi że nie zabijają mnie śmiechem a cierpliwie znoszą. Sama po prostu lubię latać i slucham co mówią madrzejsi ode mnie. A jak mam okazje to pytam :) więc zapytam - ale po pierwsze po tak sformułowanym pytaniu mam zapewniona wizytę smutnych panów o twardych argumentach, a po drugie - odpowiedziales sobie sam :)

      Usuń
    2. Niezbyt rozumiem o jakich panów chodzi... chyba nie ściągnąłem jakiegoś nieszczęścia na twój blog i ciebie?

      Usuń
    3. Nieeeee.

      Ale uważam na dobór słów przy obcych samolotach wojskowych :) zwłaszcza tych działających i się psujących za często i za spektakularnie jak na lokalno- patriotyczny gust.
      Przy polskich mniej się szczypie i pytania które są swobodną mieszanka jakiejs wiedzy tajemnej acz mocno po lebkach i absolutnego blondynizmu :) ale w domu mi wolno.

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...