Gdyby każdego wytatuowanego osobnika klasyfikować jako mafioza – to na Tajwanie ponad połowa męskiej populacji w wieku 15+ wygląda na związaną z grupami przestępczymi, bo zaiste ilość gówniażerii z wydziaranymi mniej lub bardziej udanymi motywami wszelakimi zadziwia (hasło o pełnoletniości lub zgodzie rodziców w przypadku chęci walnięcia sobie smoka na pół pleców bądź trupiej czachy na cherlawym gimnazjalnym cycku wzbudziło spore „yyy… hellou?”).
Kolega od biznesu transportowego cały jest upstrzony wzorkami od Sasa do lasa – i skrzydełka, i diabły i chiński smok i dziada z babą w tym galimatiasie też nie brak (niestety, nie pokażę, bo fejsa zlikwidował, wraz z przedmiotami biznesu i detalicznymi fociami tatuaży)… W przeciwieństwie do Japonii, gdzie publiczne afiszowanie się z tatuażami na znacznych powierzchniach ciała jest niemile widziane (i na przykład wydziaranych na publiczne baseny/sauny/gorące źródła nie wpuszcza się osób z tatuażami- aby trzymać lepkie macki yakuzy z daleka), Tajwańczycy lubują się w dużych, wyraźnych i kolorowych wzorach – i z dumą pokazują kunszt artysty (lub jego brak). No dobra, nie wszyscy się lubują – bo permamentne malunki na skórze wciąż kojarzą się z kryminałem – ale w okresie buntu i naporu każdy chce być zły i mroczny. A laserowego usuwania tatuażu w Kaohsiung nie widziałam – więc potem na całe życie pamiątka zostaje…
Wytatuowany jest tatulo Młodocianego- i to wytatuowany dosyć konkretnie. Aczkolwiek, w jego wypadku (oraz pewnej niezidentyfikowanej acz zapewne sporej, jak to w tajwańsko-chińskiej rodzinie z tradycjami, liczby wujków i kuzynów) – jest to pamiątka po burzliwej młodości, często gęsto urozmaicanej pobytami w „sanatoriach” i „ośrodkach wczasowych Ministerstwa od Resocjalizacji i Korekty”, bowiem tatulo Młodocianego złym chłopcem był, i z triadami związki posiadał bliżej nieokreślone, ale pewne. Wujo (obecnie buddysta wegetarianin) w czasach młodości po raz pierwszy wpadł i zaliczył odsiadkę w jakimś urokliwym miejscu (więzienia lokowane były bowiem na odludziach typu np okoliczne archipelagi- jak na porządny ośrodek wczasowy przystało), bo chcąc zaznać odrobiny ciszy i spokoju wsadził świeżo zdobytego gnata w rozdarty dziób swej siostry – a ta wypaplała wszystko mamusi, sąsiadce i policji… Kuzyn Młodocianego (obecnie kolejny nawrócony wegetarianin, miłujący pokój i pokornie znoszący los) z kolei zajmował się „biznesem transportowym” w branży chemiczno-zielarskiej -ale coś mu nie wyszło.
Tatulo Młodocianego zmądrzał około trzydziestki – kiedy ujrzał, jak komuś obcięto rękę (to w ramach subtelnych i wyrafinowanych metod działań triad… Z ręką może i tatulo przesadził, ale paluchy na pewno obcinano za nieposłuszeństwo), ożenił się z dobrą dziewczyną – mamą Młodocianego, buddystką i wegetarianką, która nadała nowy sens jego egzystencji i nawróciła wszystkie zbłąkane owieczki w całej rodzinie na buddyzm z wegetarianizmem. Od tego czasu tatulo jest mniej więcej dobrym człowiekiem (aczkolwiek z tym buddyzmem i wegetarianizmem to nie tak do końca) i serce mu drżało na dziwne wyczyny młodszego syna, którego jako buddysta nie mógł przełożyć przez kolano i wybić mu z głowy poprzez pośladki buntu z naporem i innymi durnotami… Historia w każdym razie zakończyła się dobrze – drżący tatulo nieco odetchnął, Młodociany zajął się intratnym nauczaniem angielskiego a nie biznesami szemrano-transportowymi, tatuażu sobie jak dotąd nie walnął nawet maleńkiego – i młócąc z pomlaskiwaniem kotlet z kurczaka zaczyna przemyśliwać, że jednak w przyszłości zostanie wegetarianinem, patrząc na mnie i moją wieprzowinkę w pięciu słodkich smakach niezwykle znacząco.
A teraz o polskim akcencie ( a jakże!) w całej sprawie mafijno – triadowsko – przestępczej na Tajwanie.
Finał sprawy był taki, że pan Andrzej w końcu zgłosił się na policję, zaangażował media i mera miasta – i dalej robi i sprzedaje ciastka – z bananem, z orzechem, czekoladowe i z malinami oraz czernicami/ostrężynami i borówkami (sprowadzanymi zresztą z Polski, bo amerykańskie nie pasują do koncepcji wystroju wierzchu placka). Ciastka – no własnie, dla mnie nic niezwykłego (ale dobre, nie waciane i mdłe), polski placek drożdżowy z owocową dekoracją, jakie jada się u nas często. Ale – dla Tajwańczyków to objawienie, eksplozja smaku, kulinarna nirwana i powiew egzotyki.
No i te drożdżowe bąbelki, plus galaretka z owocami na wierzchu, o której nie mają bladego pojęcia co to jest, bo na to, żeby galaretkę wylać na ciasto – zwyczajnie nie wpadli. I ten smak…
I dlatego od siedmiu lat przed stoiskiem ustawia się nieprzerwanie kolejka amatorów słodkości „made in Poland” a część sfrustrowanej konkurencji krew jasna zalewa… A pan Andrzej dzienny utarg ma taki, że Młodociany aż się zakrztusił po usłyszeniu orientacyjnej kwoty, po czym stwierdził, że rzuca edukację, jedzie do mojej mamy na szkolenie i też będzie piekł ciastka...
Kończąc temat triad i przestępstw. Są one jak Yeti. Albo teza pracy magisterskiej, z którą biedzi się mój kolega Weasley – czyli „Wpływ Niemiec na politykę fiskalno – monetarną oraz antykryzysową w UE”. Wszyscy o tym wiedzą, słyszeć każdy słyszał – ale bezpośrednich, twardych dowodów na istnienie – brak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz