niedziela, 4 sierpnia 2013

Kasiorka za mną chodzi – przygody z tajwańskim bankiem w roli głównej, z pomniejszym epizodem siekiery, topora i gromów

Wyjazd na Tajwan sponsoruję sobie sama – a do takowego sponsoringu potrzebne są – pieniążki kochane, rzecz jasna.

Waluta tajwańska zowie się wielorako, całkiem adekwatnie do zróżnicowanych określeń na małe wyspiarskie państwo (więcej na ten temat TU >>KLIK<<<). W zestawieniach finansowych figuruje jako TWD lub NTD, czyli nowy dolar tajwański. Po chińsku – taibi, ale zakupów dokonujemy w yuanach  元 lub kuaiach塊 , bo raczej z takim nazewnictwem się spotkałam. Banknoty mają nominały od 100 do 2000 kuaiów, przy czym te ostatnie widziałam dosłownie raz – kolega przyniósł pokazać, że ma. Poniżej setki – monetki, od 1 miedzianego kuaia przez srebrne 5 i 10 po duże okrągłę złotobrązowe 50 kuaiów, dające się wymienić na np 10 pierogów, albo zupkę obiadową, albo śniadanko. Są też ponoć dwudziestki – w dodatku z ze słynnym aborygeńskim wodzem Mona Rudao – ale nie spotkałam się. Nieodparte mam wrażenie, że 20, 200, 2000 to edycje kolekcjonerskie, niedostępne w obiegu publicznym.
Jeden taibi to od 10 do15 polskich groszy, zależy jak przeliczać – ale zapomnij człowieku o beztroskiej wymianie złotówek na taibi. Kiedyś w Warszawie funkcjonował kantor, gdzie można było wymienić Kazika i Jagiełłę na bilety z wizerunkiem Sun Yat Sena i pejzażami Ihla Formosa… No tak, użyłam czasu przeszłego – było, minęło. Teraz człowieku dobry, a na Tajwan lecący, musisz tam wwieźć obcą gotówkę i dopiero na miejscu wymienić. Taibi jest walutą wymienialną – aaaaale! W teorii wymienia się na wszystko, a w praktyce – na jakieś 15 walut krajów zaprzyjaźnionych i stowarzyszonych biznesowo. Lecąc na Tajwan, zaopatrz się zatem w euro, dolary amerykańskie, kanadyjskie, australijskie i nowozelandzkie oraz dolary Singapuru lub Hongkongu (ale z wybranymi nadrukami, bo w Hongkongu każdy większy bank wydaje swoje dolce z innym napisem a tylko niektóre przyjmowane są powszechnie w kantorach), funty, franki szwajcarskie, południowoafrykańskie randy, a także  chińskie renminbi i japońskie jeny. Ewentualnie jeszcze filipińskie peso, indonezyjskie rupie, tajskie bahty, wietnamskie dongi…Rubli, złotówek, kun chorwackich, i innych”egzotyków tudzież dziwadeł” – nie wymienisz…
O czym przekonałam się nieco boleśnie na własnej skórze…
W czasie ferii zimowych pakowałam szprotki do kanapek (tak naprawdę to był łosoś i dorsz) w Norwegii, aby podreperować stan finansów oraz rzecz jasna – ujrzeć śniegi, mrozy i zorzę polarną w krainie Ludzi Lodu. Wypłatę dostałam rzecz jasna w ślicznych, szeleszczących koronach norweskich. Nie uśmiechała się mi wymiana kasy w Norwegii (duuużo bardzo niewygodnych pytań z uwagi na to, że nie jestem tam klientką żadnego banku ani rezydentką z numerem personalnym). W Polsce też nie kwapiłam się do łażenia z kupą pieniąchów po kantorach i kombinowania żeby zmieścić się w limitach. Poprosiłam więc Młodocianego, aby sprawdził kurs korony na Tawanie, który okazał się nad wyraz przyzwoity. Zatem nie zastanawiając się wiele, korony zawlokłam do Kaohsiung. I zaliczyłam zonka… Na tablicy kantoru lotniskowego nie było takowych. Gdzie indziej też nie. W końcu jednym banku znalazły się korony z kursem wymiany. Szkoda tylko, że szwedzkie (Ikea w Kaohsiung działa…). W dodatku wymienialne wyłącznie w transakcjach międzybankowych, nie gotówkowych.
Innymi słowy, jedną rękę miałam w nocniku, a w drugiej dzierżyłam wachlarzyk kolorowych papierków, którymi mogłam sobie gustownie wytapetować sufit. Młodociany przejęty konsekwencjami swego niedopatrzenia (takimi jak mój pusty żołądek i nieopłacone mieszkanie) wspiął się na wyżyny włazidupstwa, zapożyczył się u swojego przyjaciela i chłopaka z liceum aby zakupić bilet do Hongkongu, gdzie – jak się upewniliśmy oboje, korony norweskie, z naciskiem wymieniać na lokalne dolary można (w placówkach HSBC oraz kilku pomniejszych kantorach od walut tzw rzadkich). Następnie owe dolary z Hongkongu już bez większych problemów  zamieniono mi na upragnione taibi, od razu na lotnisku w Kaohsiung… Mniejsze problemy były – nie każdy bank akceptuje wszystkie dolary z Hongkongu – od reki wymieniają tylko te z nadrukiem HSBC, natomiast te z Bank of China odganiają egzorcyzmami niemal.
Nauczona tym smutnym doświadczeniem, oraz znając tempo realizacji przelewów na linii Polska- Tajwan doszłam do zdumiewającego wniosku – iż chcę mieć konto w tajwańskim banku…
Zatem zapoznałam się dogłębnie z procedurą zakładania konta i wymaganą do tego celu papierologią. Potrzebne jest – ARC (czyli karta pobytu)… A jak nie ma ARC? A, to paszport i taki numer identyfikacji podatkowej, który potem kiedyś może też stać się numerem ARC. Papierek uzyskałam od ręki w City Council, bez jakichkolwiek  opłat. Odtrąbiłam zwycięstwo, bo biurokracja tajwańska jest skomplikowana, rozrośnięta i tradycyjna – jeszcze od czasów cesarza i mandarynów.
Z karteczką i paszportem pogalopowaliśmy zatem pijani pierwszym sukcesem  do pierwszego z brzegu banku. A tam zaczęły się schody. Przemiła pani stwierdziła, że oczywiście mogę założyć konto ale…
-papier z numerkiem i paszport nie wystarczą
-muszę umotywować wybór placówki (że łot???), przedstawiając  kopię umowy na najem mieszkania w pobliżu, albo zaświadczenie o pobieraniu nauk w nieodległej szkole, albo zaświadczenie z pracy zlokalizowanej w pobliżu…
- ponadto muszę dostarczyć zdjęcie biometryczne, oraz pieczątkę oraz….
Po chwili, która minęła na przyswojeniu frazy „wymóg napisania listu motywacyjnego  na temat dlaczegóż to własnie nas pani wybiera?”- ocknęłam się ze stuporu. I  wdałam się w dyskusję z panią za ladą – bo ani City Council, ani narodowy Bank of  Taiwan, ani równoległa/konkurencyjna placówka tej samej sieci o żadnych takich bzdetach nie wspominały, wyraźnie mówiąc  numerek, paszporcik i tela!, więc co to za dyskryminację mi pani uprawia. Kierownika proszę! Ale chyżo!
Chwilę próbowano mi wytłumaczyć, że to dla bezpieczeństwa mojego (taaaaak, pamiętacie jak kolega kupował mi bilet na samolot? tam też było sporo o bezpieczeństwie…) i moich pieniędzy oraz w celu zapobiegania przestępczości finansowej itp… W końcu zaczęłam się wściekać, sypać gromami i iskrami, fukać, sapać, wywracać oczami – a Młodociany dyskutował z pańcią i panią kierownik, po tajwańsku (czyli tak, żebym nie rozumiała o czym trajlują). Efektem rozmowy tudzież mego demonstracyjnego focha ze wściekiem i konsekwentnym obstawaniem przy swoim było zamieszanie z telefonami, jakieś nerwowe ruchy, i po chwili -gdy oznajmiłam po raz kolejny, że do cholery jasnej, City Council mówi tak,  Immigration Office to potwierdza – więc czemu oni są bardziej papiescy od papieża, i jak im się nie podobają moje pieniądze to spadam do innego banku, gdzie mi założą dokładnie takie samo konto bez zbędnej papierologii i rozwodzenia się oraz dzielenia włosa na 24 części, natomiast nie omieszkam poinformować mediów o zaistniałej sytuacji…  pani kierowniczka stwierdziła, że jednakowoż po konsultacjach telefonicznych wyszło na moje.
Podpisałam umowę po chińsku, wzorów podpisu musiałam z braku pieczątki z oficjalnym imieniem i nazwiskiem machnąć chyba ze 40, wzdłuż, wszerz, na ekranie a nawet na rozpostartych w wachlarz rantach kartek -i wyszłam z zamówieniem na śliczną kartą płatniczą w różowo-kwiatowy wzorek, z czipem, hologramem i brokatowym rzucikiem. PIN do karty tajwańskiej ustala użytkownik – i obowiązkowo ma on zawierać minimum 6 cyfr. Nota bene , już go zapomniałam…
Do tego dostałam książeczkę, którą mam obowiązek mieć przy każdej transakcji w banku – bo będzie na niej nanoszone (wdrukowywane) aktualne saldo mego konta. Poczułam się zwycięsko… Ale radość z uzyskania tożsamości bankowej popsuła mi spuszczona główka Młodocianego. oraz jego milczenie posępne.  Indagowany – co się stało twierdził, że – nic nic. W końcu wydusił: wiesz, nie powinnaś ich tak przymuszać i przyciskać… To było takie … nietajwańskie…niegrzeczne…
- Gdybym ich nie przycisnęła to by mi po tajwańsku słodko pierdzieli, a konto w banku zobaczyłabym jak świnia niebo. A  jak wiesz, konta potrzebuję a czasu mam mało. I tak mam przyjść za tydzień po kartę, a za dni osiem dokładnie wylatuję.
- No ale nie wypada…
- Nie wypada kłamać, a pani z obsługi kłamała, że nie mogą mi konta założyć. Dało się? Dało. Miałam jej nie mówić, że wiem że co stoi w przepisach i kiwać główką? udawać kretynkę i zrezygnować ze swojej racji podpartej przepisami prawa, żeby pani się poczuła lepiej? Czyś ty z byka spadł? Może jeszcze miałam jej skuter umyć i stopy wymasować? Chyba cię naprawdę pogięło.
- Nie no, wiesz, ja rozumiem… i w ogóle to chciałbym się nauczyć tak postępować z ludźmi. Tylko to było takie… inne, europejskie.
- Znaczy chamskie, burackie i niegrzeczne? I żaden Tajwańczyk by się tak nie zachował? Wybacz, ale ja jestem obcokrajowcem, któremu nikt nie mówi co wypada a co nie i w oczy słodko pierdzi jaka jestem wspaniała i cudowna…A potem spycha się mnie jako białasa i odbija jak piłeczkę, bo Chińczykowi jest hen mafan ze mną rozmawiać, że niby niegrzeczna i w ogóle. A w dodatku panie w banku bezczelnie kłamią w żywe oczy. Jestem klientem drugiej kategorii? Jak nie chce pani obsługiwać klientów, bo jej z tym mafan, to niech spada konserwować powierzchnie płaskie. Albo zbierać ryż. Albo składać małe chińskie Ajfony – ciągnęłam całkiem złośliwie, wiedząc że rzeczona pani słucha. A razem z nią połowa banku.
- Nie no, wiesz, w sumie to Tajwańczycy też się tak zachowują. Tylko, że … To jest takie… inne, i naprawdę zazdroszczę ci, że tak potrafisz… tylko…
- Zrozum, nie kłócę się z nimi bo mi się nudzi. Nawet głosu nie podniosłam, mówiłam tylko powoli i wyraźnie. Wiem, że mam rację. Wiem, co powtórzono mi dwa razy, a nawet wydrukowano na karteczce w odpowiednich urzędach wyżej stojących w hierarchii niż ten bank. Wiem, że obcokrajowcom zakłada się konta według innych wytycznych, bez rejonizacji, bez wzoru pieczątek i itepe. Wiem, że nie mogę mieć tu karty kredytowej bo jestem obcokrajowcem, w zamian za te uproszczenia. I po prostu, ponieważ mam rację, egzekwuję tylko to co się mi należy. Nic więcej!
- Proszę, nie złośc się, nie gniewaj się już… Wiem, że masz rację, ale nigdy bym nie zachował się jak ty i nie wygarnął pani w banku, że przepisy mówią co innego niż ona… Ty ich postawiłaś w niekomfortowej sytuacji, kazałaś im dzwonić do centrali, zmieniać zasady… I mi jest przykro, bo im też było wstyd i przykro. Zresztą trochę wstyd i niekomfortowo też, i będzie jeszcze bardziej jak się rozzłościsz…
***
Trochę podłamana przeprosinami Młodocianego, który niemal się popłakał z nerwów – poszłam dopełnić jeszcze jednej formalności. Założyć do konta bankowego konto internetowe. Starając się być miła – na dzioba przykleiłam uśmiech numer trzy, ten z dołeczkami i stosownie pokornie (no prawie mi się udało) udałam się do kontuaru w dalszej części bankowej hali obsługi klienta. Szczerząc się i susząc do pani za ladą (w pogotowiu stała kierowniczka i jeszcze jakaś inna młoda biegła rewidentka najlepiej kumająca po angielsku) wyartykułowałam prośbę. Mało się nie pokłoniłam do podłogi – ale uznałam, że byłaby to niepotrzebna ostentacja, śmierdząca fałszem na kilometr.
Konto internetowe założono mi od ręki, Sfotografowano mnie taką kamerką, jaką posługuje się straż graniczna, wypełniłam pod eskortą wniosek po angielsku i chińsku, zalogowałam się i zapytałam o hasła do przelewów, czy smsowe, czy token, czy karteczka. Pani popatrzyła na mnie, jakbym nagle porosła fioletową sierścią i dorobiła się z czterech par odnóży po bokach czoła. Powtórzyłam, wolniej, wyraźniej, z użyciem maksymalnie prostego słownictwa (Młodociany też nie kumał o co mi chodzi, i zaczęło mnie to z lekka martwić). Otóż – przez internet mogę robić przelewy tylko i wyłącznie na „zaufane konta”, których listę  zaraz dołączę do akt. Jeżeli chcę zrobić przelew na konto spoza listy, muszę się pofatygować do banku i uwierzytelnić je, że to ja a nie jakiś zły cyberterrorysta z Wietnamu chce przelać kasiorę. Witki mi opadły.
- Ale ja jeszcze nie wiem, jaki numer konta będzie miał mój nowy właściciel mieszkania! Bo jeszcze nie wiem, od kogo to mieszkanie wynajmę! I nie mam pojęcia, jaki numer konta tym razem wymyśli Wendzarnia, bo mają tych kont od groma i trochę i każde do czego innego…
- No to niestety, będzie pani musiała je uwierzytelnić w banku, wystarczy przyjść z książeczką i paszportem i wpisać na tą listę…
- Ale ja będę wtedy w Europie… Nie będę mogła przyjść! Właśnie po to zakładam to konto, żeby z Europy załatwiać takie sprawy bez przychodzenia gdziekolwiek.
- Niestety, ze względu na tajwańskie przepisy bezpieczeństwa transakcji bankowych nie możemy tego zrobić.
Ale konto mam. Ba! Nie tylko zwykłe ale i internetowe! Tajwańskie! Z kartą!
Resztę popołudnia spędziłam na zastanawianiu się – czy dobrze zrobiłam, czy zachowałam się jak typowe warzywo ćwikłowo-pastewne, czy tylko asertywnie, czy cierpię na syndrom nuworysza alias z chłopa król… I jak powinnam zachować się poprawnie? Ale tak, żeby założyć to konto, wilk był syty i owca cała…

