Gdzieś daleko, w odległej galaktyce, na odludnym posterunku rozległ się alarm.
Ultrawrażliwe czujki wychwyciły nanocząstki niosące prawdopodobieństwa istnienia specyficznej substancji organicznej, oddalonej o znaczny dystans. Cały sprzęt pomiarowy został zwrócony w tym jednym, obiecującym kierunku, z którego dochodził sygnał. Słaby, acz regularny - potwierdzał pierwszą diagnozę. Tam – gdzieś w przestrzeni znajdowała się niewątpliwie substancja organiczna, o właśnie tych konkretnych, pożądanych właściwościach, idealnej charakterystyce biochemicznej.
W atmosferze rozgorączkowania i entuzjazmu podjęto szybką decyzję o wysłaniu grupy zwiadowczej, która po dokonaniu pobieżnego rekonesansu rozbije obóz i zabezpieczy stosowną ilość baz wypadowych, wyznaczy szlaki, oceni ilość, jakość i dostępność złóż oraz kwestie bezpieczeństwa – a w wypadku pomyślnych rokowań inwazja ruszy pełną parą. Nie, nie inwazja – pokojowa misja badawcza, inwazja to takie słowo niosące zdecydowanie niekorzystny kontekst. Zwiadowcy otrzymali zatem szczegółowe instrukcje – unikać konfrontacji, otwartego ataku, a najlepiej w ogóle unikać wykrycia. W razie niespodziewanego kontaktu demonstrować postawę „przybywamy w pokoju” i wycofywać się w miarę możliwości, powiadamiając rzecz jasna bazę.
Z meldunku: „Naprowadzanie było precyzyjne, według sygnału rosnącego w miarę zbliżania się. Według przyrządów złoże łatwo dostępne, średniej wielkości. Teren zróżnicowany, ale nie trudny, atmosfera czyta, brak pułapek czy substancji toksycznych. Nie stwierdzono śladów wcześniejszego zwiadu, brak wrogo nastawionych form żywych. Wysyłamy jednego ochotnika na rozpoznanie terenu. Reszta czeka w pogotowiu"
Tymczasem na planecie Ziemia…
Obudził mnie dziwny ni to szelest, ni to chrobot. Nie do końca wyrwana ze snu spojrzałam w górę i w półmroku rozproszonym łuną miasta sączącą się przez zasłony – ujrzałam czułki. Chwilę zajęło mi ogarnięcie co się dzieje i zogniskowanie krótkowzrocznego spojrzenia bezbronnej sarenki na czymś, czego zdecydowanie na wezgłowiu mego łóżka uprzednio nie było, i….
Sekundę później do lotu zerwał się karaluch, taki z 5 cm długi, ciężko przefrunął tuż nad moją twarzą, wylądował na biurku i gapił się bezczelnie.
Zanim zapaliłam światło i uzbroiłam się w różowego papucia ostatecznej zagłady – on niestety spierdolił. Wychylił się na moment w okolicy kosza na śmieci, jednak ostrzeżony ruchem powietrza -skrył się pod łóżkiem, szybko klucząc po posadzce.
Po nieskończenie długiej chwili ujrzałam go znów, na biurku, zastygniętego w bezruchu. Zerkałam na niego kątem oka nawet nie mrugając, aby nie spłoszyć przedwcześnie drania w chitynowym pancerzyku. On obserwował mnie, obserwującą jego i zastanawiał się jak przeżyć starcie z papuciem… Pojedynek trwał długo, biorąc pod uwagę nikczemne rozmiary nieproszonego gościa. Pomimo przewagi formalnej – wielkości, większego i pofałdowanego mózgu nieschowanego w odwłoku (tak, karaluchy mają mózg gdzieś w brzuchu, i dlatego mogą przeżyć i 9 dni bez głowy, nie robiąc większych głupot), walki toczonej na własnym terytorium, kapcia zagłady i psikacza z kamforą (to na komary, ale karaluchy też ogłusza. Zresztą – lubi również może obezwładnić… taki psik prosto w oko i nawet Pudzian leży kwicząc) – bliska byłam sromotnej porażki. Nie miałam też żadnego wparcia wsparcia w osobie dzielnego rycerza Tygrysa ze Sciany – bo jedyny gekkon jakiego przyuważyłam na moim piętrze jest rozmiarów bobasowych raczej, i zamiast zjeść karalucha – sam mógłby być jego obiadem…
W końcu dojechałam drania.
Słit focia -to dla tych mniej zorientowanych, którzy karalucha tajwańskiego mierzyli polską miarą. Zapalniczka jest standardowa, taka co mieści się do paczki papierosów. Karaluch nie był z tych największych, czasem naprawdę da się spotkać większe monstra (szczególnie po tym jak przeleci pan z Wydziału Kontroli Ruchów Robaczkowych – czyli specu od trucia i dezynsekscji).
A potem pół nocy spędziłam szorując podłogę żrącym płynem na D***. Karaluchy bowiem występują stadnie i poruszają się po śladach zapachowych zostawionych przez innych osobników kolonii – innymi słowy, jeżeli widzisz jednego, to na pewno jest ich z 300 pokitranych po kątach. Pomimo, iż mieszkam na 5 piętrze – zwabił je zapach skórki od banana, bowiem po konsumpcji nie chciało mi się tuptać na śmieciarkę o 22 – zostawiłam resztki owocowej uczty w otwartym koszu. A że mieszkania na Tajwanie są całkiem przewiewne, to karaluchy szybko wyczuły nową ofertę baru sałatkowego Kaohsiung. Elewacja pokryta śliskimi płytkami ceramicznymi nie stanowi żadnej przeszkody, bo karaluchy bezproblemowo biegają po szkliwie (co do szkła nie wiem, ale nie wykluczam), a także potrafią latać. Okno z moskitierą też nie jest problemem – tajwańskie oka są „suwane”, siatka jest tylko na połówce, o uszczelkach nie słyszano. A nawet gdyby słyszano, to drzwi (wejściowe i wewnętrzne, bez znaczenia) oferują nie tyle szczelinę – co wręcz autostradę dla wszelkiego smerfa cisnącego się do wnętrza…
Karaluchy nie są gatunkiem endemicznym – i kiedyś Tajwan ponoć był od nich wolny. Obecnie na stanie są dwa gatunki – niemiecki i amerykański. Niemiecki jest mały i czarny, a amerykański – duży, brązowo-czerwony ze wzorem „oczu” na grzbiecie, i jako jedyny posiada skrzydła, których co gorsza używa. I to właśnie taki Insekt Marines wpadł do mnie na wyżerkę i całe szczęście znalazł koniec swego krótkiego owadziego żywota pod kapciem w optymistyczny wzorek serduszek wściekle pink.
Wszystkim, którzy składali mi za pośrednictwem fejsa wyrazy współczucia i dodawali otuchy oraz zapału bojowego dziękuje serdecznie.
Dla chętnych – łupanka w klimacie – „Karaluchy w kapeluszach” (>>KLIK<<). Wyrazy wdzięczności przekażę darczyńcy – czyli Jaromirowi
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz