piątek, 19 lipca 2013

Na Wyspach Bergamutach podobno jest kot w butach…

Widziano także osła, którego mrówka niosła … reszta dobytku tutaj KLIK. Z ukłonem dla Piotra Fronczewskiego, Jana Brzechwy i Pana Kleksa.

 A na Wyspach Penghu, znanych Europejczykom jako Peskadory?
Nazwę Penghu tłumaczy się jako „spokojne jezioro” – gdyż wysepki i wyspy rozrzucone są na kształt owalu. I gdy Cieśnina Tajwańska nie rozpieszcza spokojnymi wodami, burzy się i faluje – wewnątrz atolu woda jest błękitno-spokojna.
Atol – to wyspy koralowe. Z Penghu pochodzą słynne na Tajwan z przyległościami wyroby z czerwonych i białych oraz różowych korali, ponadto, rzecz jasna jak na krainę morską – wszelkiej maści i wielkości wyroby z ryb i owoców morza. Szłam plażą podczas odpływu – i oprócz stert wodorostów, deptałam też muszle i muszelki (kiedyś używane zamiast walut wymienialnych), miękkie koralowce, jeżowce oraz skamieniałe gałązki i mózgokształtne kamienie, a spod nóg pryskały mi kraby. Właściwie mogłam rozwiązać problem okolicznościowych gadżetów w trzy minuty, zbierając co bardziej pogięte wytwory głębin – ale nie wiem, jak celnicy w Hongkonu zareagowaliby na plecak wypchany kamieniami…
Idea odwiedzenia Peksadorów narodziła się z niczego… Ot, pewnego dnia posarkałam na czarny piach Siziwanu, co lepi się do wszystkiego i nie da się go zmyć, na krewetki w ryżu krewetkowym, widoczne chyba pod lupą lub w wynikach analizy spektrometrem, na wodę w której nie da się pływać, bo jest jak rosół ciepła i tłusta – i Syrenka Tang zapytała wprost: A może pojedziesz na moje wyspy? Drugi raz zapraszać mnie nie trzeba było…
Wypływaliśmy z Kaohsiung bladym świtem, o 8 rano, i żegnała nas ponura pochmurność potajfunowa, z deszczem, wiatrem i falami w bonusie. Przez moment istniała możliwość  że pomimo kupna biletów z klasie droższej (czyli leżanek na najwyższym piętrze, klasa tańsza to fotele upchane w czeluściach pokładu), przejścia przez kontrolę podobną do lotniskowej, z paszportami i bramką wykrywającą metal i materiały radioaktywne, pomimo zadekowania się w ciasnawej kabince – pojedziemy, ale do d… na raki łapać szczupaki, bo 120metrowej długość prom po prostu nie wypłynie… No, ale wypłynął – jednak, nie da się ukryć, bujało nim dość potężnie, co ululało całą naszą trójkę do słodkiego snu, z którego wyrwał mnie dzwonek na lancz (zawartość soli w ryżu i reszcie pudełka była zgodna z zasoleniem wody oceanicznej tudzież jeziorka w Kopalni Wieliczka) oraz Eminem, ogłaszający „I am not afraid”, co optymistycznie ogłaszało zbliżanie się do portu Magong.
 Ponoć na Penghu deszcz trwa maksymalnie 10 minut, a potem jest słońce, słońce i jeszcze więcej słońca. Trafiłam na odstępstwo od tej reguły – lało resztę dnia, uspokoiło się dopiero przed pokazem końcowym Festiwalu Fajerwerków (filmik – KLIK), więc oglądałam zamknięcie na ciemno-pochmurnym niebie, ale bez parasola. Widowisko odbywało się na Tęczowym Moście i okolicach, i trwało pół godziny, więc kark mógł solidnie zesztywnieć… 
Penghu to przede wszystkim plaże – koralowe i lawowe: płaskie, wysypane złocistym piaseczkiem i umajone okazami życia podwodnego wywalonego przybojem na śmierć sromotną, oraz strome kolumny lawy, wyglądające jak irlandzka Droga Giganta, plus rzecz jasna – ostre kamienie koralopochodne. W zatoczkach i zatokach turyści (bo po co cywilizowanym Azjatom plaża? Skoro opalanie uważają za grzech śmiertelny i skrajną durnotę graniczącą z lekkim pomieszaniem zmysłów) szaleją na bananach i skuterach wodnych, bawią się w windsurfing (nawet Mistrzostwa Świata się tu odbywają), oczywiście rozwalają się na leżakach i spiekają na tropikalny brąz ewentualnie jeszcze fruwają na deskach od kitesurfingu lub nurkują… A Tajwańczycy – grillują :D
Cała wyspa zbudowana jest z korala. Domy i płotki też – te starsze (obecnie bowiem na Tajwanie domy stawia się z łopatologicznie lanego żelbetonu, z uwagi na trzęsienia ziemi i inne atrakcje) – no bo płotek potrzebny jest, gdyż od oceanu wieje jak nie z lewa na prawo, to z prawa na lewo – i wywiewa sadzonki, kiełki i roślinki. A z czego budować, jak nie z koralowych buł, które walają się wszędzie?
Ponieważ Penghu to wyspy, to zamieszkują je – co za niespodzianka – rybacy, a co za tym idzie – dieta oparta jest o wszelkiego autoramentu – małże, krewetki, rybki i ryby, a nawet jeżowce. Ponadto mają tu lody z kaktusa (powiedzmy, że nie zostały moim faworytem w dziedzinie przysmaków, ale nie trafiły do kategorii „dać wrogowi i patrzeć jak się męczy”), brązowe ciastka i krowy. Na widok których Max dostawałam regularnej ekstazy, powtarzając radośnie 牛niú! po ujrzeniu każdego rogatego zwierzaka pasącego się przy drodze. Natomiast na widok wołu (tak właściwie, to te krowy to raczej brązowe woły, stosowane do roboty w polu, a nie produkcji mleka) włażącego dostojnie na drogę – mało nie padł z wrażenia, że takie wielkie, tak blisko i tak niebezpiecznie ojejejejej. Mimo wszystko- 牛niú!
Poza tym Peskadorianie (no dobra – jak inaczej nazwać mieszkańców Archipelagu Penghu, znanego jako Peskadory?) mają zmysł estetyczny i kreatywność rozwiniętą chyba nieco lepiej niż w pozostałej części populacji głównej wyspy. A że kultura recyklingu jest tu rozpowszechniona nad podziw skutecznie (problemy polskiej ustawy śmieciowej zostałyby wyśmiane konkretnie) – to domy, szkoły, hostele i stacje benzynowe udekorowane są pomysłowymi wynalazkami -samizdatami z tego, co wyrzuciło morze – bojami i kulami rybackimi, konarami pogiętymi w abstrakcyjne kształty, kamieniami, muszlami i innymi „zdobyczami”. I słusznie, składować nie ma gdzie, a co się ma zmarnować?
Drobnym minusem jest brak urozmaiconej roślinności – parę palm kokosowych na krzyż, dużo krzoli i wysokiej trawy, trochę iglaków, z daleka podobnych do choinek – co w sumie nadawało głównej ulicy wyspy wygląd fińskiej autostrady…Nie powinno więc zdziwić nikogo, że pobożni i przesądni Tajwańczycy jedyne na wyspie potężne drzewo banyan (więcej o banyanach i ich magicznych właściwiościach TU >>KLIK<<).
W innej świątyni – tradycyjnie kolorowej aż do bólu rozpląsanych oczu – mają żółwie i skrzypłocze zwane też mieczogonami czyli tak zwane żywe skamieliny, paskudnie kojarzące się z larwami Obcego ( tymi co skakały ludziom na twarz w serii Alien z Sigourney Weaver).
A na koniec skróconej opowieści – trochę ciepła dla tych, co mordują się w zimnej Europie (i innych kontynentach) i słonecznych fotek. Efekt jest taki – powróciłam brązowiutka (poza strategicznie rozmieszczonymi białymi plamami) i wypoczęta oraz zrelaksowana nad podziw. TangXin została na Złotej Plaży miasta Magong, wyposażona w mój krem z filtrem, któremu zawdzięczam względną jasność lica (ach, te widmo pierwszych zmarszczek… zgroza! Być może do kolejnych oznak starzenia podejdę bardziej lajtowo… ale buzię zaczęłam chronić przed złowrogim UV, lepiej późno niż wcale), Max zaś po powrocie zarobił zniesmaczony komentarz rodziców – synu, wyglądasz jak wsiowy czarnuch, bowiem odmówił smarowanie się „tym pedalskim badziewiem” alias Sunblockerem i w efekcie przybrał kolor ciemnożółty, podkreślany jeszcze kontrastem z białym podkoszulkiem.
Jedynym minusem całej wyprawy był protest motoru. Zostawiony perfidnie na pastwę losu zemścił się okrutnie – i zardzewiał na tym drucie łączącym rączkę sprzęgła ze sprzęgłem ( czy innym wynalazkiem niezbędnym do jazdy szybszej niż pełznięcie żółwia z zacięciem krajoznawczym). Ale – na pohybel wrednej machinie – tajwańscy mechanicy są osiągalni o każdej porze dnia i nocy, racząc poszkodowanego kierowcę optymistycznym rachunkiem, białą pasażerkę ananasem i telenowelą i wymieniając ów drut szybko i sprawnie.

1 komentarz:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...