sobota, 13 lipca 2013

Dotknąć tajfunu

Tajwan to mała wyspa, leżąca pomiędzy Japonią a Filipinami, na szlaku cyklonów tropikalnych, zwanych w tych rejonach 颱風 – táifēng, wiatr znad Tajwanu. 

W lecie – od mniej więcej czerwca do września/października bezmiar Oceanu Spokojnego nagrzewa się do temperatur powyżej 26C w warstwie około 50m w głąb (dlatego na Bałtyku tajfunów nie ma – za płytko i za zimno, wczoraj prognoza pokazała zawrotne 17 C zachęcające do pływania chyba tylko dla Eskimosów i morsów), ogrzana woda paruje tworząc chmury, które wskutek ruchu wirowego ziemi także zaczynają się kręcić – i znad bezkresnego falującego błękitu zmierzają  w kierunku lądów…  Trasa wiedzie przez Filipiny, skrętem nad Tajwan lub mijając Piękną Wyspę – walą w japoński Archipelag Ryukyu (czyli w między innymi Okinawę), ewentualnie w Hongkong i Chiny.
Tajfun dla Tajwańczyków jest „hen mafan” – czyli kłopotliwy i niewygodny. Tajfun to huraganowy wicher o prędkości przekraczającej 33m/s, a często- gęsto sięgającej powyżej 86 m/s czyli 300 km/h  (dla porównania, polski halny w porywach osiąga 60m/s) plus deszcz. A raczej oberwanie chmury – wielokrotnie przekraczające to, co znamy z polskich realiów. Oraz fale – i to nie byle jakie, 6-metrowe potwory walące wściekle o brzeg, zasypujące go mokrym piachem i urywające wielkie kawały brzegu.
Hen mafan – wiadomo, tajfun to kłopoty. Wicher zrywa elementy konstrukcyjne typu rzeźby i neony (dlatego wiele tajwańskich tablic ogłoszeniowych i afiszy jest dziurkowanych), obala drzewa, uniemożliwia wyjście z domu i jazdę skuterem lub samochodem. Deszcz zamienia ulice w potoki, powoduje zalania i podtopienia domów (na przykład w sąsiadującym z Kaohsiungiem Pingtung County większość domów ma specjalne drzwi blokujące wodę oraz łódkę na wyposażeniu standardowym). Silne opady prowadzą do lawin błotnych i osunięć ziemi, podmytych dróg i nawet zawalonych pod naporem wody i wichru domów. Linie energetyczne są zrywane, prąd często-gęsto jest wyłączany, ponadto leje jak z cebra, wichura urywa głowy, a ciśnienie atmosferyczne zamienia ludzi w zombiaki.
Jednak – Tajwańczycy bez tajfunów nie mogą żyć. Wyspa ma małe zasoby wodne, rzeki są raczej lichawe, jeziora niezbyt liczne i summa summarum nie są w stanie pokryć zapotrzebowania 26 milionów obywateli (plus obcokrajowców w liczbie nieustalonej, ale sporej) na picie, kąpanie, pranie, gotowanie… Każdy tajwański dom ma na dachu zbiornik, który wyrównuje ciśnienie wody, w wielu dzielnicach Kaohsiung są zlokalizowane studnie głębinowe. Korzytsanie z nich jest jednak hen mafan – bo trzeba się umordować, pompując (wyciągnąć wiadereczko z setki metrów to nie bagatelka, można płuca wypluć przy okazji…), potem wodę trzeba donieść do domu i często-gęsto wnieść na n-te piętro, a w dodatku potem gospodarować nią oszczędnie… Na przykład – wodę z pseudokąpieli (łazienki 3w1 nie sprzyjają leżeniu w wannie) wykorzystać do spłukiwania toalety. Gdy nie pojawi się tajfun, robiąc masę zamieszania, ale i uzupełniając naturalne i sztuczne rezerwuary – Tajwańczyk kąpie się raz w tygodniu, kibelek spłukuje raz dziennie i psioczy na zły rząd, co nie zagonił odpowiedniej ilości opadów na wyspę. O odsalaniu słonej jak nieszczęście wody morskiej nie słyszałam.
Czy przeżyłam tajfun? Nie.
Ogólnie rzecz biorąc wszelkie katastrofy naturalne omijają mnie szerokim łukiem. Nawet powódź stulecia w 1997 roku przeżyłam – we Włoszech na obozie, a rodzice i kadra chcąc zaoszczędzić nam stresu, włączyli blokadę informacji, więc jadąc do domu przez Czechy oglądałam ze zdumieniem i niedowierzaniem ulizaną trawę i zamulone fasady, nie łapiąc o co kaman. Powódź posmoleńska, gdy niebiosa zapłakały – również skomplikowała mi życie z najmniejszym z możliwych stopni, ot powku..wiałam się solidnie na zablokowane mosty i tyle. Inni nie mieli tyle szczęscia, i  Agga ciemną nocą musiała ewakuować swoją firmę – bo okoliczny ściek głęboki na 3 cm nagle zmienił się w Missisippi.
W zeszłym roku podziwałam tabliczkę, pokazującą dokąd sięgnął poziom wody w Wendzarni po tzw supertajfunie Morakot – a sięgał wysoko, ponad moją głowę… Widziałam też nieuprzątniete do dnia dzisiejszego – osuwiska, zamknięte drogi i zerwane mosty (na przykład do Katolickiego Ośrodka Wypoczynkowego, zarządzanego przez siostrę Koko jedzie się mostem, z którego zostało węższe pół, i stoi tam sygnalizator poazujący jechać/stać, bo ruch odbywa się wahadłowo) oraz super-szerokie koryta rzek, wyrzeźbione nadmiarem deszczówki. Ponieważ wróciłam w zimie, ominęło mnie wolne z okazji opadów w letniej sesji, odwołane loty i inne zakłócenia.
Ale-w tym roku w czerwcu nadeszła superpełnia, z księżycem wielkim jak na randce z Brucem Wszechmogącym. Pogoda, jak to przy pełni – piękna, niebo prawie bezchmurne, delikatny wietrzyk, pełny sybarytyzm z lenistwem. Sącząc kawkę aborygeńską (robioną przez Aborygena z plemienia Paiwan) rzuciłam – gorąco, jedźmy nad morze… Max skrzywił krótki nosek, ale – czemu nie. Wykąpać się można (tzn ja będę pływać, a on pluskać, bo z umiejętnościami unoszenia się na wodzie w wyspiarskim narodzie raczej bidnie), tylko nie bierzmy aparatu, bo zapiaszczy się, albo trzeba będzie go pilnować, i w ten sposób Mama Maxie (czyli Max w swej popisowej roli supertroskliwca, dbającego o brak uszkodzeń mej białej dupki) będzie rozdarta pomiędzy obowiązkiem pilnowania świętej Alfy350, a instynktem wskoczenia w złowieszczą toń głęboką po pas i odholowania mnie natychmiast w mniej niebezpieczne rejony, głębokie po kostki.
Ma to głębokie uzasadnienie – tutejsze wody są naprawdę niebezpieczne. Owszem, są płytkie (przy brzegu), ale silna fala potrafi obalić i sponiewierać, a nawet wyrwać dno spod stóp, tworząc taką dziurę, głębszą nagle o metr. Nie dalej jak klika dni przed superpełnią w gazecie czytanej przeze mnie do śniadania oraz lokalnych wiadomościach pojawiła się smutna historia studentów z Tainanu, którzy przyjechali do Kaohsiung  świętować ukończenie studiów. W biały dzień, podczas zabawy na plaży (strzeżonej! bo siedziałam tam kiedyś pod parasolem u ratowników, z nudów łowiących małże morskie) utopiła się trójka. W wodzie głębokiej po pas. Cóż – w wodzie się pływa, a nie drepta, jak to ujął mój kolega, maniak sportów wodnych. Zabiła ich panika – bo gdy nagle dno ucieka ci spod nóg, nie masz czasu na przypomnienie sobie lekcji pływania – i idziesz na dno jak kamień, a szarpiąc się w normalnym odruchu przeżycia łatwo się zachłysnąć. I nie ma na to rady, mistrzowie też toną… Ojciec mojego znajomego, zawodowy nurek pracujący w porcie Kaohsiung – też zmarł podczas pracy, i nikt nie wie dlaczego, po prostu zniknął z oczu partnerowi, być może zaklinował się gdzieś kablami (nurkował w takim sztywnym, roboczym skafandrze z hełmem, podobnym do strojów kosmonautów), wyrwał je – i nie dał rady się wynurzyć. Pogrzeb dopiero się odbędzie.
W każdym razie, gdy szliśmy na plażę, dotarło do mnie że coś tu nie gra. Pierwszym znakiem były hałdy piachu naniesione na „dzikie”wejście przez kratę. Drugim – woda stojąca przy tym wejściu, oddalonym od linii brzegu o jakieś 30m. Trzecim – huk. A potem zobaczyłam ciemne fale z białymi grzywami – wysokimi na jakieś 3-4 m. Moje ulubione miejsce z altanką i sadzawką ze słodką wodą (to od spotkania z syrenką) zniknęło pod piachem, woda wybijała się spod naniesionych wydm… Na płyciźnie taplali się nieliczni, brodząc tuż przy linii przyboju. Gdy wskoczyłam się ochlapać, zostałam z miejsca przywołana do porządku przez pilnujących tego miejsca rezydentów, solidnie uświadomiona czym grozi włażenie do wody w taką pogodę – nad oceanem wiele kilometrów dalej przewalał się właśnie tropikalny sztorm Leepi, ale pan z mańki określił go jako tajfun (jak powiedzieć tropikalny sztorm po chińsku nie mam bladego pojęcia, i podejrzewam, że Tajwańczycy też).
Ostrzeżona i wyposażona w boję wbiłam się do wody, skakać na falach,  ścigana z brzegu spojrzeniami pełnymi zdegustowania i najwyższej troski. Chwilę bawiłam się na wolnym od kamieni prześwicie, obserwując fale. Cofały się – i tam, gdzie zwykle woda sięgała mi po pas, było jej po kostki. Potem zaś uderzały z impetem – i tam, gdzie ich dotąd nie widziałam, zostawał ślad piachu, słonych jeziorek, śmieci, wodorostów i krabów. Dałam się takiej fali ponieść – i poniosła mnie tak z 20m, wygrzebałam się na kolana metry przed potężnymi głazami na brzegu.
Z wodą nie ma żartów, nawet jeżeli (a właściwie zwłaszcza nawet gdy) potrafisz pływać i czujesz się pewnie nie sięgając dna. Fala bowiem mogła mnie nie tylko rzucić na brzeg i pogruchotać kosteczki. Mogła mnie też pociągnąć w stronę pełnego morza, a nawet wepchać parę metrów w głąb. I byłby koniec epopei i epistoły Gong Zhu Majii, ewentualnie wykleconoby mi epitafium…
Kiedy kończyłam ten wpis, na fejsie użalał się mój kolega Irek – oto w celu odnowienia 90 dni pobytu zabukował sobie bilety na słoneczne Filipiny, i napawał perspektywą tanich wakacji na rajskich plażach… A tu nagle wyskoczył mu tajfun Soulik, wedle prognoz najsilniejszy od 2004 roku. I tak oto – Filipiny poszły w czarną dziurę marzeń niespełnionych, Ireneusz na gwałtu rety szukał taniego hostelu w Tajpej (oksymoron jak stąd do Murmańska… No dobra, jak z Tajwanu do Murmańska, ja do Murmańska mam chwilowo znacznie bliżej) i opisywał barwnie jak to miotało pełnym autobusem, wykładającym się niemal na zakrętach jak rasowy ścigacz. Czekam na finał tej historii, sącząc wodę i grzejąc się w polarnym słońcu o pólnocy :D
Relacja Irka – pisana na komórce, z FB:
Wczoraj kiedy szukalem hotelu w Taipei na zewnatrz tylko padalo i wialo. Natomiast kiedy ukladalem sie do snu, zaczelo sie. Niesamowite przezycie. Czegos takiego wczesniej nie przezylem. Soulik zaatakowal i pokazal swoja sile. Sciany hotelu sie zatrzesly, kraty w oknach poddawane byly ciezkim probom, wiatr jakby krzyczal tak bylo glosno. Co chwile bylo slychac jakby cos duzego spadalo na ziemie z wielka sila. Nieustajace gwizdanie i ryk wiatru, cos jakby szarpalo budynkiem. Chwilami czulem sie nie pewnie gdy cos walilo do moich i tak zabarykadowanych okien. Niesamowite doswiadczenie. Jestem na Tajwanie juz prawie 9 miesiecy i doswiadczylem dwoch tak niebezpiecznych zywiolow jak trzesienie ziemi i huragan. Tego nikt mi nie odbierze. I chociaz stracilem troche kasy przez ten tajfun i skrocil mi sie czas na odpoczynek na Filipinach to mimo wszystko nie narzekam. Tego sie nie da.opisac co wczoraj w nocy przezylem.

Tak to wyglądało w materiale na świeżo – bilans: 1 osoba (policjant) nie żyje, minimum 21 rannych(głównie kierowców skuterków, walniętych spadającymi dachówkami i konarami), strat materialnych nie oszacowano, ale małe nie będą, a tajfun tymczasem narozrabiawszy chyżym taj-galopkiem popędził na Chiny Ludowe…
A na koniec - trochę inny tajfun. Ech, być pod tym płotem….

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...