7 komentarzy:

  1. hey, No troche przesadzilas z 40 podpisami. Zakladalem niedawno konto w Kaohsiung (jakis wiejski bank) i zaczalem liczyc podpisy - tylko 28. To i tak lepiej niz 7 lat temu, gdy musialem skaldac podpisy odciskiem linii papilarych.

    OdpowiedzUsuń
  2. Witam na blogu i zapraszam ponownie.

    Chyba nie przeszacowałam zbytnio ilości tych podpisów... Podanie o założenie konta, plus wniosek o kartę z funkcją płatności VISA (a nie zwykłą do wtykania w ścianę, drukowania kasy i robienia przelewów), wniosek o używanie tejże karty za granicą...

    Ile by ich nie było - i tak kosmos dla Polaka.

    Odcisku palca już nie chcieli (albo bali się poprosić) - a ponoć pobierano go jeszcze niedawno gdy delikwent nie miał pieczątki, albo miał, ale nie taką jak trzeba. To w końcu znana od starożytności chińska metoda uwierzytelniania dokumentów. U nas trzy krzyżyki mógł naskrobać każdy, tam wpadli na to, jak zabezpieczyć się przed oszustwami w dokumentach - i żądali pokwitowania w sposób niebudzący wątpliwości i niepodważalny a w dodatku wykonalny dla analfabetów.

    Jesteś z Kaohsiung?
    I jako długo przebywający na Tajwanie, jesteś w stanie nakreślić mi, jak kulturalnie powinnam była się zachować w celu rozwiązania powyższej sytuacji, żeby nie ranić uczuć ale i uzyskać co należy?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj.
      W moim przypadku było to dokładnie 28 podpisów. Stawiając kolo 15 parafki, wyrwałem wszystkie papiery kobiecie z banku i dokładnie policzyłem ilość podpisów ;) Ale faktycznie, moje konto nie jest tak rozbudowane jak Twoje. Czyli pewnie u Ciebie było ich trochę więcej.

      Nie śmiem Ci dawać żadnych rad, bo sobie świetnie radzisz! Uśmiałem sie do łez czytając niektóre Twoje wpisy.

      Do Kaohsiung przyjechałem niedawno i dopiero poznaję miasto. Siedem lat temu, spędziłem ponad rok na samej północy wyspy. Czyli mój staż nie jest za długi ;)
      Istnieję w Kaohsiung jakiś pub lub inne miejsce, gdzie się spotykacie w polskim gronie ?

      Usuń
  3. Hmm... Najpewniej - Brickyard, tam na pewno pracuje dwóch Polaków (albo miesiąc temu pracowało na bramce), dwóch kolejnych bywa w miarę regularnie. Aczkolwiek Polaków nie ma za wiele - to nie stolica, a "prowincja". Ci o których mówię, nie mają wakacji, podejrzewam, że od września pojawi się więcej osób, bo zjadą studenci

    Ja teraz wypoczywam na wakacjach w Europie, ale niebawem wrócę...
    Wyjaśniło się skąd mam Tajwan w statystykach :D Myślałam, że Młodociany przerzucił się z wersji onetowskiej na tutejszą (czyta bowiem tego bloga, co prawda rozumie piąte przez dziesiąte - ale i tak plus za chęci i wytrwałość).

    Mogę zapytać jak tu trafiłeś?

    Moje tzw świetne radzenie sobie jest związane z osobą Młodocianego - i po raz kolejny powtórzę - miałam olbrzymiego farta spotykając go. Nie wiem, jak dogłębnie studiowałeś archiwum bloga - ale łatwo zauważyć, że 8/10 wpisów zawiera lokowanie Młodocianego w kontekście "pomógł, załatwił, ułatwił, pokazał, wyjaśnił". Tak naprawdę ja sama mam olbrzymi problem z taktem, spokojnym mówieniem cicho i słodko, uprzejmością, samokontrolą i tym wszystkim, co tutaj uchodzi za dobre/poprawne maniery. Jak zresztą widać z powyższego wpisu :D Stąd i graniczące z pewnością domniemamnie, że będą całkowicie zdana na siebie - mogłabym mieć olbrzymie problemy obyczajowo-kulturowe.

    OdpowiedzUsuń
  4. Hey,

    Wielkie dzięki za namiary!
    W Kaohsiung .... pracuje (proza życia)

    I do zobaczenia po Twoim powrocie na wyspę.

    OdpowiedzUsuń
  5. No co ty Magda! Nie chcesz się spotkać z rodakiem na końcu świata?

    OdpowiedzUsuń
  6. Tu gdzie jestem teraz to rodaków od groma i ciut ciut... Tylko na Tajwan trochę daleko.
    Ale kto wie, kto wie... Pożyjemy zobaczymy - dotrę, napotkam

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...